A więc stało się – to już koniec. Tyle lat harówki, poświęcania się, a teraz co? Pustka. W pracy dawałem z siebie wszystko. A w życiu? Już nie starczyło mi sił.
W pudełku oprócz papierów, kwiatka, zdjęcia żony z dziećmi, była książka o bieganiu. I to nie byle jaka książka, tylko najsłynniejszego amerykańskiego ultramaratończyka. Skąd się wzięła na moim biurku?
W środku nie było dedykacji, ale cenę ktoś zamazał, więc musiał to być prezent. Zastanawiałem się nad tym, gdy się pośpiesznie pakowałem, potem gdy szedłem długim korytarzem swojej firmy. W pierwszym odruchu chciałem tę książkę wyrzucić, bo cegła, w dodatku nie wiadomo od kogo. Po chwili jednak włożyłem ją do pudełka. Zgrabnie wylądowała na moim wypowiedzeniu.
„Z powodu redukcji zespołu” – taka była oficjalna przyczyna mojego zwolnienia. „Czy gdybym przebiegł 100 kilometrów, ktoś spłaciłby za mnie kredyt?”– dzięki tym myślom, udało mi się nie widzieć spojrzeń ludzi.
W firmie było ich już zresztą niewielu – cóż, piątkowe popołudnie w środku wiosny. Ochroniarz powiedział mi „Do widzenia”. Rozsunęły się automatycznie drzwi, zaraz zsunęły i tak zakończyło się pięć lat pracy. A gdzie fanfary?
W metrze pewnie wszyscy wiedzieli, że właśnie mnie zwolnili. Było kilka minut po osiemnastej, ludzie w letnich ciuchach, a ja miałem na sobie ciemny garnitur, na kolanach trzymałem charakterystyczne pudełko, a moją twarz przyozdabiała smutna mina czterdziestolatka. Wszystko jasne.
Odruchowo wyjąłem komórkę, ale zaraz zdałem sobie sprawę, że nie muszę sprawdzać maili, wysyłać SMS-ów. To co robić? Rozejrzałem się po wagonie. Kilka osób rzeczywiście na mnie patrzyło, ale ich miny nie wyrażały nic, oprócz zmęczenia.
Dwóch chłopaków naprzeciwko czytało e-booki. Obok nich dziewczyna oglądała na komórce film. Nie miała słuchawek i słychać było niewyraźne dialogi. Nie przejmowała się niezadowoloną miną sąsiadki z prawej strony, czterdziestoparolatki o lekkim wytrzeszczu i nienagannie przyciętej grzywce. Zdałem sobie sprawę, że dawno nie przyglądałem się ludziom…
Tego dnia nie miałem nawet na gorący romans
Obok mnie usiadła dziewczyna w czerwonej sukience. Najpierw poczułem zapach jej perfum. Przypomniały mi Turcję, gdzie byłem na wakacjach z żoną. Sklep z mydłem i powidłem. Sprzedawca zaprowadził nas na zaplecze. Setki błyskotek, stosy dywanów, a także cała ściana maleńkich buteleczek.
Pachniało tak, że poczułem mrowienie na całym ciele, jakby miało się zdarzyć coś niesamowitego. No i zdarzyło się – kupiłem fajkę z pianki morskiej. Nigdy jej nie zapaliłem, ale ładnie wyglądała na półce w salonie.
Dziewczyna z metra nawet wyglądała na Turczynkę – ciemne, długie włosy, oliwkowa cera. Kiedyś, może nawet jeszcze wczoraj, gdy byłem menedżerem wysokiego szczebla, pewnie bym chwilę pofantazjował o tej panience.
Dziś jednak nie skusiłbym się nawet na Angelinę Jolie, choćby usiadła mi na kolanach. Po raz pierwszy w życiu zostałem zwolniony i czułem się jak „little shit”– po angielsku lepiej brzmiało. Dziewczyna czytała książkę. Wyłowiłem jedno zdanie: „Na podłodze leżało ciało mężczyzny”. Więc chyba kryminał.
