Zawsze byłem bardzo spokojnym człowiekiem. Cierpliwym, uczynnym, sympatycznym. Ale pewnego dnia wróciłem po pracy do domu i rozdarłem się na żonę, bo spytała, jak było w robocie. Trzasnąłem też drzwiami do łazienki tak, że wyleciała szyba i… przysięgam, gdybym miał kałasznikowa, to wystrzelałbym pół miasta.
– Wiesz co?! – wrzasnęła zza drzwi moja żona. – Mam już ciebie serdecznie dość! – tym razem ona trzasnęła drzwiami do sypialni, a ja wiedziałem, że znów nocuję na kanapie w salonie.
Wszedłem do wanny, zanurzyłem się w gorącej wodzie i wściekłość powoli zaczęła ze mnie schodzić. Nad lustrem wisiał zegar – wiedziałem, że jeśli za dziesięć minut nie wyjdę z wanny i nie zabiorę się za robotę, to nie zdążę z raportem na rano…
Znów zaczęło mnie coś ściskać w gardle. Odetchnąłem głęboko, jak radził mi nauczyciel medytacji, opłacony przez firmę. Głęboki wdech, licz do czterech, wydech, licz do czterech, skup się na oddechach, odsuń myśli…
I zaraz znów czułem chwilowy spokój. Chwilowy. Dziś miałem ochotę zabić. Kogokolwiek. Ja – spokojny człowiek. Jak do tego doszło? To proste. Wziąłem udział w wyścigu szczurów. Kiedyś po prostu nie widziałem przed sobą innej drogi. Marzyłem przecież o pięknym mieszkaniu, samochodach, pieniądzach, podróżach. Marzyłem, żeby dać ukochanej kobiecie wszystko, czego tylko zapragnie. A aby to osiągnąć, trzeba pracować w korporacji. Wspinać się po szczeblach kariery, awansować…
Zasuwaliśmy jak małe samochodziki
Kiedy Ewa, moja dziewczyna (oboje skończyliśmy SGPiS, a ja dodatkowo SGH) zaproponowała, żebyśmy po studiach wrócili do jej miasteczka, do tamtejszej fabryki, gdzie potrzebują takich jak my, prychnąłem:
– Żartujesz, za marne trzy tysiące czy pięć? Siedzieć w jakiejś pipidówie, gdzie czas płynie w zwolnionym tempie, a do najbliższego teatru czy klubu jest sto kilometrów? Prawdziwe życie jest tutaj. Energia, możliwości… Będzie nam cudownie, zobaczysz. Przecież oboje mamy najwyższe lokaty na rynku. Będą się o nas bić…
Z zapałem zacząłem pracę w korporacji. Patrzyłem na swoich szefów – w garniturach od Bossa, pewnych siebie, aroganckich. I chciałem być taki sam jak oni. Ale żeby to osiągnąć, na początku musiałem dać z siebie wszystko. A nawet więcej.
Codzienność to wstawanie o szóstej, szybkie śniadanie i jazda autobusem z przedmieść do centrum. Raz było ciaśniej, raz luźniej, za każdym jednak razem dostawałem mdłości, gdy obok mnie przeciskał się jakiś niedomyty facet. Marzyłem o własnym samochodzie, choćby używanym, ale nie mogłem kupić byle jakiego grata. W firmie wizerunek był wszystkim. A na coś lepszego nie było mnie stać.
– Nikt was nie będzie trzymał tylko dlatego – grzmiał nasz szef – że skończyliście studia z dobrymi wynikami. Dobre wyniki macie osiągać w pracy. Wtedy będziecie tolerowani i nie wyleją was na zbity pysk. Musicie być najlepszymi z najlepszych. Tylko wtedy przetrwacie i być może kiedyś jeden z was zajmie moje miejsce…
Każdy z nas chciał zasiąść w fotelu szefa. No więc harowaliśmy za dwóch, a pensję braliśmy jak za pół etatu. Ale każdy chciał się wykazać. Faktem było, że jeśli przeszło się przez pierwsze sprawdzające sito, zarobki skakały do góry. Można już było myśleć o kredycie i kupnie własnego mieszkania.
