Miałam prosty plan na życie: dobre liceum, studia na znanej uczelni, a potem praca w korporacji. Za uczciwe pieniądze, wśród kompetentnych i życzliwych ludzi. Kiedy go realizowałam, sumiennie, krok po kroku, byłam przekonana, że na końcu czeka mnie szczęście i spełnienie.
Każdy dzień wyglądał tak samo
Jednak rzeczywistość szybko pozbawiła mnie złudzeń. Już po kilku dniach zorientowałam się, że o miłej atmosferze nie ma mowy, bo koleżanki i koledzy prędzej wbiją mi nóż w plecy, niż wyciągną pomocną dłoń, a uczciwe pieniądze dostanę tylko wtedy, gdy sprostam wymaganiom szefów. A ci chcieli więcej i więcej.
Choć więc często harowałam po dwanaście godzin na dobę i jeszcze zabierałam papiery do domu, i tak byli niezadowoleni.
– Musisz pracować szybciej, wydajniej. Pamiętaj, najważniejszy jest plan. Reszta się nie liczy – słyszałam.
Więc pracowałam. W ciągłym stresie, napięciu, obawie, że nie podołam i mnie wyrzucą. Za progiem czekało przecież wielu chętnych na moje miejsce.
Mój każdy dzień wyglądał tak samo: zrywałam się bladym świtem, zwykle zmęczona, niewyspana, bo do drugiej w nocy siedziałam nad papierzyskami. Wpuszczałam krople do oczu, robiłam mocny makijaż, by ukryć ziemistą cerę i sińce pod oczami, wskakiwałam w elegancką garsonkę i biegłam do biura, nie wiedząc, o której wrócę.
Widać taka jest cena sukcesu…
Kalendarz spotkań, projektów, zadań do wykonania przecież pękał w szwach i często żałowałam, że doba ma tylko 24 godziny. Pędziłam jak szalona i nawet nie zauważyłam, kiedy praca zawładnęła całym moim życiem. Nie miałam czasu na spacer po parku, rozrywki, drobne przyjemności, jak choćby pójście na lody, a nawet sprzątanie czy gotowanie.
Zamiast pójść do kina, czy umówić się z przyjaciółkami na plotki, siadałam przy laptopie i układałam plan pracy na następny dzień. Gdy zaczynałam chorować, faszerowałam się tabletkami i półprzytomna przychodziłam do biura.
Moje koleżanki z dawnych lat randkowały, wychodziły za mąż, a ja nie miałam nawet chłopaka. Bo niby kiedy mieliśmy się spotykać? Oddałam firmie cały swój czas, duszę i serce, wmawiając sobie, że tak trzeba, że to jedyna słuszna droga.
Bo wszyscy teraz tak pracują, bo taka jest cena sukcesu, bo jeśli się poddam, to poniosę porażkę i znienawidzę za to samą siebie. I pewnie powtarzałabym sobie to do dziś, nadal pędziła, gdyby nie pewien artykuł, który przeczytałam w gazecie.
To było 3 lata temu
Wracałam pociągiem z delegacji. Podróż miała trwać kilka godzin, więc na stacji kupiłam w kiosku kilka kolorowych magazynów dla kobiet. Nie czytałam czegoś podobnego od niepamiętnych czasów.
Usadowiłam się wygodnie w fotelu i zaczęłam je przeglądać. W pewnym momencie trafiłam na artykuł o slow life. Zaintrygował mnie, bo nie miałam pojęcia, co to jest. Zaczęłam czytać…
„Działając prędko, działasz po omacku. Dlatego uspokój myśli, zwolnij! Wolniej jedz, wolniej pisz, wolniej idź, wolniej pracuj! Wsłuchaj się w siebie i swoje potrzeby, odpuść sobie, dokonuj wyborów, ustal własne priorytety. Żyj uważniej!” – biły po oczach wytłuszczone litery.
Przeczytałam cały tekst raz, potem drugi i trzeci, i poczułam, jak ogarnia mnie smutek. Z przeraźliwą jasnością dotarło do mnie, jakie marne było moje życie w ostatnich latach.
Zrozumiałam, że ta codzienna gonitwa zamieniła mnie w robota, że całkowicie podporządkowując swoje życie pracy, zapomniałam o sobie, o tym, co naprawdę ważne, czyli o tym, że życiem trzeba się cieszyć. I że jeśli szybko się nie obudzę, to mój czas na tym świecie minie i nigdy nie dowiem się, ile wspaniałych i przyjemnych rzeczy mogłam zrobić.
„Dość tej gonitwy! Nie żyjesz przecież tylko po to, żeby pracować! Czas najwyższy poszukać sobie innego, spokojniejszego zajęcia!” – pomyślałam. W tamtej chwili naprawdę byłam przekonana, że następnego dnia rzucę szefowi na biurko wypowiedzenie i rozpocznę nowe życie.
Powoli narastał we mnie bunt
Jednak tego nie zrobiłam. Po prostu zabrakło mi odwagi. Gdy rankiem zjawiłam się w firmie, ogarnęły mnie wątpliwości. Zastanawiałam się, jak sobie poradzę bez tej pracy, z czego będę żyć.
Miałam co prawda oszczędności, ale na ile wystarczą? No i co powiedzą rodzice? Sporo poświęcili, bym skończyła studia, i byli dumni, że dobrze zarabiam i robię karierę. Bałam się, że będą zawiedzeni, jeśli z tego zrezygnuję.