W chwili skrajnego stresu wszystko ma znaczenie. „Czy gdybym ze sobą skończył, rodzina dostałaby odszkodowanie? Pewnie nie”. Jeszcze cztery stacje i będę musiał zawlec się do domu. Pewnie wszyscy już będą. Stach, Kasia, Marta.
Nie miałem pojęcia, jak im powiem, że za trzy miesiące przestanę dostawać swoją wysoką pensję i nie będzie nas stać na spłatę ogromnego kredytu. Wzięliśmy go na kupno dużego mieszkania.
– Och – dziewczyna westchnęła.
– Czy coś się stało? – zainteresowałem się.
Spojrzała na mnie lekko nieprzytomna. Może jednak Turczynka, bo miała ciemne, lśniące oczy, prosty nos, duże usta.
– Przepraszam, ta książka… Przestraszyłam się. Przepraszam – mówiła czystą polszczyzną.
– Przy mnie jest pani bezpieczna. Obronię panią – zażartowałem.
– Morderca wszedł do pokoju – powiedziała poważnie i po chwili ciszy oboje wybuchnęliśmy śmiechem. Takim zaraźliwym i nie do opanowania.
Śmialiśmy się od stacji Centrum do stacji Świętokrzyska. Nie uspokoił nas nawet komunikat, że na głównej ulicy Warszawy pękła rura i nie jeżdżą tramwaje. Dziewczyna pierwsza spoważniała. Wskazała moje pudełko.
– Ale panu to chyba nie jest dziś do śmiechu.
Szedłem do domu na około, przez podwórka. Wszędzie wiosna. Kwitły wierzby i klony. Przez liście przenikało popołudniowe słońce. Wokół pachniało słodko… Zatrzymałem się przed schodami prowadzącymi do mojego domu. W cieniu kamienicy siedzieli staruszkowie. Usiadłem obok nich.
Jeszcze nie byłem gotowy powiedzieć rodzinie, co się stało. Obiecałem córce wycieczkę do USA. Stachowi nowego iPoda. Żonie… Jej nic nie obiecałem. Chyba. Nie pamiętałem, kiedy ostatnio rozmawialiśmy.
Rodzina od dawna traktowała mnie jak bankomat
– Zwolnili pana? – spytała staruszka, która wcześniej wydawała się drzemać.
Miała silny głos. I zwyczaj zadawania pytań wprost. Jej koleżanka wychyliła się, żeby lepiej mnie widzieć. Spytała szeptem, czy to ten sąsiad z góry? Najwyraźniej mnie znały, ja ich nie. Siedzący najdalej ode mnie starszy pan dalej patrzył przed siebie. To właśnie fajne jest w facetach.
Nic jeszcze nie odpowiedziałem, ale starsze panie już zatrzęsły głowami. Siedząca bliżej miała trwałą, druga kapelusz.
– Niedobrze. Nie ma nic gorszego od braku pracy. Mój wnuczek zaczął pić – powiedziała ta siedząca dalej. Ta bliżej – dała jej znak, żeby tak nie mówiła.
– Pan jest młody. Pracę pan znajdzie. Wcześniej będzie pan miał więcej czasu dla… sąsiadów, żartuję, dla rodziny. Bo nigdy państwa razem nie widziałam. Pani Ela zawsze sama, dzieciaki też, pana to w ogóle rzadko kiedy widać – dotknęła mojego uda, zreflektowała się i położyła delikatną dłoń na pudełku.
Miała rację. Musiałem dostać cios między oczy, żeby zrozumieć, co jest ważne. Nie papiery, umowy, praca tylko życie. Nie korytarze korporacji, niekończące się maile, żaluzje w oknach, których nie można otworzyć; tylko przyroda, wolność…
– Nie zwolnili mnie. Robiłem porządki w gabinecie. Wziąłem parę rzeczy – skłamałem i wyjąłem kwiatek z pudełka. – To dla pani.
Kobieta z trwałą wydawała się wniebowzięta. Jej koleżance podarowałem zszywacz i kalkulator. Papiery, łącznie z wypowiedzeniem podarłem w drobny mak i wyrzuciłem do kosza. Znów wziąłem mocny wdech.
