„Żeby ratować ranne zwierzę, dziewczyna zagroziła samookaleczeniem. Wiedziałem, że jest wyjątkowym człowiekiem”

Lekarz dyżurny w karetce fot. Adobe Stock, motortion
Grozi nam paragraf, jak nic. A ona jest zdecydowana na wszystko. Zapowiada się całkiem miły ciąg dalszy...
/ 17.06.2021 13:21
Lekarz dyżurny w karetce fot. Adobe Stock, motortion

Codziennie ratuję czyjeś życie i często bywam w bardzo trudnych i stresujących sytuacjach. Ale ta była zupełnie wyjątkowa! Kiedy zaczyna padać deszcz, wszyscy w dyżurce siedzimy jak na szpilkach. Z naszego ratowniczego doświadczenia wynika bowiem, że w taką pogodę, niestety, nie trzeba długo czekać na wypadek. Szczególnie na naszych zniszczonych drogach i przy kierowcach, którzy kochają szarżować.

To było wezwanie jakich wiele

Tego dnia także dość szybko dostaliśmy wezwanie. Poważny wypadek na drodze wylotowej z miasta. Dobrze ją znam, bo w tamtym rejonie mieszka moja ciotka. Kilka niebezpiecznych zakrętów i wypad na prostą zachęcającą do szybkiej jazdy. Dlatego tam wypadki zdarzają się średnio raz w miesiącu i w dodatku są dosyć paskudne, bo po obu stronach drogi rozciąga się las. A wiadomo, drzewo autu nie ustąpi…

Wezwanie przyszło od policji, więc sprawa musi być poważna. Nasza dyspozytorka je przyjęła, chociaż potem nie potrafiła nam dokładnie wytłumaczyć, co się stało. Jakaś kolizja, zniszczone dwa wozy. No cóż, jedziemy ratować ludzi. Na sygnale! Na kilkaset metrów przed wypadkiem – korek. Widać zderzone samochody skutecznie zablokowały drogę. Przeciskamy się lewym pasem, syrena wyje przez cały czas, mrugamy światłami.

Dojechaliśmy. Dwa samochody w rowie, rozbite, ale niegroźnie. Kierowcy stoją na szosie o własnych siłach, w bezpiecznej odległości od… dzika! Zwierzę słania się na drodze nieprzytomne, kulejące. Przewraca się i znowu próbuje wstać.
– O matko! – wyrwało mi się z piersi. Koledzy też przerażeni. Nie tylko faktem, że zwierzę cierpi, ale i tym, że… nie mamy pojęcia, jak mu pomóc!
– Do dzika jedziecie na sygnale?! – zaatakował nas od razu jeden z policjantów, który stał przy radiowozie.
– Mieliśmy wezwanie do wypadku! Ludzie mieli być ranni! – zaczynam się tłumaczyć.
– A skąd wezwanie?
– Z waszej komendy! – zawtórował mi kolega. –
Kurde! – funkcjonariusz przeklął pod nosem, puszczając dosadną wiązankę pod adresem dyżurnego policjanta.

Okazało się, że dzik wybiegł z lasu prosto pod jadącą od strony miasta małą toyotę. Wszystko rozegrało się tak błyskawicznie, że dziewczyna kierująca pojazdem nie zdążyła zahamować, mimo że wcale nie jechała za szybko. Wpadła w lekki poślizg i przywaliła dzikowi autem w zad. Straty może i nie były duże, bo odpadł jej zderzak i chyba lekko pogięła się maska, ale dziewczyna siedziała teraz w szoku w swoim rozbitym aucie i płakała. Zająłem się nią od razu, sprawdzając, czy nie ma jakiegoś urazu głowy. Dałem środki uspokajające.
– I co teraz będzie, co teraz? – mamrotała tylko.
– No cóż, jeśli ma pani wykupione AC, to straty pokryje towarzystwo ubezpieczeniowe – usiłowałem ją pocieszyć, że auto zostanie na pewno naprawione.
– Ale ja pytam, co z dzikiem! Zabiłam go! – rozszlochała się na dobre.

Widziałem kątem oka, że kolega zajmuje się drugim kierowcą, który najwyraźniej jechał z przeciwnej strony i chcąc uniknąć zderzenia ze zwierzęciem, zjechał na pobocze, wgniatając sobie prawy bok. Ale jemu najwyraźniej nic się nie stało. Wyglądało więc na to, że najbardziej w tej całej historii poszkodowany jest dzik!

Dziewczyna była zdeterminowana, by ratować dzika

Zwierzę było ranne, w szoku i najwyraźniej cierpiało. Nie mogąc ustać na tylnych łapach przewróciło się w końcu na jezdnię i ciężko dyszało. Nie znam się na zwierzętach, jestem lekarzem, a nie weterynarzem. Nie mogłem się więc zorientować, czy dzik będzie wymagał uśpienia, czy jednak będzie go można wyleczyć.

