Byłem menadżerem w dużej firmie. Moja kariera rozwijała się wspaniale. Zarabiałem dużo pieniędzy, mogłem więc zapewnić dobre warunki materialne żonie i córeczce. Tylko, że ich już prawie nie widywałem. Spędzałem w pracy po kilkanaście godzin dziennie, jeździłem tam nawet w weekendy. Ciągle zresztą były jakieś nowe projekty.
Żona właściwie nie musiała pracować, jednak nie zrezygnowała ze swojej kariery. Jest osobą niezależną, nie chciała siedzieć w domu, co jej wielokrotnie sugerowałem. W pewnym momencie wydawało mi się, że to nawet dobrze by świadczyło o naszym statusie, gdyby była tylko „panią domu”. Jednak ona chciała pracować, ponieważ jej zawód (jest psychologiem) daje jej ogromną satysfakcję.
Z asystentką łączyło mnie coś więcej
To żona w pewnym momencie zaczęła napomykać o tym, żebym trochę wyluzował. Widziała, co się ze mną dzieje i bardzo ją to niepokoiło. Jednak każda jej próba rozmowy ze mną kończyła się kłótnią. Uważałem, że jest niesprawiedliwa.
– Co ty o tym wiesz? – krzyknąłem kiedyś. – Jak mogę wyluzować? To tak jakbyś powiedziała kobiecie, żeby była „trochę mniej w ciąży”. Albo się coś robi na sto 100 procent, albo wcale.
– Nie chodzi mi o to, żebyś się nie przykładał, ale żebyś zmienił swoje podejście do pracy. Nikt nie jest niezastąpiony. A poza tym można tak zorganizować pracę, żeby inni trochę cię odciążyli. Nie musisz chyba wszystkiego robić sam.
Obraziłem się wtedy, bo wydawało mi się, że w ten sposób krytykuje mnie za nieumiejętne kierowanie pracą zespołu.
– Nie będziesz mnie uczyć, jak być menadżerem! – warknąłem.
Mijały miesiące. Z każdym dniem oddalaliśmy się z żoną od siebie. Do domu wracałem bardzo późno. Hania, nasza córeczka już spała, a żona też często już była zmęczona, więc zamienialiśmy tylko kilka słów. Wiele weekendów spędziły beze mnie, bo albo miałem służbowy wyjazd albo coś tam trzeba było dokończyć i jechałem do biura. W rezultacie osoby z mojej firmy – sekretarka, asystentka i zastępca – byli tymi, z którymi miałem najbliższy kontakt. W końcu spędzałem z nimi więcej czasu niż z żoną, więc i tematów do rozmów mieliśmy więcej.
I to właśnie moja asystentka, Joanna, zaczęła być dla mnie w pewnym momencie bliższa od Anety. Dosłownie. Miałem wrażenie, że ona rozumie mnie lepiej, a poza tym to ona, a nie żona, była przy mnie cały dzień. Jakby się tak zastanowić, to przecież właściwie z nią, moją asystentką, dzieliłem życie, podczas gdy z żoną spędzałem tylko około godziny dziennie, nie licząc nocy, które też już od dawna wcale nas nie łączyły.
Aneta szybko zorientowała się, że mam romans. Muszę przyznać, że wykazała wielkoduszność. Inna pewnie od razu kazałaby mi się wynosić, a ona chciała spokojnie, rzeczowo omówić, „co z nami będzie”. Obiecałem jej, że postaram się mniej pracować, że przeorganizuję pracę i przede wszystkim, że zerwę z Joanną. Żadnej z tych obietnic nie dotrzymałem.
Pewnego dnia po powrocie z pracy okazało się, że Anety i Hani nie ma. Na stole w kuchni leżała kartka. „To, co się między nami dzieje, wykańcza mnie psychicznie. Wzięłam tygodniowy urlop, jesteśmy z Hanią na Mazurach. Mam nadzieję, że znajdziesz czas, aby przyjechać do nas w weekend”. Pod spodem widniał adres i numer telefonu do pensjonatu.
Akurat ten weekend miałem bardzo zajęty. Zadzwoniłem więc do żony i powiedziałem, że prawdopodobnie nie dam rady przyjechać. Odłożyła słuchawkę.
