„Praca w korporacji była moim marzeniem. Nieważne, że czułam się jak chomik w kołowrotku, w końcu miałam życie na poziomie”

Kobieta, która pracuje w korporacji fot. Adobe Stock, Ivan
„Nie dostałam żadnej taryfy ulgowej! Szybko zorientowałam się, że muszę radzić sobie sama, a na pomoc „życzliwych” koleżanek z działu, nie mam raczej co liczyć. Dziewczyny uśmiechały się do mnie, a za plecami obrabiały mi d… i podkładały świnie”.
/ 14.08.2022 21:30
Kobieta, która pracuje w korporacji fot. Adobe Stock, Ivan

Kiedy 30 lat temu przyszłam na świat, rodzice bardzo starannie zaplanowali mi przyszłość: szkoła, praca, kochający mąż, gromadka dzieci. Życie szczęśliwe i spokojne. Oczywiście w rodzinnej wsi, bo nikt nie wyobrażał sobie, że mogłabym mieszkać gdzie indziej. Nasza rodzina żyła tu od kilku pokoleń.

Dlaczego więc miałoby się to zmienić?

Kilkanaście lat temu do moich rodziców zaczęło docierać, że z tych pięknych planów może nic nie wyjść. W okolicy zamykano kolejne zakłady pracy, wielu ludzi zostało bez środków do życia. Nasza wieś się wyludniała – młodzi uciekali do miast w poszukiwaniu lepszego losu.
Ja też chciałam uciec. Za wszelką cenę. Tam był wielki świat – eleganckie sklepy, kluby, kina… I „czysta” praca przez osiem godzin dziennie.

A u nas? Koło gospodyń wiejskich, raz na miesiąc zabawa w remizie. I harówka na gospodarstwie od świtu do nocy. Brud, błoto i bieda. Skończyłam liceum ekonomiczne, i postanowiłam iść na studia. O dziennych nie miałam nawet co marzyć. Rodziców nie stać było na płacenie za akademik, kieszonkowe. Aby się dalej uczyć, musiałam gdzieś się zaczepić. Szukałam, pytałam, i znalazłam.

Przyjęto mnie na sezon do przetwórni warzyw i owoców w sąsiedniej wsi. Byłam zachwycona. Wierzyłam, że dzięki zarobionym tam pieniądzom uda mi się opłacić studia na prywatnej uczelni w Warszawie i odłożyć trochę grosza. Wybrałam marketing i zarządzanie
– wtedy jeszcze uważano, że to najlepszy kierunek, z przyszłością…

Harowałam jak wół. Czasem po dziesięć, dwanaście godzin dziennie. Pakowałam ogórki i paprykę do słoików, obierałam i kroiłam jabłka na mus do szarlotki. Od stania przy taśmie drętwiały mi nogi, od soku jabłkowego pękała skóra na dłoniach.

Czasem ze zmęczenia nie mogłam wyprostować pleców. Dłonie puchły, potwornie szczypały, ale tylko zaciskałam zęby. Tłumaczyłam sobie, że bez tych kilkuset złotych miesięcznie nie będę mogła się dalej uczyć.

Na wykłady jeździłam co dwa tygodnie – na piątek, sobotę, niedzielę. Dla mnie były to dni odpoczynku. Przecież siedziałam sobie wygodnie na krześle, a moim jedynym zadaniem było słuchać, notować, zapamiętywać. W porównaniu z pracą w przetwórni i obowiązkami w domu – raj!

Obroniłam pracę magisterską i postanowiłam wyjechać do Warszawy. Tym razem na stałe. Gdy powiedziałam mamie o swojej decyzji, aż przysiadła z wrażenia.

– Dziecko, co ty wymyśliłaś? Zginiesz tam, wśród obcych. Zostań! Znajdziesz tu jakąś inną pracę – błagała mnie.

Ale ja nie chciałam ustąpić.

– Mamo, muszę wyjechać. Tu nie ma dla mnie przyszłości – odparłam.