Wszystko powoli planowaliśmy z żoną co noc. Najpierw wyrobimy sobie pozycje, potem przyjdą dobre zarobki. Lepsze mieszkanie, samochód. Może dwa, żeby nie kłócić się, kto ma nim jeździć. Wczasy za granicą. Może dziecko i nianie, które się nim zajmą… Zasuwaliśmy zatem jak małe samochodziki. Żadne z nas nie kończyło pracy punktualnie o szesnastej.
– Po 8 godzinach – grzmiał nasz szef – mogą iść do domu kobiety w ciąży i inwalidzi. Wy pracujecie na swoją przyszłość, a dla niej nie szkoda poświęcić tych kilku nadgodzin, prawda?
Tak więc zamiast 8, pracowaliśmy po 10, 11, a czasem 12 godzin. Firma wyciskała z nas ostatnie soki i wabiła mirażem przyszłych dobrych zarobków. Do domu wracaliśmy zwykle po dwudziestej. Każde z nas po drodze kupowało wcześniej ustalone zakupy. Szybka kolacja. Potem wyciągaliśmy papiery, które trzeba było przygotować na jutro, żeby być lepszymi od innych kolegów, którzy oczywiście też brali pracę do domu. Koło północy, gdy oczy odmawiały posłuszeństwa, braliśmy kąpiel i kładliśmy się spać.
Nasze życie małżeńskie bardzo szybko zaczęło usychać.
– Jeszcze tylko rok, najwyżej dwa i wszystko się unormuje – twierdziła Ewa. – Będziemy wracać o przyzwoitej porze, jeść normalnie i kochać się częściej niż raz w miesiącu.
Któregoś dnia zwyczajnie nie wytrzymam...
Kiedy przychodziła sobota lub niedziela, wstawaliśmy o siódmej i do wieczora ślęczeliśmy nad dokumentami. Nie było czasu na chodzenie po kinach, teatrach, klubach. Nie było czasu nawet na książkę czy muzykę. Nic z tego, jak już raz, bracie, zacząłeś maraton, to nie mogłeś przestać biec.
Po trzech latach harówy kupiłem używaną toyotę, jeden porządny garnitur i na koncie miałem tyle, że jeszcze rok, a stać nas będzie na wkład do spółdzielni. Ewie nie udało się w poprzedniej firmie, teraz walczyła o angaż na bezpłatnym stażu w następnej. Wychudła, poszarzała… gdzieś w głębi czaiła się w niej jakaś złość. Czasami mówiła, że chciałaby mieć dziecko, ale ja odpowiadałem, że za wcześnie. Jeszcze nie jesteśmy gotowi. Jeszcze nie jesteśmy bezpieczni.
Wokół żołądka i serca czułem ściskający mnie nieustannie lęk. W firmie znów szykowały się roszady, awanse i zwolnienia. Właśnie szkoły opuszczały kolejne zastępy głodnych wilczków, które więcej zrobią za mniejsze pieniądze. Trzeba było po raz kolejny udowodnić szefom, że jest się niezbędnym, że twoje doświadczenie jest lepsze niż świeżość młodego pokolenia.
Kiedyś patrzyłem ze zdziwieniem na kierowców, którzy przy byle prowokacji wyskakiwali z samochodów i z pianą na ustach rzucali się do bitki czy wrzasków. Dziwiłem się tym cichym i niezauważanym, którzy w Ameryce brali karabin i strzelali do niewinnych. Zastanawiałem się, jak można gnębić pracowników, wracać do domu i wyładowywać się na żonie i dzieciach. Lub mężach – jak w przypadku naszej koleżanki Zośki, która, jak się okazało, regularnie katowała męża i teściową. W końcu załamała się nerwowo, gdy w firmie odsunięto ją na boczny tor. Tego feralnego dnia nagle doskonale ich wszystkich zrozumiałem i zacząłem się obawiać, że mogę wkrótce dołączyć do ich grona.
