„We wsi uważali mnie za dziwaczkę, bo zamiast brać, co podleci, szukałam drugiej połówki. Ale to ja miałam rację, nie oni”

zakochana para fot. Adobe Stock, Анастасия Стягайло
„W docinkach celowała moja babcia, która wyszła za dziadka bez miłości, z wyrachowania, i uważała, że to jej się bardziej opłaciło niż porywy serca. To był czysto biznesowy układ – ona piękna, lecz biedna, on brzydki, znacznie starszy, za to bardzo bogaty. To właśnie dziadkowi rodzina zawdzięcza kamienicę w rynku, więc babcia za nic ma romantyzm”.
/ 29.11.2022 20:30
zakochana para fot. Adobe Stock, Анастасия Стягайло

Kiedy po maturze wybrałam się na studia, wszyscy w moim miasteczku uważali, że jadę do stolicy, aby złapać męża. Bo niby w jakim innym celu? Przecież wykształcenie mi niepotrzebne, skoro miałam kiedyś poprowadzić rodzinny biznes – sklep spożywczy. Niektórzy twierdzili, że powinnam od razu zasiąść za ladą, bo przecież w okolicy nie brakowało kawalerów na wydaniu. Więc po jakie licho w poszukiwaniu chłopa jechać aż do Warszawy?

Co gorsza, po studiach wróciłam do rodzinnego miasteczka jako singielka. Czy raczej jako  dwudziestopięcioletnia stara panna, jak twierdzili niektórzy. Wszyscy oczywiście natychmiast orzekli, że pewnie mam jakiś feler, skoro nikt mnie nie chciał. I nie pomagały tłumaczenia, że zwyczajnie nie trafiłam na swoją drugą połówkę. Zamiast ze zrozumieniem spotkałam się z pogardą.

Ludzie patrzyli na mnie jak na dziwaczkę i pukali się w głowy. Bo co to niby znaczy: „druga połówka”? Toć to jakieś książkowe wymysły! Moje koleżanki ze szkoły łapały chłopaków na wyścigi i kiedy ja snułam utopijne marzenia o powinowactwie dusz, one rodziły kolejne dzieci.

Królową złośliwości była moja babcia

Starałam się nie reagować na docinki sąsiadów, rodziny i znajomych, lecz nie było to łatwe.

– Kiedy przestaniesz ukrywać przed nami swojego narzeczonego? – pytali mnie złośliwie.

Jedna z moich ciotek posunęła się nawet do śledzenia mnie. Nie mogła uwierzyć, że wyprawa do teatru nie jest zakamuflowaną randką. Kiedy się przekonała, że poszłam na przedstawienie zupełnie sama, zyskałam miano kompletnej dziwaczki.

W docinkach celowała moja babcia, która podobno wyszła za dziadka bez miłości, z czystego wyrachowania, i uważała, że to jej się bardziej opłaciło niż porywy serca. To był czysto biznesowy układ – ona piękna, lecz biedna, on brzydki, znacznie starszy, za to bardzo bogaty. To właśnie dziadkowi rodzina zawdzięcza kamienicę w rynku, więc babcia za nic ma romantyzm.

– Tego do garnka nie włożysz! – zwykła mawiać, a gdy uznała, że przewróciło mi się w głowie, jej złośliwościom nie było końca.

– To miejsce na rogu stołu jest dla Marty, bo ona i tak już jest starą panną! – słyszałam podczas rodzinnych spotkań.

Babcia pokusiła się nawet o stwierdzenie, że może jestem lesbijką, ale… przecież koleżanki od serca także nie miałam!

Kiedyś wręczyła mi prezent.

– Może chociaż on zapewni ci trochę miłości – powiedziała.

W pudełku leżał i miauczał prześlicznym mały kociak!

