„Szlag by to trafił!” – mruczałam pod nosem, kiedy znowu ominęło mnie wyjście na rolki z dziećmi. Jak zwykle nagle dostałam maila, że do dokumentacji brakuje jeszcze dwóch raportów. A muszą być. Na siódmą rano. Więc rzuciłam torbę z rolkami w kąt, dzieci poszły jeździć z ojcem, ja zaś utknęłam na trzy godziny nad jednym raportem. A potem pięć nad kolejnym. Oczywiście charytatywnie, absolutnie nie w ramach nadgodzin.
„To należy do pani obowiązków i powinno być zrobione w godzinach pracy, pani Dario”, usłyszałabym, gdybym ważyła się nieśmiało zaprotestować. Jasne, w godzinach pracy. Przez trzy osoby i na trzech zmianach może i tak. Albo gdyby jedna dostawała wszystkie dane w odpowiednim czasie.
Zrezygnować z tego bagna? Mam kredyt!
W środku nocy, kiedy na zegarze dochodziła druga, wymieszałam jeszcze ciasto na muffiny. Zabrało mi to kilka dodatkowych minut, które mogłam poświęcić na sen, ale chciałam jakoś wynagrodzić dzieciakom brak mamy podczas „rodzinnej” rozrywki. Niemal standard – ów brak, ta dojmująca, smutna nieobecność. Coraz więcej rodzinnych chwil mijało beze mnie. Albo musiałam być w pracy dłużej, niż zakładał grafik, albo dostawałam nagłe polecenie służbowe i musiałam rzucać wszystko, by zdążyć je zrealizować w wyśrubowanym terminie. Miałam tego dość. Moje dzieci miały tego dość. Mój mąż również.
– Czy ty nie możesz znaleźć innej pracy? Zrezygnuj z tego bagna! – pieklił się. – Jakoś sobie poradzimy.
– Jasne, poradzimy sobie. Kredyt spłaci się sam, Amelka poczeka na państwowego ortodontę, aż będzie za późno, a Maciek nauczy się gry na pianinie sam, z YouTube’a – odpowiadałam i tym sarkazmem zamknęłam Staszkowi usta.
Racja, jakoś byśmy sobie poradzili tylko z jego pensją. Z głodu byśmy nie umarli, na kredyt by wystarczyło, ale ortodonta i lekcje muzyki pochłaniały sporą część mojej wypłaty. Niestety, operacja szczęki własnego dziecka, na którą pewnie czekalibyśmy dziesięć lat, była alternatywą, której wolałabym uniknąć. A Maciek miał szansę na karierę muzyka. Nauczyciele zgodnie twierdzili, że ma talent i łapie w lot to, czego się uczy. Byłoby szkoda, gdyby się nam mały geniusz zmarnował.
– Szukam. Jak się znajdzie coś sensownego, to zrezygnuję – obiecywałam.
Bo na razie, gdy coś się trafiło, to albo nie było szans na o umowę o pracę, albo wypłata oscylowała w okolicy najniższej krajowej.
– Powinnaś dawno rzucić to w cholerę i zacząć piec zawodowo – mówiła moja młodsza siostra, pochłaniając czwartą muffinkę. – To jest obłędne!
– Jesteś w ciąży, smakowałyby ci trociny polane miodem.
– A masz? To dawaj! A już tak na serio, dziewczyno, obdzielasz wypiekami całą rodzinę, wszystkie urodziny, imieniny, chrzty, pogrzeby i wesela. Moi znajomi do dziś wspominają twoje babeczki z musem z białej czekolady, szampanem i malinami.
– Fakt, to było udane połączenie – przyznałam. – Niestety, chrzcin i pogrzebów nie ma w naszej rodzinie tyle, żebym się z nich utrzymała. W dodatku głupio brać kasę od rodziny i znajomych…
– Głupia to ty jesteś. Mówię o zawodowym pieczeniu, cukiernię otwórz.
