Gdyby kilka lat temu ktoś powiedział mi, że męża będę widywała tylko raz w miesiącu, popukałabym się w czoło. Ale to, co kiedyś wydawało mi się niemożliwe, dziś stało się codziennością. Musieliśmy wybierać – rozstanie lub życie w nędzy. I wybraliśmy, choć to wszystko staje się dla nas coraz trudniejsze. Dlatego znowu czeka nas poważna decyzja...
Mieszkam w niewielkim miasteczku na południu Polski. Tu się urodziłam, tu poznałam swojego męża Wojtka. I miałam nadzieję, że tu będziemy razem żyć długo i szczęśliwie, pracować, wychowywać nasze dzieci.
Na początku układało się dobrze. Oboje mieliśmy pracę – mąż w budownictwie, ja w hurtowni spożywczej. Ale dwa i pół roku temu, niedługo przed pandemią, wszystko się zmieniło... Moją firmę zlikwidowano, męża zwolniono z powodu redukcji etatów. Zostaliśmy bez pracy. Nasze córki, bliźniaczki Agnieszka i Kinga miały wtedy dziewięć lat.
Nie mógł znaleźć normalnej pracy
Mąż wiedział, że w naszym miasteczku nie znajdzie zatrudnienia. Wyjechał więc do oddalonego o ponad 100 kilometrów Krakowa. Tam znalazł pracę przy budowie wielkiego osiedla mieszkaniowego. Na czarno. Szef obiecał, że zapłaci mu dobrą stawkę za godzinę. Wojtek się zgodził. Ufał ludziom. Zresztą, co miał zrobić?
Mąż wyjeżdżał z domu o piątej rano, wracał o dziesiątej wieczorem. Umordowany, brudny… Ale szczęśliwy, że przyniesie do domu dobre, jak mu się wydawało, pieniądze. Minął miesiąc, potem jeszcze tydzień, a obiecanej wypłaty nie było. „Czekam na przelew”, „nie mam pieniędzy” – słyszał od szefa. Kiedy wreszcie dostał wypłatę, nie mógł uwierzyć. Nie dostał nawet połowy tego, co mu obiecano! A na same dojazdy poszło naprawdę dużo pieniędzy…
– Oszukał mnie – mówił rozżalony. – Podobno nie byłem pierwszy. To taki nowy sposób na oszczędzanie. Zatrudnia się kogoś na chwilę, obiecuje duże pieniądze, a potem rzuca ochłap. A jeśli się nie podoba, to do widzenia.
Na budowę więcej nie pojechał. Zaczął szukać innego zajęcia. Jeździł, dzwonił. Ale wszędzie słyszał to samo: praca na razie bez umowy, ale za to za dobrą stawkę. Nie zgadzał się już na takie warunki.
– Przepraszam cię, ale więcej nie dam się nabrać – mówił, gdy znowu wracał z kwitkiem.
– Nie martw się, jutro na pewno coś znajdziesz, a na razie jakoś przeżyjemy – pocieszałam go.
Sama znalazłam pracę jako sprzątaczka w hotelu
Pensja była niska, ale wciąż miałam nadzieję, że wkrótce i Wojtek gdzieś się zaczepi. Mijały tygodnie, a mąż wciąż był bez stałej pracy. Zatrudniał się czasem dorywczo, na dzień, dwa. Przy sprzątaniu ogrodu, kopaniu studni. Nie mógł tego znieść. Czuł się odpowiedzialny za rodzinę. Chciał zapewnić nam godne życie. Gryzł się tym, że nie potrafi.
– Ty harujesz za marne grosze, a ja siedzę w domu. To nie do wytrzymania! – denerwował się.
Nie wiedziałam, jak mu pomóc. W słowa, że jutro będzie lepiej, żadne z nas już chyba nie miało siły wierzyć. Zaczęło nam brakować pieniędzy. Na czynsz, raty, praktycznie na wszystko. Przychodziły monity i wezwania do zapłaty. Wiedzieliśmy, że jeśli szybko nie znajdziemy jakiegoś rozwiązania, wpadniemy w poważne tarapaty.
Rodzice Wojtka nie żyją, moi sami ledwie wiązali koniec z końcem. Na finansowe wsparcie najbliższych nie mogliśmy więc liczyć.
– Jest wyjście – powiedział któregoś wieczoru Wojtek po powrocie z miasta. – Przed chwilą gadałem z kolegą. Mogę pracować nawet od jutra. Legalnie. Sam mi to załatwi, bo już tam pracuje.
– Tak? A gdzie? – ucieszyłam się.
– W Niemczech, w Ulm – odpowiedział. – To takie miasto niedaleko granicy ze Szwajcarią. Marek pracuje tam w firmie budowlanej, może mnie polecić. Znam trochę niemiecki, powinienem się dogadać. A zresztą, jak twierdzi Marek, ekipa tam jest wielonarodowa.
Zamarłam. W Niemczech? Jak to w Niemczech?
Przecież to oznaczałoby rozstanie. A ja nie wyobrażałam sobie życia bez Wojtka. Do tej pory wszystko robiliśmy razem. Razem dbaliśmy o dom, dzieci, razem wychodziliśmy do znajomych, wyjeżdżaliśmy na wycieczki w góry.