Jedno było pewne, miałem ze sobą silne środki przeciwbólowe w takiej ilości, że mógłbym pomóc całemu stadu dzików albo nawet słoni. Problem był tylko w tym, że zwierzęta nie mają PESELU… Tak! Wiem, jak to brzmi. Ale te leki podlegają ścisłej ewidencji, bo w większości są narkotyczne i mielibyśmy poważne kłopoty, gdybyśmy użyli ich dla dzika.
– Nic tu po nas! – mruknął kolega, chyba myśląc o tym samym, co ja. O niekompetencji policjanta dyżurnego, który wezwał do zwierzaka pogotowie dla ludzi zamiast weterynaryjne. I o naszych koszmarnych przepisach, których nie można w żaden sposób obejść.
– Panowie, chyba nie odjedziecie? – dziewczyna, która brała udział w wypadku zerwała się ze swojego siedzenia, a w jej oczach malowało się prawdziwe przerażenie i niedowierzanie. – Przecież ten dzik cierpi!
– Wiem, ale… – krótko wyjaśniłem jej sprawę.
– To ja podam swój PESEL, a pan zrobi zastrzyk dzikowi! – wykrzyknęła.
– Ale ja tak nie mogę! Pani nie jest ranna! – zaprotestowałem. – Przecież muszę napisać raport z wyjazdu karetki. I co? Mam w nim umieścić notatkę, że pacjentka dostała silne środki przeciwbólowe, a potem nie została zabrana do szpitala z urazem motywującym użycie takich środków?
– Nie jestem ranna? To zaraz mogę być! – krzyknęła w tym momencie dziewczyna i chwyciła za ostry kawałek swojego oderwanego zderzaka i.. przyłożyła sobie do szyi!
– Matko boska… – jęknęliśmy razem z kumplem. Policjanci jakby się ocknęli. – Pani to zostawi! – krzyknęli.
– Zastrzyk! – warknęła krótko dziewczyna.

Zrobiło się naprawdę gorąco. Mój kolega spojrzał na mnie, ja na niego. Pal sześć ten zastrzyk, za który chętnie bym nawet zapłacił z własnej kieszeni, ale to także nie było możliwe. Karetka jest szpitalna, podlegamy przepisom. No, groził nam paragraf, jak nic. A dziewczyna była najwyraźniej zdecydowana na wszystko…
– Zaraz! – nagle palnąłem się w czoło. – Michał, daj mi telefon do dyżurnego weterynarza. Mamy go na wszelki wypadek w karetce, bo wypadki z udziałem zwierząt wcale nie są tak rzadkie.

Zadzwoniłem i zapytałem, jakich środków przeciwbólowych używają, a potem umówiłem się, że zanim dojadą pod miasto, to ja podam dzikowi swoje lekarstwo, a potem oddam im zużytą ampułkę, a oni mi dadzą pełną i tę zużytą wpiszą sobie na stan.
– Dobre! – Michał wyciągnął w górę kciuk w geście uznania.

Dziewczyna słysząc moją rozmowę, odłożyła kawał ostrego plastiku. Dzik był nieruchomy, ale dyszał. Gdy zbliżyliśmy się do niego powoli, usiłował się poderwać, ale nie miał siły. Po zastrzyku zasnął.
– Dziękuję… – szepnęła dziewczyna.
– Z pani to desperatka – uśmiechnąłem się do niej i pokręciłem głową.

W sumie byłem zadowolony, że zrobiła taką akcję, bo przynajmniej zacząłem myśleć. Dzielna kobieta! Wieczorem, po dyżurze, zadzwoniłem na weterynarię i dowiedziałem się, że dzik żyje. Ma połamane obie nogi, ale kręgosłup cały, a to najważniejsze.
– Podleczymy go i wypuścimy na wolność. Dobrze, że dostał szybko środek przeciwbólowy, bo on złagodził szok. W takich chwilach bowiem szok bywa groźniejszy od urazów – usłyszałem.

Sądziłem, że to już koniec całej historii, ale na szczęście się myliłem... Dwa dni później kumpel z pogotowia powiedział mi, że szukała mnie jakaś ślicznotka.
– Mówiła, że chodzi o zwierzę – dodał. Serce zabiło mi mocniej. Czyżby dziewczyna z wypadku? Przyznam, że myślałem o niej… Szkoda, że mnie nie zastała!
– Ale zostawiła numer! – dodał kumpel, widząc moją minę. Zadzwoniłem do niej od razu.
– Ja tylko chciałam powiedzieć, że to zwierzę żyje. Dzięki panu.
– Dzięki pani! – poprawiłem ją.
A potem skorzystałem z okazji i zaprosiłem ją na kawę. 

Czytaj także:
Mój biedny syn haruje na zachcianki żony i córki
Gdy mój mąż posprzątał z nudów mieszkanie, liczył na oklaski
Zgodziłam się, by imprezę organizować razem z kuzynką. To był błąd

Redakcja poleca

REKLAMA