„Oczywiście! – pomyślałam z goryczą. – Kot to przecież atrybut starej panny”. Tak czy inaczej kot był słodki. Dałam mu na imię Filemon i już po kilku dniach nie wyobrażałam sobie bez niego życia. Rudy i lekko pręgowany, wyrósł na naprawdę wielkie kocisko z potężnym ogonem. Wyglądał jak tygrys!

Nabrałam zwyczaju wychodzenia z nim na spacer na długiej smyczy, co dodatkowo mnie pogrążyło w oczach wszystkich. W naszym miasteczku nikt nie wyprowadza psa na spacer, bo te są przecież od pilnowania podwórka – a co dopiero kota!

– Teraz to już nikt z miejscowych nawet na ciebie nie spojrzy! A przyjezdnych jakoś brak… – dogadywała mi babcia.

Nie wiem, czy to, co potem spotkało mojego biednego kota, miało związek ze mną i faktem, że zwierzak unicestwia wszelkie moje widoki na małżeństwo. Nawet nie chcę myśleć, że w tej całej akcji maczał palce ktoś z mojej rodziny! Mam nadzieję, że to był zwykły przypadek. Albo że zrobili to jacyś obcy, złośliwi ludzie. Ktoś chciał otruć Filemona…

No nie! Ostatnia deska ratunku zawiodła!

Kiedyś na początku lipca jak zwykle zawołałam kota na jedzenie. Krzyczałam kilka razy, jednak on nie przyszedł. To było naprawdę dziwne, więc zaczęłam chodzić po domu, a potem po podwórku, i go szukać. I nic. Nie znalazłam Filemona.

Mocno już zdenerwowana  zaangażowałam do pomocy rodzinę. Nie wiem, czy cokolwiek by dało nasze szukanie, gdyby przypadkiem dzieciom sąsiadów  nie wpadła piłka na dach.

Chłopcy wdrapali się na nią.

– Proszę pani! On tutaj jest, ten pani kot! – usłyszałam głośne wołanie chłopaków.

Filemon leżał na dachu, ledwie przytomny. Czy sam tam wszedł, czy ktoś go rzucił, do dzisiaj nie wiem. Wyglądał fatalnie. Nie zważając na zbliżający się wieczór, pobiegłam z nim do weterynarza. W naszym miasteczku jest jeden, co to bardziej chyba się zna na krowach niż na kotach, ale lepszy taki niż żaden. Był moją ostatnią nadzieją, która zgasła, kiedy zastałam gabinet zamknięty na głucho.

– Wyjechali na wakacje! – poinformowała mnie tylko sąsiadka podlewająca ogródek. – Ale rano powinien być tutaj taki jeden, co zastępuje pana doktora.

Rano?! Przecież mój kot nie doczeka rana! Z rozpaczy zaczęłam histerycznie łkać. Nie mogłam złapać tchu, nie mogłam się ruszyć spod tych cholernych zamkniętych drzwi! Stałam tam i płakałam jak jakaś wariatka. Wiedziałam już, że dla Filemona nie ma nadziei, bo gdzie ja po nocy znajdę teraz weterynarza! W miastach są pewnie jakieś dyżury weterynaryjnie, lecz do najbliższej większej miejscowości było ponad pięćdziesiąt kilometrów i nie miałam pewności, czy Filemon przeżyłby taką podróż. No ale nie miałam też wyjścia...

Ruszyłam właśnie do domu z zamiarem poproszenia taty, aby mnie zawiózł do miasta, gdy przy krawężniku zatrzymał się samochód. Wysiadł z niego jakiś facet i zaczął otwierać drzwi gabinetu. Zamarłam w pół kroku.

– Pani do weterynarza z tym kotem? – zwrócił się do mnie.

– Ja… Tak! – prawie krzyknęłam, czując przypływ nadziei.

– W takim razie zapraszam – uśmiechnął się przyjaźnie.