Tamtego dnia wyszedłem z domu trochę spóźniony, bo musiałem opanować rozstrój żołądka. Samochód nie chciał zapalić – przypomniałem sobie, że zapomniałem wymienić akumulator. Spóźniłem się na autobus, tramwaj odjechał mi sprzed nosa, a tuż przed wejściem do firmy taksówka ochlapała mnie błotem… Miałem ochotę rozszarpać cały otaczający mnie świat. Wdech, licz do czterech, wydech, licz do czterech…
W pracy szef znowu zaczął pieprzyć głodne kawałki, że musimy zdwoić siły, bo najsłabsi zostaną wycięci.
– Co się tak na mnie gapisz? – krzyknął w moją stronę. – Chyba rozumiesz, że nie ma co się ślepić, tylko trzeba brać się do roboty. Inaczej nigdy nie zajmiesz mojego miejsca.
Patrzyłem na jego nabiegłe krwią policzki, oczy zaczerwienione wczorajszym pijaństwem. Wiedziałem, że pali marychę, a może i bierze coś silniejszego, by złagodzić zjadający go od środka stres. Nagle zrozumiałem, że na jego stanowisku jest jeszcze gorzej – może zarabia dużo, ale cena tego jest jeszcze większa. Więcej wilków krąży wokół niego, czekając na jakiś błąd.
Chcę mieć czas na to, by po prostu żyć
Cały dzień pracowałem jak zawsze. Do domu wróciłem wieczorem, wkurzony jak mało kiedy… Gdzieś w głębi coś we mnie narastało. I kiedy tak siedziałem w wannie, czułem, że to coś dochodzi do mojego serca. I pnie się wyżej. I wyżej. I wyżej.
Wściekłość. Dziś, gdy wyszedłem z pracy, zorientowałem się, że już jest jesień. A gdzie podziała się wiosna i lato? Cholera, czas mijał, wskazówki przesuwały się na zegarze, a ja żyłem w świecie dzień, praca, noc, dzień, praca, noc… Moje życie mijało, było szare, puste i jałowe, napędzane tylko myślą, żeby zasłużyć na czyjąś pochwałę. Już wiedziałem, że ja się do takiego życia nie nadaję, że jeszcze rok, a może dwa, i pewnego dnia wyskoczę przez okno mojego wymarzonego mieszkania na 10 piętrze i lecąc głową w dół przez sekundę poczuję się szczęśliwy.
Wyszedłem z wanny, owinąłem się szlafrokiem i wszedłem do sypialni. Ewa leżała na łóżku i płakała.
– Dosyć – powiedziałem zdecydowanie. – Nie chcę spędzić życia w pracy, w wiecznym strachu czy wykonałem normę, i czy jutro mnie nie zwolnią. Chcę uczciwie pracować, ale chcę też iść z moją żoną na spacer, chcę śmiać się z nią w kinie i całować się, bo mam na to ochotę. Chcę mieć dziecko i czas na to, by patrzeć, jak dorasta.
Ewa usiadła na łóżku i uśmiechnęła się przez łzy. Przytuliła się do mnie.
Szybko oboje znaleźliśmy pracę w zakładach produkcyjnych w mieście, skąd pochodziła Ewa. Przyjęto nas z otwartymi ramionami, bo potrzebowali fachowców. Nigdy nie bierzemy pracy do domu. Wieczory spędzamy nad ulubionymi książkami, a jeśli chodzi… o te sprawy… Co wam będę mówił, jest cudownie!
Raz w miesiącu jedziemy do stolicy i spędzamy wieczór w teatrze, kinie czy klubie, potem siadamy w kawiarni. Czasem patrzę w stronę wieżowca dawnej firmy. Na wielu piętrach palą się światła. Niewolnicy odrabiają pańszczyznę. Ale to już nie moja sprawa.
Czytaj także:
„Praca w korporacji była moim marzeniem. Nieważne, że czułam się jak chomik w kołowrotku, w końcu miałam życie na poziomie”
„Sądziłam, że sukces to ciężka praca, pieniądze, łzy i nieprzespane noce. W porę zrozumiałam, że przez to tracę życie”
„Korporacyjny wyścig szczurów zamienił mnie w zombie. Ciągły stres i deadline'y odebrały mi radość z życia”