„Korporacyjny wyścig szczurów zamienił mnie w zombie. Ciągły stres i deadline'y odebrały mi radość z życia”

Przemęczona kobieta fot. Adobe Stock, fizkes
„Czułam się niczym pszczoła w gnieździe os. Na dodatek szefowie wciąż dokręcali śrubę. Żądali, żebyśmy pracowali szybciej, wydajniej, lepiej. Miałam dość. Zaczęłam marzyć o dniu, w którym to szaleństwo wreszcie się skończy i będę mogła odetchnąć”.
/ 04.02.2022 11:57
Przemęczona kobieta fot. Adobe Stock, fizkes

Zawsze wydawało mi się, że bezsenność to problem ludzi starszych. Pamiętam, jak wprowadziła się do nas babcia. Miałam wtedy chyba z 17 lat. Nocami wszyscy smacznie chrapali, a ona kursowała po domu, szukając sobie jakiegoś zajęcia, albo do bladego świtu oglądała telewizję.

Mieszkałam w pokoju obok, więc czasem, gdy zachowywała się głośno, budziłam się. Początkowo nie reagowałam, ale po kilku tygodniach zaczęło mnie denerwować, że tak tłucze się po nocach i nie daje mi się porządnie wyspać.

Dlatego któregoś razu, gdy znowu obudziło mnie dreptanie i szuranie za ścianą, wstałam z łóżka i poszłam ją uciszyć.

– Babciu, co ty wyprawiasz? Połóż się wreszcie, bo cały dom na nogi postawisz. Jest środek nocy przecież – poprosiłam.

– Ojej, wnusiu, kiedy ja nie mogę spać… Ludzie w moim wieku tak mają – odpowiedziała ze smutkiem w głosie.

– E tam… Jak się położysz do łóżka, to na pewno uśniesz – przekonywałam ją.

– Oj, to nie jest takie proste – wzdychała.

– Jak to nie jest? Mnie wystarczy tylko głowę do poduszki przyłożyć i od razu zasypiam – wzruszałam ramionami.

– I życzę ci, żeby tak było do końca twojego życia, skarbeńku. Bo nawet nie wiesz, co to za męka nie móc spać – odpowiedziała.

Wtedy nie rozumiałam, o co babci chodzi

Nie wyobrażałam sobie, że kiedykolwiek mogłabym mieć kłopoty ze snem. Nawet na starość. Ja zawsze uwielbiałam spać. Gdyby mi tylko pozwolono, spałabym codziennie do południa albo i dłużej.

Przez następne lata rzeczywiście spałam spokojnie. Skończyłam studia i zaczęłam pracę w małej rodzinnej firmie. Było miło i przyjemnie, ale trochę nudnawo. No i żadnej szansy na awans, wyższą pensję. A ja chciałam czegoś więcej. Marzyłam o karierze w wielkim koncernie. W rodzinnej firmie robiłam więc, co do mnie należało, ale po cichu starałam się znaleźć wymarzoną pracę.

Wysyłałam cv, chodziłam na rozmowy kwalifikacyjne. Początkowo nie przynosiło to żadnych efektów, ale się nie poddawałam. Wierzyłam, że ten szczęśliwy dzień kiedyś nadejdzie. I rzeczywiście. Dwa lata temu moje marzenie się spełniło. Zostałam przyjęta do pracy w znanej zachodniej firmie.

Jak się o tym dowiedziałam, aż podskoczyłam z radości. Cieszyłam się, że będę pracować jak prawdziwa Europejka. W eleganckim biurze, wśród najlepszych. I nawet przez myśl mi nie przeszło, że zapłacę za to bardzo wysoką cenę.

Tu każdy każdemu rzuca kłody pod nogi

W pracy od razu rzucono mnie na głęboką wodę. Żadnej taryfy ulgowej! Szybko zorientowałam się, że muszę radzić sobie sama, że na pomoc „życzliwych” koleżanek z działu raczej nie mam co liczyć.

Tutaj każdy pilnował swojego stołka i dbał o własną karierę. Współpracownicy uśmiechali się do mnie, a za plecami obrabiali mi tyłek i kopali doły. Wielkie jak na niedźwiedzia! Musiałam się dobrze nagłówkować, żeby je omijać.

W poprzedniej pracy wszyscy się nawzajem wspieraliśmy. Byliśmy jak rodzina. A tu czułam się niczym pszczoła w gnieździe os. Na dodatek szefowie wciąż dokręcali śrubę. Żądali, żebyśmy pracowali szybciej, wydajniej, lepiej. Chcieli więcej i więcej.

Żeby nadążyć za tymi bardziej doświadczonymi, pracowałam czasem po 12 godzin dziennie, włącznie z sobotami i niedzielami. Do tego denerwowałam się okropnie. Bałam się, czy podołam, czy szef nie odrzuci moich pomysłów, czy klienci będą zadowoleni.

