„Liczyłam kalorie jak wariatka, bo chciałam zaimponować koleżankom. Dobrze, że rodzice zareagowali”

dziewczyna, która się odchudza fot. Adobe Stock, motortion
„Zostałam mistrzynią w oszukiwaniu. Z uśmiechem pakowałam do torby przygotowane przez mamę kanapki i oddawałem je kolegom w klasie. Kiedy sprawa się wydała, po prostu wyrzucałam je do śmietnika. Obiad spuszczałam w toalecie, kiedy nikt nie widział”.
/ 25.02.2022 07:42
dziewczyna, która się odchudza fot. Adobe Stock, motortion

Moja choroba zaczęła się w ostatniej klasie podstawówki. Miałam piętnaście lat i mnóstwo kompleksów. Kiedy inne dziewczyny w klasie paplały o dietach, zgubionych kilogramach i z dumą podkreślały obcisłymi ubraniami szczupłe sylwetki, ja za wszelką cenę starałam się zamaskować swój lekko wystający brzuszek. Patrząc na nie, czułam się brzydka i gruba. I było mi z tym źle. „Muszę mniej jeść” – postanowiłam. „Skoro one mogą się ograniczać, to i mnie się uda”.

Wiedziałam, co to jest anoreksja. Słyszałam o dziewczynach wyglądających jak szkielety obciągnięte skórą, z obłędem w oczach dążące do osiągnięcia wymarzonej wagi. Uważałam je za wariatki. „Jak można żyć samym powietrzem, najadać się oparami gotowanego na kuchni jedzenia” – zastanawiałam się. Nie zamierzałam zachowywyać się tak jak one. Chciałam po prostu zrzucić kilka kilogramów. Tak, by dorównać koleżankom. Nie wiedziałam, do czego mnie to doprowadzi...

Czułam, że nie będzie łatwo. Zawsze byłam łasuchem. Uwielbiałam słodycze, mamine ciasta i domowe obiadki. Decyzję o ograniczeniu jedzenia przekładałam więc wciąż na kolejny i kolejny dzień.

Czekałam na okazję, jakiś pretekst, by zrobić ten pierwszy krok. I doczekałam się. Wiosną zachorowałam na anginę, miałam bardzo wysoką gorączkę. Przez półtora tygodnia leżałam plackiem w łóżku i nie mogłam praktycznie niczego przełknąć. Mamie ledwie udało się wcisnąć we mnie zupki jarzynowe i kleiki. O słodyczach i szarlotce w ogóle nawet nie myślałam. Kiedy wreszcie wróciłam do szkoły, dziewczyny natychmiast mnie otoczyły.

– O rany, ale schudłaś, wyglądasz o niebo lepiej – piały z zachwytu.

Rzeczywiście, po moim wystającym brzuszku nie pozostał nawet ślad. Byłam zaskoczona, a jednocześnie bardzo szczęśliwa. „A jednak można nie jeść słodyczy i żyć. A do tego jeszcze lepiej wyglądać” – stwierdziłam. To chyba właśnie wtedy coś się poprzestawiało w mojej głowie.

Jadłam coraz mniejsze porcje

Za nic w świecie nie chciałam zaprzepaścić tego, co udało mi się osiągnąć. Co więcej, postanowiłam pójść o krok dalej. Ale tym razem sama, bez „pomocy” anginy. Potraktowałam to jako wyzwanie, ćwiczenie silnej woli. „Nie tknę jedzenia po osiemnastej” – powiedziałam sobie. Wytrwałam.

Po kilku dniach podniosłam poprzeczkę, przestałam jeść po szesnastej. I znowu mi się udało. Zawieszałam sobie poprzeczkę coraz wyżej, nie zdając sobie sprawy z tego, że staczam się w przepaść… Wydawało mi się, że wszystko zmierza we właściwą stronę. Chudłam, a koleżanki mogły mi tylko zazdrościć. Wkrótce byłam najszczuplejsza.

W poszukiwaniu pomysłów na dalszą utratę wagi trafiłam w internecie na strony ruchu „Pro-ana”, zachęcającego dziewczyny do drakońskiego odchudzania. Zgodnie z zaleceniami forumowiczek zaczęłam liczyć kalorie i ograniczać jedzenie. Szłam do szkoły bez śniadania, potem jadłam bardzo lekki obiad, na przykład gotowaną pierś kurczaka lub warzywa. Poza tym nic. Głód oszukiwałam, pijąc duże ilości niegazowanej wody. A po pewnym czasie nie był już taki dokuczliwy, dało się wytrzymać.

W ciągu niespełna trzech miesięcy schudłam 18 kilogramów. Przy wzroście 170 cm, ważyłam zaledwie 48 kilo. Dziś wiem, że to było za mało. Ale wtedy wydawało mi się, że ciągle za dużo. Przecież w internecie widziałam mnóstwo zdjęć dziewczyn jeszcze szczuplejszych ode mnie. Jedna ważyła tylko 28 kilogramów! Przy niej wyglądałam jak wieloryb!