Spojrzała na mnie smutno.

– Pamiętaj, jeśli będzie ci źle, zawsze możesz wrócić – wyszeptała, lecz ja nie zamierzałam wracać.

W Warszawie zamieszkałam z Kaśką, koleżanką z sąsiedniej wsi. Już obeznaną ze stołecznymi warunkami.

– Pamiętaj, że opowieści o olbrzymich zarobkach i wolnych miejscach pracy czekających na takich jak my, to tylko mity. Musisz być bardzo cierpliwa – przestrzegała mnie.

Nie chciałam jej wierzyć. Byłam przekonana, że świat stoi przede mną otworem, i tylko czeka, by dać mi szansę na rozwój. Szybko przekonałam się jednak, że Kaśka miała rację. Wysłałam dziesiątki CV, wykonałam setki telefonów. I nic. Wszędzie słyszałam to samo: „Nie ma pani doświadczenia, jest pani za młoda”.

Ratowałam się, jak mogłam

Sprzątałam po domach, wyprowadzałam psy, zajmowałam się dziećmi. Ale zarobione w ten sposób pieniądze ledwie wystarczały na czynsz i czesne. A gdzie życie? Moje oszczędności topniały w zastraszającym tempie. Byłam coraz bardziej rozżalona i zniechęcona.

Zaczęłam poważnie myśleć o powrocie do domu…I kiedy już pakowałam walizki, dowiedziałam się przypadkiem, że mogę starać się o pracę w zagranicznym koncernie. Firma szybko się rozwijała, szukała młodych, ambitnych.

– Masz szansę! – cieszyła się Kaśka.

Ale ja tylko machnęłam ręką. Nawet nie chciałam iść na rozmowę kwalifikacyjną. Bałam się kolejnego rozczarowania, kolejnej porażki.

– Zwariowałaś? Po co harowałaś w przetwórni, po co studiowałaś? Żeby się teraz poddać? – denerwowała się.

– Ale ja nie dam rady… Nie mam już siły… – westchnęłam tylko.

– Bzdury opowiadasz! Przestań się nad sobą użalać. Mówiłam ci, że nie będzie łatwo. Jeśli sama w siebie nie uwierzysz – nic z tego nie będzie. Jesteś silna, mądra. Pokaż, że masz charakter. Ten nasz, wiejski! Idź na to spotkanie, i rzuć ich na kolana. – przekonywała mnie usilnie.

Te słowa jakby mnie obudziły. Otrząsnęłam się, podniosłam głowę. Na rozmowę szłam bardzo zmotywowana. „Uda mi się, tym razem na pewno mi się uda” – powtarzałam sobie w duchu przez całą drogę.

Dziś nie pamiętam już dokładnie, co im tam nagadałam – grunt, że pracę dostałam. Kiedy się o tym dowiedziałam, poczułam się naprawdę wspaniale. Cieszyłam się, że dostałam od losu tak wspaniałą szansę. I obiecałam sobie, że jej nie zmarnuję.

W pracy od razu rzucono mnie na głęboką wodę. Nie dostałam żadnej taryfy ulgowej! Szybko zorientowałam się, że muszę radzić sobie sama, a na pomoc „życzliwych” koleżanek z działu, nie mam raczej co liczyć. Tutaj każdy pilnował swojego stołka, i dbał o własną karierę. Dziewczyny uśmiechały się do mnie, a za plecami obrabiały mi d… i podkładały świnie. Tylko Magda była inna. Nigdy się nie wywyższała. Pracowała w firmie już trzy lata, znała wszystkich.

– Jeżeli czegoś nie będziesz wiedziała, wal do mnie jak w dym. Pomogę – zaproponowała po kilku dniach.

Dotrzymała słowa. Byłam jej wdzięczna

Szybko się zaprzyjaźniłyśmy. Zawsze służyła radą, i co najważniejsze, ostrzegała, gdy chciałam coś zrobić wbrew zasadom. Pamiętam, jak któregoś dnia, jeszcze na początku mojej kariery, wyłączyłam o siedemnastej komputer i zaczęłam zbierać się do wyjścia.