– No pewnie… że też sama na to nie wpadałam, kretynka… Przecież mało jest tu cukierni.
Własna działalność? To nie takie proste...
– Nie ironizuj, bo dostaniesz w dziób od ciężarnej – odgryzła się.
– A czy ty wiesz, ile to wszystko kosztuje? ZUS-y, podatki, składki, VAT-y, PIT-y, śmity i inne takie? Lokal, wyposażenie… Na porządnego robota kuchennego musiałabym wydać kilka moich obecnych pensji. A gdzie składniki, posypki i kasa fiskalna?
– Aha, czyli myślałaś o tym! – Gośka oblizała palce z resztek czekoladowego sosu i uśmiechnęła się promiennie.
– Owszem, myślałam. Dziesięć lat temu, zanim urodziły się dzieci, zanim wzięliśmy kredyt, a potem drugi i trzeci. Jak spłacę meble i samochód, to może pomyślę o wakacjach, a nie o własnym biznesie. W tym kraju niemal wszystko pada w przeciągu roku, jak się nie ma zaplecza finansowego, żeby przetrwać przynajmniej dwa chude lata. A ja takiego zaplecza nie mam i nie urodzę.
Święta prawda. Niby wiązaliśmy koniec z końcem. Nasze dzieci uczęszczały na dodatkowe zajęcia, a ja chodziłam do pracy w kostiumach i szpilkach, ale szaleństwem było dla mnie kupienie kilku książek albo wybranie się do kosmetyczki, a nie wyprawa na Dominikanę w ferie. Nie mieliśmy dużych oszczędności, brakowało zabezpieczenia, poduszki finansowej; szczerze mówiąc, drżałam na myśl, że któremuś z nas mogłoby się coś stać, bo wtedy sytuacja szybko stałaby się dramatyczna.
Nic nowego pod polskim słońcem. Żyliśmy jak wiele osób – z dnia na dzień, z miesiąca na miesiąc, licząc, że niedługo może samo coś się „trafi” i magicznie rozwiąże nasze problemy.
Uciekałam w pieczenie. Uwielbiałam to. Mogłam to robić od rana do wieczora. Uwielbiałam zwłaszcza babeczki i muffiny, które odpowiednio ozdobione, były po prostu urocze. Kochałam robić torty, te na dziecięce urodziny i na wesela. Śledziłam trendy i uczyłam się nowych technik. Zdjęcia moich wypieków robiły furorę wśród koleżanek z pracy, ale ciągle pozostawały w moim telefonie. Bo nawet na prowadzenie bloga dla relaksu nie miałam wolnej chwili.
Co jakiś czas, kiedy ogrom wkurzenia na szefa prawie przelewał czarę, szukałam lokalu pod wynajem, w którym mogłabym otworzyć cukiernię. Serwowałabym tam swoje wypieki i robiła pyszną kawę w błyszczącym ekspresie. I podawała herbatę w ręcznie malowanych, ceramicznych dzbanuszkach. Wszędzie stałyby świeże kwiaty, a na kanapach leżały kolorowe poduszki.
Kiedy jednak przechodziłam do kalkulacji takiego przedsięwzięcia, okazywało się, że praca na etacie to… naprawdę nie taki zły sposób na życie. Mimo wszystko. Na głowę nie pada, a przelew jest co miesiąc. Marzenia musiałam więc schować do kieszeni, obok dumy, i znowu zająć się spóźnionymi raportami. No ale dopóty dzban wodę nosi…
– Nie mogę tak dłużej – oświadczył mój mąż pewnego pięknego wieczoru, gdy dzieci już spały, a ja rozwieszałam pranie, żeby wyschło do rana, bo córka potrzebowała stroju na WF, a syn ulubionego ręcznika basenowego. – Mam dosyć. Nigdy nie ma cię w domu, a jak już jesteś, to ślęczysz nad laptopem, wypełniając kolejne nikomu niepotrzebne tabelki.