Dalej więc zmniejszałam porcje. Jednego dnia zjadałam tylko dwa jabłka, innego – trzy kromki dietetycznego pieczywa. Popijałam to herbatkami odchudzającymi. Popadłam w jakiś obłęd.

W szkole nie mogłam się skupić. Zamiast słuchać, co mówią nauczyciele, wymyślałam menu. Zastanawiałam się, co mogę zjeść i ile to ma kalorii. I czy w ogóle muszę jeść? Gdy tylko przekroczyłam zaleconą sobie dzienną dawkę wpadałam w panikę. Bałam się, że znowu przytyję. Więc urządzałam sobie głodówkę i zaczynałam ćwiczyć: pompki, przysiady, brzuszki…

Nawet nie wiem, skąd brałam na to siłę. Nie miałam czasu ani chęci na naukę. Ledwie zdałam egzamin i dostałam się do liceum. Udało się chyba tylko dlatego, że wcześniej świetnie się uczyłam i miałam dobre stopnie. Mama dość szybko zauważyła, że dzieje się ze mną coś niedobrego.

– Dziecko, nikniesz w oczach, czy ty coś w ogóle jadłaś? – zapytała któregoś dnia.

Spojrzałam na nią ze zdziwieniem.

– Oczywiście, byłam z koleżankami na pizzy – odparłam, patrząc jej prosto w oczy, choć od rana nie miałam niczego w ustach.

Od tamtego dnia zostałam mistrzynią w oszukiwaniu. Z uśmiechem pakowałam do torby przygotowane przez nią kanapki i oddawałem je kolegom w klasie. Kiedy sprawa się wydała, po prostu wyrzucałam je do śmietnika. Z dala od domu, bo bałam się, że mama je zauważy. Z obiadem też świetnie sobie radziłam. Mama wracała z pracy dużo później niż ja ze szkoły i zostawiała mi jedzenie w lodówce. Podgrzewałam je w garnku, przekładałam na talerz i wyrzucałam do toalety.

Potem wstawiałam brudne naczynia do zlewu, by wyglądało, że z nich korzystałam. Podkrążone oczy tłumaczyłam zmęczeniem i niewyspaniem, a wychudzoną sylwetkę ukrywałam pod luźnymi bluzkami i spodniami dresowymi. 

Sprawdzała mnie na każdym kroku

Wydawało mi się, że udało mi się uśpić czujność mamy. Ale ona nie dała się tak łatwo zwieść. Potem dowiedziałam się, że opowiedziała o wszystkim ojcu i razem z nim zaczęła szukać informacji o tym, co się ze mną dzieje. Pytali znajomych, grzebali w internecie, czytali fachową literaturę. I zorientowali się, że jeśli czegoś nie zrobią, umrę.

Mama zaczęła pytać, sprawdzać, czy coś zjadłam. Wykręcałam się, mówiłam że przed chwilą  skończyłam kanapkę, pokazywałam puste opakowania po batonikach, które rzekomo zjadłam, a tak naprawdę wygrzebałam z kosza. Nie wierzyła mi. Pamiętam, jak któregoś dnia weszła do mojego pokoju i postawiła mi przed nosem talerz z grillowaną piersią kurczaka, frytkami i sałatką z warzyw.

– Zjedz to przy mnie – powiedziała.

– Nie jestem głodna – odparłam i odsunęłam talerz.

Wtedy nabiła kawałek mięsa na widelec i zaczęła podtykać mi go do ust.

– Tylko ten jeden kęs – nalegała.

Poczułam, jak wzbiera we mnie złość.

– Nie chcę, odczep się! – krzyknęłam i wytrąciłam jej widelec z ręki.

– Jesteś chora, musisz się leczyć, pomożemy ci z ojcem – powiedziała mi wtedy.

Spojrzałam na nią z politowaniem. Miałam gdzieś ich pomoc, przecież wiedziałam, co robię, wszystko miałam pod kontrolą.

Innego razu pokazała mi zdjęcie i informację o śmierci młodej anorektyczki.

– Zobacz, jak możesz skończyć – wykrzyczała.

Wzruszyłam tylko ramionami i poszłam do swojego pokoju. Poszła za mną, ale zatrzasnęłam jej drzwi przed nosem.

– Nie waż się wchodzić! – wrzasnęłam.

Nie miałam ochoty słuchać jej gadania. Zachowywałam się tak za każdym razem, gdy próbowała ze mną rozmawiać na temat jedzenia. Stałam się agresywna. Krzyczałam, że mnie szpieguje, obrzucałam ją wyzwiskami, groziłam, że jeśli mnie nie zostawi w spokoju, ucieknę z domu albo się zabiję. Byłam okropna, ale wtedy traktowałam ją jak wroga. Zresztą nie tylko ją, tacie także się obrywało, gdy próbował się wtrącić. Zamieniłam ich życie w piekło!