Po powrocie do domu zamiast odpocząć, siadałam więc i stukałam w klawiaturę, układając plan pracy na następny dzień, albo znów analizowałam, co zrobiłam źle. Byle tylko poprawić swoje wyniki, sprostać wymaganiom, nie być ostatnią w tym wyścigu szczurów. Przez to spałam po 3–4 godziny na dobę, a czasem w ogóle nie kładłam się do łóżka.

Żeby jakoś funkcjonować, piłam kawę za kawą i olbrzymie ilości napojów energetyzujących. Zaczęłam marzyć o dniu, w którym to szaleństwo wreszcie się skończy i będę mogła odetchnąć, a przede wszystkim porządnie się wyspać.

Wizja przespanej normalnie nocy stała się moją obsesją, nie myślałam o niczym innym. No bo przecież nawet dziecko wie, że spokojny, nieprzerwany, 8-godzinny sen jest potrzebny człowiekowi do życia jak powietrze.

Po kilku miesiącach ciężkiej harówki poczułam się w firmie pewniej. Nabrałam doświadczenia, uwierzyłam w swoje możliwości i umiejętności, okrzepłam. Już nie musiałam gonić jak chomik w kołowrotku przez całą dobę.

Wystarczały godziny spędzone w pracy. Wreszcie miałam czas na oddech, a przede wszystkim na sen. Ale ten, o dziwo, nie przychodził. Nawet po bardzo ciężkim dniu.

Wydawało mi się, że jak tylko się położę, to zasnę jak kamień. Nic z tego. Przewracałam się z boku na bok, liczyłam od stu do jednego, gapiłam się w jeden punkt na suficie i nic. Nie spałam w ogóle albo zasypiałam na godzinę, dwie. Albo budziłam się co kwadrans.

Na początku nie sądziłam, że to powód do niepokoju. Przecież wcześniej też zdarzyły mi się takie bezsenne noce. Zwłaszcza przed maturą, a potem ważnymi egzaminami na studiach. Z rozsądku odkładałam książki i planowałam się porządnie wyspać, ale nic z tego nie wychodziło.

Myśl o tym, co mnie czeka, nie pozwalała mi zasnąć. Specjalnie się tym jednak nie przejmowałam. To było normalne, wszyscy moi znajomi tak mieli. Z nerwów oka nie mogli zmrużyć, lecz jak powód zdenerwowania minął – znowu zasypiali jak susły.

Tłumaczyłam więc sobie, że jestem ciągle nakręcona przeżyciami ostatnich miesięcy, że mój organizm odzwyczaił się od snu, ale jak stres wreszcie ze mnie zejdzie, a poziom adrenaliny spadnie – wszystko wróci do normy.

Żeby przyspieszyć ten proces, garściami brałam ziołowe leki uspokajające dostępne w aptece bez recepty. Wypróbowałam chyba wszystkie. Ale mijały kolejne dni i nic się nie zmieniało. Kładłam się do łóżka, naciągałam kołdrę na głowę, zaciskałam powieki – i nie mogłam zasnąć.

Wkurzało mnie to okropnie. Przecież następnego dnia musiałam być w formie, podołać kolejnym wyzwaniom! A tu zamiast wypoczynku – kolejna biała noc…Zaczęłam rozumieć, co miała na myśli babcia, mówiąc, że bezsenność to potworna męka.

Rzeczywiście czułam się jak na torturach. Może nie fizycznych, ale psychicznych. Doszło do tego, że na samą myśl o tym, że trzeba iść spać, wpadałam w panikę.

Zastanawiałam się: po co to mam robić, skoro i tak pewnie nie zasnę? Ale kładłam się, bo tak nakazywał mi rozum. I męczyłam się, męczyłam, męczyłam… Łóżko nie kojarzyło mi się z przyjemnością, tylko z jakimś koszmarem.

Mówi się, że jak chce się wygrać z wrogiem, trzeba go dobrze poznać. Przeczytałam więc o bezsenności wszystko, co znalazłam w internecie. Gorąco jeszcze wierzyłam, że mogę sobie pomóc sama.

Nie chciałam iść do lekarza

Myślałam, że nie potraktuje moich problemów poważnie. Byłam przecież zdecydowanie za młoda na bezsenność. Miałam tylko 28 lat. Poza tym bałam się, że lekarz przepisze mi jakieś silne, chemiczne środki nasenne.

Ludzie na forach straszyli, że takie leki nie zawsze pomagają, za to uzależniają; że człowiek funkcjonuje po nich na zwolnionych obrotach, jest rozbity, nie do życia. No i nie wolno mu siadać za kierownicą. Nie mogłam sobie pozwolić na takie słabości! Musiałam być sprawna na sto procent, w tym prowadzić samochód.

Przez następne tygodnie stosowałam się więc do wszystkich „domowych” zaleceń. Wietrzyłam sypialnię, kupiłam lepszy materac, ostatni posiłek jadłam o siedemnastej, zrezygnowałam z kawy i herbaty, wyniosłam z sypialni telewizor, żeby nic nie zakłócało mi snu.