W jednej chwili mój świat się zawalił
Kiedy w sobotę po południu wróciłem do domu, poczułem dławiący żal. Po raz pierwszy zacząłem się zastanawiać, o co w tym wszystkim chodzi. „Czy praca dla samej pracy to naprawdę coś, co mi wystarcza?” No bo, najwyraźniej do tego się to sprowadzało. Nie miałem już właściwie dla kogo pracować. Moje relacje z bliskimi były „żadne”. Nawet z kochanką przestałem się spotykać, bo dla niej też nie miałem czasu.
Cisza panująca w pustym mieszkaniu kłuła w uszy, nastawiłem więc jakąś muzykę, nalałem sobie whisky i usiadłem w fotelu. Zamyśliłem się, czego nie robiłem już od dawna. I zanim wziąłem pierwszy łyk alkoholu, postanowiłem, że jednak pojadę do pensjonatu. Sięgnąłem po komórkę, aby zadzwonić do żony, ale potem pomyślałem, że zrobię im niespodziankę.
Z początku jechało mi się dobrze, ale w pewnym momencie poczułem się dziwnie. Jakbym oglądał film w zwolnionym tempie. Straciłem przytomność. Później dowiedziałem się, że miałem podwójne szczęście: nie dość że wylew nie był zbyt rozległy, to jeszcze nic nie jechało z naprzeciwka, a ja jakoś automatycznie przyhamowałem. Może resztki świadomości kazały mi zadbać o bezpieczeństwo.
Miałem 39 lat i o mały włos byłbym rośliną do końca życia. Początkowo bowiem miałem sparaliżowaną prawą część ciała. Kiedy pozwolono mi spojrzeć na siebie w lustrze, przeraziłem się. Na szczęście wiele z pierwszych chwil po wylewie nie pamiętam. I dobrze. Musiały być straszne. Mój świat się zawalił. Jednak w tej najcięższej próbie życia miałem przy sobie świetnego przyjaciela. Kogoś, kto był przy mnie cały czas, wierzył we mnie i wspierał – moją żonę.
To ona załatwiała najlepszych rehabilitantów i była przy mnie dzień i noc, także wtedy, kiedy się załamywałem. Widząc jej determinację i optymizm, pomyślałem pewnej nocy, że muszę się wziąć w garść i zrobić wszystko, aby jej nie zawieść. Musiałem odzyskać zdrowie, aby móc odbudować nasze życie rodzinne.
Pojąłem wreszcie, co powinno być moim priorytetem: rodzina. To straszne, ale dopiero wylew i moja niepełnosprawność sprawiły, że stałem się pełnosprawny uczuciowo. Ta nowa sytuacja nauczyła mnie pokory i umiejętności dziękowania za każdy dzień życia. A z każdą odzyskiwaną sprawnością było tak, jakbym otrzymał kolejny cudowny dar. To, co do niedawna było oczywiste, samodzielne poruszanie się, jedzenie, ubieranie, teraz było dla mnie wyzwaniem. Często, niestety, przekraczającym moje możliwości.
– Nie wszystko na raz – mówiła mi spokojnie rehabilitantka.
Ale chwaliła mnie za postępy. Sam też byłem zaskoczony, jak szybko dochodziłem do coraz lepszej sprawności.
Nie wiem, jak się odwdzięczę żonie
Minęły dwa lata. Mam jeszcze niewielki przykurcz ręki, poruszam się z laską, ale chodzę! Mówię wyraźnie, a twarzy nie wykręca już żaden grymas. Nauczyłem się celebrować zwyczajne życie i małe przyjemności. Coś, czym do niedawna gardziłem lub czego nie dostrzegałem, teraz ma dla mnie urok rzeczy niezwykłej. Odbudowuję swoje życie i wreszcie kieruję się właściwymi priorytetami. Nie wiem, czy uda mi się spłacić dług wdzięczności wobec mojej żony. Gdy jej o tym powiedziałem, zaśmiała się:
– Nie śpiesz się. Rozłożę ci go na małe raty, przystępne, za to do końca życia, chcesz?
– To korzystna oferta, przyjmuję – powiedziałem poważnie.
Czytaj także:
„Szymuś jest wrakiem człowieka, a to wszystko przez miłość. Natalia zdradziła go, a on stracił chęć życia”
„Nastolatek uciekł z domu, bo ojciec znęcał się nad nim i jego matką. Facet nie był nawet przejęty zaginięciem syna”
„Byłem starym kawalerem, ale wyswatał nas dziadek Marzenki. Wszyscy uważali go za nieszkodliwego dziwaka”