– Bardzo mi miło, że masz takie zdanie o mnie i mojej pracy. Ale dzięki niej jakoś utrzymujemy się na powierzchni, więc jeśli chcesz, żebym zrezygnowała, to może najpierw idź po podwyżkę do rektora, co?
Wiedziałam, że gram nie fair, ale ja też miałam dosyć. Dość wysłuchiwania jego biadolenia, podczas gdy sam nie robił nic, by zmienić swoją sytuację. Pensja Staszka była zawsze solą w oku moich rodziców. Bardzo go lubili i szanowali, ale wykładowca na uczelni miał marne szanse, by dorobić się miliona przed czterdziestką. A nawet przed siedemdziesiątką.
Kiedy mój mąż decydował się na tę pracę, wiedział, że sporą część wynagrodzenia stanowi satysfakcja, i zgodził się na to, odrzucając lukratywne posady architekta w kilku zagranicznych firmach. Potem jednak przyszły na świat dzieci, a pensja nie wzrastała wprost proporcjonalnie do kosztów, które trzeba było ponosić w każdym miesiącu. Dlatego gdy Amelka poszła do przedszkola, a Maciek do żłobka, znalazłam pracę i dokładałam się do budżetu. Moja harówka w korpo była niewdzięczna i słabo opłacana, ale jednak była i dawała comiesięczny zastrzyk gotówki.
Dostałam niesamowity prezent...
– Doskonale wiesz, że to nie takie proste… – małżonek nieco spuścił z tonu.
Ja się natomiast nakręciłam.
– To może ty zmień pracę! Wiecznie słyszę, że to ja mam coś zmienić. Ja mam lepiej organizować sobie czas, ja mam szukać roboty, ja mam to czy tamto! Robię, co mogę, żeby jakoś ogarnąć tę sytuację, a ciągle słyszę, że jestem do dupy. Rzygam już tym! – krzyczałam drżącym od tłumionych łez głosem.
Tej nocy, po raz pierwszy od czasu, kiedy zostaliśmy małżeństwem, poszliśmy spać pokłóceni. Co więcej, on w sypialni, ja na kanapie w salonie.
Kiedy następnego dnia wróciłam z pracy, w domu panowało niezwykłe poruszenie. I tłok. W niewielkim salonie, oprócz mojego męża i dzieci, siedzieli też moi rodzice i tata Staszka, plus obie moje siostry z mężami.
– Zapomniałam o czymś…? – spytałam niepewnie.
– O sobie, kochanie.
Mój mąż podszedł do mnie z kwiatami. Z bukietem tulipanów, moich ulubionych, jasnoróżowych.
– Przepraszam za wczoraj. I nie tylko za wczoraj – szepnął mi do ucha, kiedy mocno mnie przytulił. – Ale o tym pogadamy już bez świadków, dobrze?
Skinęłam głową, nie wiedząc, co powiedzieć i o co tu chodzi.
– No dobrze, a zatem… zebraliśmy się tutaj, aby świętować twoje urodziny…
– Ale to dopiero za osiem miesięcy…
– Więc mamy czas do otwarcia głównego prezentu. Ale po kolei. Po pierwsze, złożyłem dzisiaj wypowiedzenie na uczelni – wypalił Staszek.
– Co? – zrobiłam wielkie oczy.
– Masz rację, trzymałem się jej jak uparty osioł. Obiecałem, że wytrzymam do końca roku akademickiego, jednak już kontaktowałem się z kilkoma znajomymi z branży i myślę, że bez problemu znajdę coś, co będzie mi sprawiać frajdę nie tylko podczas pracy, ale również w trakcie wypłaty. Po drugie… – sięgnął za siebie i podał mi czerwoną teczkę, na której naklejono kolorową kokardę, jak na prezencie. – Proszę. Ponieważ nie mogłaś zdecydować się na założenie firmy i otworzenie cukierni, my to zrobimy.