Nie wierzyłam własnemu szczęściu… Weterynarz powiedział mi potem, że wprawdzie miał być dopiero następnego dnia rano, ale zapomniał z gabinetu komórki i po nią wrócił. Zbadał Filemona, dał mu coś na wymioty i wzmocnienie serca, po czym oznajmił mi zafrasowany, że stan kota jest ciężki i nie wiadomo, czy zwierzę przeżyje.

– Wszystko teraz zależy od jego kondycji i determinacji – stwierdził weterynarz. – No i od tego, jak bardzo panią kocha – dodał z uśmiechem, nie wiedzieć czemu zaglądając mi w oczy.

Naprawdę był miły. I to od początku. Podwiózł mnie nawet z kotem pod sam dom. Oczywiście, nie umknęło to uwagi babci, która od razu przyleciała pytać, co to za przystojny mężczyzna. Nie zwracałam na nią uwagi. Przez całą noc siedziałam przy Filemonie, wsłuchując się w jego niespokojny oddech, i pilnując, aby się nie zakrztusił własnymi wymiocinami. Nie w głowie mi był wtedy jakiś weterynarz!

Druga połówka to nie literacki wymysł!

Najwyraźniej jednak ja byłam jemu w głowie, bo następnego dnia rano zadzwonił, pytając o zdrowie Filemona. Zdziwiłam się, skąd ma mój telefon, choć domyśliłam się, że wygrzebał go z „karty zdrowia” kota.

– Dziękuję. Chyba jest już z nim nieco lepiej niż wczoraj – odparłam zgodnie z prawdą.

– Jeśli pani pozwoli, to wpadnę po południu go zbadać.

Zgodziłam się z ochotą, sądząc, że weterynarz ma na myśli zdrowie kota – i tylko to. Moja babcia jednak na jego widok prawie oszalała, zupełnie jakby przyszedł w konkury do niej! Roztoczyła cały swój czar, częstowała gościa kawą i ciastem. Było mi strasznie głupio.

On jednak bardzo swobodnie rozmawiał z babcią, a potem stwierdził, że miła z niej staruszka.

– Podobasz mu się! – zawołała babcia po wyjściu weterynarza.

Wpadła w prawdziwą euforię, której nie potrafiłam w żaden sposób ostudzić. Byłam pewna, że przeżyje rozczarowanie, bo przecież facetowi chodziło jedynie o dobro i zdrowie kota. No cóż… musiałam być wtedy bardzo zaślepiona Filemonem, żeby tak sądzić. W każdym razie to nie mojego kota Marcin zaprosił dwa tygodnie później do kina.

Poszłam trochę zaskoczona jego propozycją… Po tym wieczorze patrzyłam już na niego zupełnie inaczej. Nie jak na lekarza zwierząt, tylko jak na fajnego, oczytanego faceta z ogromnym poczuciem humoru. Takiego jeszcze nie nigdy spotkałam.

I to właśnie Marcin okazał się w końcu moją drugą połówką… Rok temu wzięliśmy ślub. Czyli w pewnym sensie spełniły się życzenia babci, bo Filemon przyniósł mi w końcu miłość. Teraz jestem panią weterynarzową i w naszym miasteczku wszyscy mi wybaczają spacery z kotem na smyczy. Wiadomo, jako żona lekarza od zwierzątek mam prawo do rozmaitych dziwactw.

– Przejdą jej te szaleństwa, kiedy urodzi dziecko! – twierdzi tymczasem moja babcia.

Być może znów ma rację.

Czytaj także:
„Nie chcę być starą panną, ale ten facet to nie moja liga. Chcę romantyka, a nie nudziara, który całe życie stuka tabelki”
„Dziewczyna z pociągu skradła moje serce. Mógł być z tego niezły romans, ale jak tchórz zaprzepaściłem tę szansę na miłość”
„Dziewczyna z pociągu skradła moje serce. Mógł być z tego niezły romans, ale jak tchórz zaprzepaściłem tę szansę na miłość”

Redakcja poleca

REKLAMA