Zamiast więc rzucić wypowiedzenie na biurko szefa, znowu rzuciłam się w wir pracy. Goniłam jak chomik w kołowrotku. Ale im dłużej i ciężej pracowałam, tym gorzej się czułam. Nie byłam już „tylko” zmęczona i zestresowana.
Pojawiło się zniechęcenie i rozdrażnienie. Łapałam się na tym, że nie mam ochoty patrzeć na groźne miny szefów, słuchać tej całej gadaniny o planach i wynikach, zostawać po godzinach i jeszcze brać papierzyska do domu. Denerwowało mnie, że nie mam czasu na własne przyjemności, że tylko pracuję. Bolało, że mimo wysiłków nie jestem doceniana i chwalona.
Kiedyś godziłam się z tym wszystkim, bo uważałam, że to normalne. Teraz narastał we mnie bunt. Dojrzewałam do zmian. Było jasne, że kiedyś nie wytrzymam. I rzeczywiście, któregoś dnia coś we mnie pękło. Choć wypruwałam sobie żyły, po raz kolejny usłyszałam od szefa, że pracuję za wolno i jeśli się nie wykażę, to wyrzuci mnie na zbity pysk.
Już się go nie bałam
– Oszczędzę ci zachodu i sama odejdę! I to natychmiast! Mam już dość tych ciągłych pretensji i poganiania! Nie jestem niewolnikiem ani robotem! – krzyknęłam.
– Nie obchodzi mnie, czego masz dość! Zamknij się i wracaj do roboty! Najdalej za pół godziny chcę mieć to sprawozdanie u siebie na biurku – warknął i nie czekając na moją reakcję, poszedł do swojego gabinetu.
Usiadłam do komputera i zamiast sprawozdania napisałam wypowiedzenie. Gdy podsunęłam szefowi papierek pod nos, a on zobaczył, że to nie to, czego żądał, aż poczerwieniał.
– W tym mieście nigdzie nie znajdziesz porządnej pracy! Już ja się o to postaram! Będziesz mogła co najwyżej kible sprzątać w szalecie przy rynku! – zagroził.
– I bardzo dobrze! Wolę już to, niż dalej taplać się w korporacyjnym bagnie! – odparowałam, a potem odwróciłam się na pięcie i wyszłam.
Nie obchodziło mnie, co będzie jutro. Nie obchodziły mnie rachunki, opinia rodziców. Cieszyłam się, że w końcu zebrałam się na odwagę i uwolniłam się z tego kieratu. Było mi tak lekko na duszy, że gdy pakowałam swoje rzeczy do pudła, podśpiewywałam sobie pod nosem.
Rodzice na szczęście mnie wsparli
Słowa byłego już na szczęście szefa się nie sprawdziły. Nie wylądowałam w publicznym szalecie. Zatrudniłam się w bibliotece. Zawsze lubiłam czytać, ale przez ostatnie lata brakowało mi na to czasu. Teraz połączyłam przyjemne z pożytecznym.
Praca jest dla mnie tylko i wyłącznie pasją. Nie ma w niej żadnych wyzwań. Nie mam nic na głowie. Żadnych wyników do wyrobienia. Żadnej presji. Nikt mnie nie pogania, nie wywiera presji, nie mobilizuje krzykiem i groźbami. I to jest naprawdę super.
Przyznali to nawet moi rodzice. Bałam się trochę, że poczują się zawiedzeni moją decyzją, ale mile mnie zaskoczyli. Gdy opowiedziałam im, co przeżywałam przez ostatnie lata, to aż za głowy się złapali.
– Córeczko, dobrze zrobiłaś! I szkoda, że tak późno! Zdrowie psychiczne i szczęście są ważniejsze niż pieniądze! – powiedzieli zgodnie.
Rzeczywiście zarabiam dużo mniej niż w korporacji, ale daję sobie radę. Wcześniej nawet nie mogłam wykorzystać zarabianych pieniędzy. Na koncie w banku gromadziłam oszczędności, ale nic z tego nie miałam.
Teraz nie kupuję nowych ciuchów i butów co miesiąc, ale wreszcie czuję, że naprawdę żyję. Wcześniej byłam cieniem człowieka, kłębkiem nerwów. W kółko myślałam tylko o pracy i te myśli nie dawały mi spokojnie zasnąć.
Teraz jestem uśmiechnięta
Czytelnik czytelnikowi nigdy nie jest przecież wilkiem! Gawędzimy sobie o książkach, dzielimy się przemyśleniami. A równiutko o osiemnastej zamykam drzwi biblioteki i zapominam o pracy.
Robię wtedy to, na co mam ochotę. Spaceruję, idę do kina, gotuję (nawet nie wiedziałam, jakie to fajne) lub po prostu włączam sobie w domu film i oglądam. Nie sama, tylko z chłopakiem, bo wreszcie go mam.
Spotykamy się od półtora roku, dobrze nam razem, więc coraz częściej mówimy o wspólnym życiu. Na świat patrzę z sympatią i optymizmem i jestem szczęśliwa, że się przebudziłam. Przecież żyjemy nie tylko po to, żeby pracować!
Czytaj także:
„Kiedyś byliśmy z rodzeństwem blisko, ale teraz to dla mnie obcy ludzie. Nie powiedziałam im nawet o swojej chorobie...”
„Koleżanki dziwią mi się, że kocham swojego męża. Dla nich normą jest, że męża się toleruje, a nie lubi”
„Nie cieszyłam się z ciąży, ale liczyłam na wsparcie rodziny. Gdy okazało się, że noszę chore dziecko, mąż uciekł do innej”