– A ty gdzie! Siadaj natychmiast i włącz sprzęt – syknęła do mnie.

– Jak to? Przecież już koniec pracy – zdziwiłam się, pokazując zegar.

Spojrzała na mnie z politowaniem.

– Koniec to będzie wtedy, jak szef wyjdzie – odparła.

Więcej już nie popełniłam takiego błędu. Po kilku miesiącach już nie liczyłam, ile godzin spędzam w firmie, jak często zabieram papiery do domu. Cieszyłam się, że ja, dziewczyna ze wsi, pracuję jak Europejka. Miałam służbowego laptopa (i mejle od szefa o pierwszej w nocy), komórkę (której nie wolno mi było wyłączać) i superciuchy (zamawiane przez internet, bo na zakupy nie miałam czasu).

Z pomocą Magdy uczyłam się sztuki przetrwania, nabierałam pewności siebie, zdobywałam doświadczenie i… powoli zapominałam, że oprócz firmy istnieje jeszcze normalne życie. Nie miałam czasu na spacer po parku, drobne przyjemności. Zamiast pójść do kina, siadałam przy laptopie i układałam plan pracy na następny dzień. Gdy zaczynałam chorować, faszerowałam się tabletkami i półprzytomna przychodziłam do biura. Goniłam jak chomik w kołowrotku, i wierzyłam, że tak trzeba, i że to jedyna słuszna droga. Do czasu…

To było w połowie grudnia, w ubiegłym roku

Postanowiłam wyciągnąć Magdę na obiad do pobliskiej restauracji. Martwiłam się o nią. Zauważyłam, że od kilku dni dzieje się z nią coś dziwnego. Chodziła zamyślona, unikała rozmowy. Ale wtedy, na obiedzie, postanowiłam ją przycisnąć.

– Pożarłam się z Jackiem. Chyba się rozstaniemy – zwierzyła mi się.

– No co ty, o co? – zdziwiłam się.

Znałam chłopaka Magdy i wiedziałam, że świata poza nią nie widział.

– Wiesz, byłam w ciąży, w trzecim miesiącu – zaczęła opowiadać. – No
i poroniłam… Pamiętasz, jak pojechałam na tamtą prezentację we Wrocławiu? Lekarz mówił, że nie powinnam tego robić, że muszę się oszczędzać, leżeć… Jacek chciał, żebym poszła na zwolnienie. Ale się uparłam. Byłam na nogach prawie przez dwie doby… No i stało się.

– Rany boskie, bardzo ci współczuję – jęknęłam.

– Daj spokój, dobrze się stało. Nie chciałam dziecka. Gdybym poszła na macierzyński, awans przeszedłby mi koło nosa. Może w ogóle nie miałabym po co wracać do firmy – odparła.

– Czy ty wiesz, co mówisz?!

Nie mogłam uwierzyć, że tak łatwo przeszła do porządku dziennego nad taką stratą. I nawet się z niej cieszy!

– Jacek też mnie o to spytał. I się pokłóciliśmy. A przecież tu nie ma miejsca na sentymenty. C’est la vie!

Po tej rozmowie nie spałam przez całą noc. Dużo myślałam o tym, co powiedziała Magda. I następnego dnia złożyłam wymówienie. Nie chcę być taka jak ona. I to dla jakiegoś głupiego awansu. Nie warto...

Czytaj także:
„Kupiliśmy ogromny dom dla pokoleń, ale nasze dzieci to egoiści. Wyprowadziły się, a my zostaliśmy z kosztownym problemem”
„Po 4 latach małżeństwa i urodzeniu syna, odkryłam, że mój mąż ma drugą naturę. Ta świadomość zmieniła wszystko”
„Obiecałem wziąć siostrzenicę na weekend, a ciężarna żona protestuje i straszy, że wcześniej urodzi. Mam wystawić siostrę?”

Redakcja poleca

REKLAMA