Zrozumiałam, że to droga donikąd

Mimo wszystko rodzice się nie poddawali. Najpierw namówili mnie na wizytę u lekarza pierwszego kontaktu. Chcieli wiedzieć, jak duże szkody choroba poczyniła w moim organizmie. Użyli podstępu. Z powodu niskiej wagi bez przerwy było mi zimno i mama stwierdziła, że pewnie mam kłopoty z krążeniem.

– Idź, doktor cię zbada, przepisze jakieś tabletki – przekonywała.

Chyba miała nadzieję, że lekarz, przerażony moim wyglądem, natychmiast skieruje mnie na terapię. Ale nic takiego się nie stało. Pan doktor mnie obejrzał i skierował na badania krwi. Wyniki, o dziwo, wcale nie były takie złe. Mój ogólny stan zdrowia podobno też nie. Triumfowałam.

– Widzicie, jestem zdrowa. Moja choroba to tylko wasz głupi wymysł – mówiłam rodzicom.

Ale oni wiedzieli, że to się może szybko zmienić. Dlatego postanowili zrobić kolejny krok. Któregoś dnia mama obudziła mnie rano i powiedziała, że jedziemy na zakupy do centrum handlowego. Nawet się ucieszyłam. Moje spodnie i bluzki były już za duże, liczyłam, że uda mi się namówić rodziców na kupno nowej garderoby. Posłusznie wsiadłam więc do samochodu.

Po kilku kilometrach zorientowałam się, że jedziemy zupełnie w inną stronę. Wpadłam w szał. Pytałam, co zamierzają, groziłam, że wyskoczę z samochodu. Ale rodzice milczeli. Odezwali się dopiero wtedy, gdy zatrzymaliśmy się przed prywatną kliniką.

– Będziesz się leczyć, czy ci się to podoba, czy nie – powiedziała mama.

– Jeżeli sama nie pójdziesz, zaprowadzimy cię tam siłą – dodał stanowczo tata.

Poszłam sama. Stwierdziłam, że opór nie ma sensu. Widziałam, że rodzice są zdeterminowani i na pewno spełnią swoją groźbę. Nie chciałam robić z siebie przedstawienia. Wymyśliłam więc sobie, że odsiedzę w gabinecie terapeuty przepisową godzinkę, a potem i tak będę robić swoje.

Tamtego dnia rzeczywiście tylko przewracałam oczami i robiłam głupie miny. W czasie następnego spotkania zaczęłam słuchać. Po czwartej wizycie coś do mnie zaczęło docierać. Nagle uświadomiłam sobie, że choruję i to na własne życzenie. Miałam wyrzuty sumienia, że wyrzucałam jedzenie, podczas gdy tylu ludzi na świecie cierpi głód. Zrozumiałam, że jeśli nie zacznę się zdrowo odżywiać, umrę. W mojej głowie znowu zaczęło się coś przestawiać. Ale tym razem na dobre...

Z anoreksji nie wychodzi się łatwo. Nie rzuciłam się nagle na jedzenie. Zresztą mój organizm nie wytrzymałby tego. Mama nie wciskała mi niczego na siłę. Po prostu przygotowywała potrawy, które lubiłam i zostawiała na stole. Patrzyłam na nie i nie potrafiłam podjąć decyzji. Zjeść? Nie zjeść? W końcu zdecydowałam się na jeden kęs, potem drugi, trzeci...

Mama miała mnie na oku. Bała się, żebym dla odmiany nie wpadła w bulimię. Jej obawy nie były bezpodstawne. Kilkakrotnie próbowałam sprowokować wymioty, ale mi nie wychodziło. Byłam pewna, że gdy tylko wchodziłam do łazienki, mama stawała pod drzwiami i nasłuchiwała. A ja już nie chciałam jej martwić… Zrozumiałam, że gdyby nie jej determinacja, nie wiadomo, co by się ze mną stało.

Do zdrowia wracałam przez rok. Powoli, systematycznie. Dziś noszę ubrania w rozmiarze 38 i nie popełnię samobójstwa, jeśli trochę przytyję. Moje życie nie kręci się już wokół odchudzania. Nie liczę kalorii jak wariatka. Po prostu jem z głową, ćwiczę, by mieć dobrą kondycję i cieszę się życiem.

Czytaj także:
„Rodzina oskarża mnie o mezalians, bo wyszłam za biedniejszego mężczyznę. Pieniądze odebrały im resztki godności”
„Moja siostra usunęła ciążę w wieku 16 lat. Powiedziała, że nie jest Matką Polką, żeby rodzić furę dzieci”
„Od ponad dwóch lat żyjemy z mężem na odległość. Musieliśmy dokonać wyboru – albo się rozstajemy, albo klepiemy biedę”

Redakcja poleca

REKLAMA