Ba, nawet na drutach nauczyłam się robić, bo gdzieś tam przeczytałam, że jak nie można zasnąć, to trzeba zająć się czymś nudnym, czyli pozwolić, by organizm się wyciszył…

Przed laty babcia bezskutecznie próbowała mnie namówić do robótek ręcznych. Twierdziła, że ta umiejętność może mi się kiedyś przydać, że nie ma nic fajniejszego niż zrobiony własnoręcznie sweterek. Broniłam się ze wszystkich sił, twierdząc, że to nie dla mnie, że nastały inne czasy.

A teraz z własnej i nieprzymuszonej woli dziergałam szaliczek za szaliczkiem (sweterki nie za bardzo mi wychodziły). Kilka razy zdarzyło się, że głowa mi opadła nad drutami. Biegłam wtedy do sypialni, ale gdy tylko się kładłam do łóżka – senność gdzieś się rozpływała.

Znowu przewracałam się z boku na bok, liczyłam barany, gapiłam się w sufit i z przerażeniem uświadamiałam sobie, że za chwilę poranek, że trzeba będzie wstać, a ja znowu nie spałam.
Jak ja marzę o tym, żeby się porządnie wyspać!

Zdawałam sobie sprawę z tego, że mój organizm nie wytrzyma długo bez wypoczynku, że wcześniej czy później się zbuntuje. I rzeczywiście – buntował się. Byłam w gorszej formie niż wtedy, gdy nie miałam czasu na sen z powodu natłoku pracy i nowych obowiązków.

W tamtym okresie byłam potwornie zmęczona, ale jakoś funkcjonowałam. Potrafiłam się skupić, zebrać myśli, miałam mnóstwo nowych pomysłów. Teraz jednak to się zmieniało. Rano stałam przynajmniej dziesięć minut pod zimnym prysznicem, żeby oprzytomnieć.

Coraz częściej brakowało mi energii i siły, bolała mnie głowa. Chodziłam rozdrażniona, podenerwowana. Podnosiłam głos z byle powodu. Wcześniej raczej nie miałam kłopotów w kontaktach z ludźmi. Starałam się być miła, uprzejma.

A teraz warczałam na wszystkich z byle powodu jak wściekły pies. Efekt był taki, że straciłam wielu przyjaciół. Nikt nie chciał spotykać się z osobą, która jest wiecznie niezadowolona i ma muchy w nosie. Wiedziałam, że powinnam coś z tym zrobić. Pójść jednak do lekarza albo na jakąś specjalistyczną terapię. Ale ciągle przekonywałam samą siebie, że jeszcze trochę poczekam, że może sen powróci…

Kiedy wreszcie zmądrzałam i zdecydowałam się szukać fachowej pomocy? Gdy zaczęłam mieć kłopoty w pracy. Tak… Przez pracę wpadłam w bezsenność i dzięki niej być może uda mi się z niej wyjść.

Dwa miesiące temu wezwał mnie do siebie szef. Kiedy weszłam do jego gabinetu, zauważyłam, że ma bardzo niezadowoloną minę.

– Anka, co się z tobą dzieje? Na zebraniach jesteś nieobecna i ziewasz jak hipopotam, nie bierzesz udziału w dyskusjach, nie masz nowych pomysłów. Jak się nie weźmiesz w garść, to do widzenia. Nie brakuje chętnych na twoje miejsce – stwierdził lodowatym tonem, a potem wskazał mi drzwi.

Nie było sensu mu tłumaczyć, że to wszystko dlatego, że nie mogę spać. Miał to gdzieś. Wyszłam więc bez słowa, wróciłam za biurko i znalazłam w internecie telefon do kliniki zajmującej się leczeniem zaburzeń snu.

Podniosłam słuchawkę i zadzwoniłam. Dotarło do mnie, że jeśli tego nie zrobię, to wszystko, na co tak ciężko pracowałam, legnie w gruzach. Jestem już po pierwszej wizycie. Jak się lekarz dowiedział, że zwlekałam z przyjściem ponad rok, pokręcił głową z niedowierzaniem.

No ale cóż, stało się. Mam nadzieję, że mimo wszystko mam szansę wyzdrowieć. I że już niedługo będę mogła zasnąć jak suseł.   

Czytaj także:
„Po rozwodzie dzieci się mnie bały. To łamało mi serce. W naszym domu nie było przemocy, ale widziały wiele kłótni”
„Cały dom jest na mojej głowie. Troje dzieci i mąż wymagają mojej ciągłej opieki. Odpocznę na starość, mówiłam”
„Najpierw kłamałam córce, że chodzę na cmentarz. Potem, że mam romans. Nie byłam w stanie wyznać jej prawdy”

Redakcja poleca

REKLAMA