Przyjaciele śmiali się nawet, że ciągle zachowujemy się jak nowożeńcy, nigdy nie mamy siebie dość. I teraz miałabym z tego wszystkiego zrezygnować?
– Nie ma mowy – odpowiedziałam w pierwszej chwili.
– Dobrze, porozmawiamy o tym na spokojnie, jutro – powiedział. – I wtedy podejmiemy decyzję.
To była nasza najtrudniejsza rozmowa w życiu. I najtrudniejsza decyzja. Napisaliśmy na kartce wszystkie argumenty „za” i „przeciw”. I wyszło, że nie ma innego wyjścia, że Wojtek musi wyjechać. Inaczej stracimy mieszkanie i wylądujemy na ulicy. Co się wtedy stanie z naszymi dziećmi?
Płakaliśmy i obiecywaliśmy sobie, że to tylko na chwilę, do czasu, aż sytuacja w Polsce się poprawi i mój mąż będzie mógł do nas wrócić. Pocieszaliśmy się, że nie jesteśmy jedyni, że wiele rodzin żyje w ten sposób. Że jest przecież internet, są telefony…
Pamiętam, jak o wszystkim powiedzieliśmy Agnieszce i Kindze. Nie chciały słyszeć o wyjeździe ojca.
– Tatusiu, dlaczego chcesz nas zostawić? – pytały. – Przecież możesz pracować w Polsce.
Jak mieliśmy im wytłumaczyć, że to niemożliwe? Mąż przekonywał dziewczynki, że do Ulm nie jest aż tak daleko, że będzie się starał przyjeżdżać jak najczęściej. Nie przyjmowały do wiadomości, że będzie się tylko starał. Musiał obiecać konkrety: że będzie codziennie rozmawiał z nimi przez internet, a raz w miesiącu wpadał na weekend.
Dzieci dorastają bez ojca
Od wyjazdu męża minęły już dwa lata. Wojtek dotrzymuje słowa. Mimo zmęczenia pracą raz w miesiącu wsiada w samochód i gna do Polski. Przynajmniej teraz tak jest, bo w trakcie lockdownów nie mógł tak często przekraczać granicy i zawsze wiązało się to z różnymi obostrzeniami. Ile przez ten czas wydaliśmy na testy, tylko my wiemy…
Dla córeczek jego wizyta jest zawsze wielkim świętem. Zabawom i przytulaniu nie ma końca. Wojtek traktuje córeczki jak księżniczki, spełnia wszystkie ich życzenia, obdarowuje prezentami. Tak, jakby chciał im wynagrodzić swoją nieobecność.
Gdy go nie ma, codziennie wieczorem zasiadamy przed komputerem. Opowiadamy Wojtkowi o wszystkim, co się dzieje w domu. Dziewczynki pokazują mu swoje zeszyty, chwalą się szóstkami i tłumaczą z jedynek. Ja relacjonuję, co dzieje się w naszym miasteczku, co słychać u znajomych, co zrobiłam w domu.
Regularnie płacę czynsz, spłacam raty
Lodówka też jest pełna. Nie żyjemy może w wielkim dostatku, ale nie boję się, że następnego dnia nie będę miała z czego zrobić córeczkom kanapek do szkoły. Niby wszystko jest w porządku, ale… Martwię się o naszą rodzinę.
Nie, nie chodzi mi o to, że mąż mnie zdradzi, zostawi dla innej. Albo po prostu wybierze wolność. Ufam mu i wiem, że świata poza nami nie widzi. Ale czuję, że przez to rozstanie wszyscy wiele tracimy. Wojtek nie widzi, jak dorastają nasze córeczki, a Kinga i Agnieszka wychowują się bez ojca. A ja? Ja czuję się potwornie samotna. Brakuje mi Wojtka. Jego bliskości, miłości i wsparcia.
On chyba też coraz gorzej znosi rozłąkę.
– Wiesz, dużo o nas ostatnio myślałem – powiedział mi w czasie ostatniej wizyty. – Mam dość kawalerskiego życia. Chcę być mężem i ojcem na co dzień, nie tylko od święta. Powinnyście do mnie przyjechać do Niemiec. Na dłużej, może na stałe. Pomyśl o tym… Do Polski na razie nie mam po co wracać…
Nie umiem podjąć decyzji. To bardzo trudne. Kocham swoje miasteczko. Tu się urodziłam, tu mam przyjaciół i bliskich. Tu czuję się jak u siebie. A tam? Zawsze będę obca. Nie wiem, jak na propozycję wyjazdu zareagują nasze córeczki. Może nie będą chciały zostawić koleżanek, szkoły? No i co z moimi rodzicami? Na starość mają zostać sami?
Na razie nikomu o niczym nie mówię. Czekam na przyjazd Wojtka. Razem usiądziemy i znowu napiszemy na kartce wszystkie argumenty „za” i wszystkie „przeciw”. A potem zdecydujemy...
Czytaj także:
„Byłam chorobliwie zazdrosna, że syn ma świetny kontakt ze swoim ojcem, a moim byłym mężem. Utrudniałam im kontakty”
„Nasze wymarzone wakacje przerwała nagła śmierć gospodarza. Zbyt nagła”
„Nie jestem idealna, za to uparta jak osioł i głupia jak kura. Chciałam dokonać niemożliwego – zaimponować swojej matce”