– Jacy my? – bąknęłam zaskoczona i zmieszana. Czułam się jak w ukrytej kamerze.
– My. My wszyscy. Otwieramy cukiernię. A ty będziesz w niej pracować. Niewolniczo. Będziesz piec ciastka, torty, robić desery i domowe lody, jak ostatniego lata. Zajrzyj do teczki. Gośka… – wskazał na moją młodszą siostrę, która uśmiechnęła się przebiegle – dokładnie rzecz obmyśliła.
Więc zajrzałam do środka i zaczęłam przeglądać. Wymagane licencje, formularze, biznesplan…
Nie mogę ich zawieść
– Spójrz też tutaj – małżonek postukał palcem w pozycję: „koszt ogółem”.
Skrzywiłam się.
– Już spojrzałam i policzyłam zera. Stać nas może na jedną piątą.
– I nas też – wymlaskał mąż Gośki z ustami pełnymi wczoraj upieczonego przeze mnie ciasta. – A jakbyś nam dała zniżkę na te pyszności, to mogę pokopać głębiej…
– I nas też – mama położyła dłoń na ramieniu taty.
– I mnie – ojciec Staszka się uśmiechnął.
– I nas też – moja starsza siostra i jej mąż pomachali do mnie.
– I nas! I nas. Z naszych skarbonek starczy tylko na posypki cukrowe, ale też chcemy się dołożyć! – moja córka zaczęła podskakiwać z radości.
Nie miałam wyjścia. Nie mogłam ich zwieść. Zwłaszcza że naprawdę znaleźli mi lokal. Nieduży, położony w spokojnej okolicy nowego osiedla, gdzie brakowało miejsca, w którym można by usiąść i pogawędzić, zjeść coś słodkiego, napić się aromatycznej kawy lub herbaty z konfiturą.
Patrząc później, jak mały, zaniedbany lokal zmienia się w uroczą kawiarenkę, myślałam, że nie ma takiej rzeczy, której nie zrobią wspólnymi siłami: mąż, ojciec, teść i dwóch szwagrów. Gdy panowie skończyli etap z wiertarkami i puszkami farby, panie mogły przystąpić do wystroju i dekorowania, a ja do wybierania urządzeń do kuchni.
Dzień, w którym złożyłam wypowiedzenie, był jednym z najszczęśliwszych dni mojego życia. Wyszłam ze szklanego biurowca wolna i szczęśliwa, obiecując sobie, że już nigdy tu nie wrócę.
Mijają właśnie dwa lata działalności naszej cukierni. Zdaję sobie sprawę, że zrobienie tego kroku wymagało od nas wszystkich wielkiej odwagi i mnóstwa pracy. I nie żałowałabym go, nawet gdyby nam się nie udało. Był on bowiem wyrazem miłości mojego męża, rodziców, rodzeństwa i dzieciaków do mnie. Aktem wiary w moje możliwości oraz we mnie. Sama nigdy bym się na to nie zdecydowała – zaganiana, zahukana. I błąd.
Biorąc pod uwagę, ile pracy miałam przez te dwa lata, ilu klientów wraca po moje wypieki, nawet teraz, gdy na rynku jest trudna sytuacja, wiem, że Rodzinna Cukiernia przetrwa kolejne lata. Nasze życie może nie zawsze będzie łatwe, ale na pewno będzie słodkie!
Czytaj także:
„Przyjaciółka zachowywała się paskudnie wobec mojego męża. Ukrywała w ten sposób, że tak naprawdę... była jego kochanką!”
„Szefowa płaci mi marne grosze, a sama pławi się w luksusach. Wstydzę się poprosić o podwyżkę, bo to moja koleżanka”
„We wsi uważali mnie za dziwaczkę, bo zamiast brać, co podleci, szukałam drugiej połówki. Ale to ja miałam rację, nie oni”