Miodowy zapach kwiatów klonów wniknął do każdej komórki. Została mi tylko książka o ultramaratończyku. Wciąż nie miałem pojęcia, skąd się wzięła na moim biurku. Wiedziałem natomiast, że nie pójdę do domu.
Bo wcale nie było tak, że teraz rodzina nagle stała się dla mnie najważniejsza. Wręcz przeciwnie, zdałem sobie sprawę, że to obcy ludzie. Dzieciaki od dawna żyły swoim życiem. Wiedziałem, że mówią na mnie bankomat.
Żona generalnie też chciała ode mnie tylko, bym przynosił pensję oraz żebym ładnie się ubierał na uroczystości rodzinne. Zgadzałem się na wszystko, byleby mieć w domu święty spokój. Jak mogłem się tak zatracić?
Przecież jeszcze kilka lat temu byłem królem życia. W każdy weekend impreza. Tańce, rozmowy do białego rana. Nie było mowy, żebym siedział w kapciach w domu. Znowu chciałem oddychać pełną piersią, mieć marzenia, nie bać się śmierci.
Gdy wstałem, posiadaczka bromeliny, bo okazało się, że tak się kwiatek nazywa, spytała, czy nie mam niczego dla kolegi. Mężczyzna wciąż patrzył zamyślony przed siebie. Zluzowałem krawat.
– Hugo Boss, jedwab, kosztował 700 złotych – nie to, że się chwaliłem, ale chciałem, żeby docenili.
– Ja noszę tylko Turnbull & Asser – pan starszy nawet na mnie nie spojrzał. – Ulubiona firma Jamesa Bonda.
Gdzie może pójść czterdziestoletni facet, którego właśnie zwolnili z pracy? Zwłaszcza że nie miałem przyjaciół. Wszystkich potraciłem na trasie dom – praca. Do knajpy? Niedaleko, w jednej z bocznych uliczek była taka chyba jeszcze z czasów PRL-u.
Siedzieli tam smutni, starsi panowie. W parach lub samotnie pili piwo albo coś mocniejszego. Nie, tam nie pójdę. Gdzieś dalej. Niedaleko sądów była knajpa, gdzie panował wieczny cień. Spotykali się tam podsądni z adwokatami. Obsługa była bardzo dyskretna. Wyjąłem komórkę i zadzwoniłem do dziewczyny z metra. Wymieniliśmy się numerami, gdy wychodziłem na swojej stacji.
– Tu Krzysiek.
– Kto?
– Krzysiek z metra. Smutny pan z pudełkiem, który obroni cię przed mordercami z książki. A na początek zaprosi na kawę.
Zgodziła się. Umówiliśmy się za godzinę. Potrzebowałem znów poczuć się silnym facetem. Ta dziewczyna mi to dawała. Chociaż poznaliśmy się w jednym z najgorszych momentów w moim życiu, patrzyła na mnie z zachwytem.
Podobałem się młodszym kobietom. Wystarczyło być dobrze ubranym, ostrzyżonym, zaprosić na kawę. Wiedziały, że jestem żonaty. Nie ukrywałem tego, nosiłem obrączkę. Na ogół po jednym, dwóch spotkaniach, weekendowym wyjeździe, rozstawaliśmy się w zgodzie.
Jedna mi nawet powiedziała, że pewnie już nigdy nie będzie z takim facetem jak ja. Jakbym był księciem perskim. Nie miałem wyrzutów sumienia, że zdradzam żonę. Zdradzałem ją od dawna. Możliwe, że ona mnie też zdradzała.
A może jednak jestem dla niej ważny?
Nie chciało mi się chodzić po mieście. Poszedłem od razu do kawiarni. Czekając na dziewczynę, przejrzałem książkę. Dopiero teraz zauważyłem na marginesach odręczne zapiski. Na czterdziestej stronie, na marginesie ktoś napisał: „Mam nadzieję, że gdy skończysz 40 lat, będziesz szczęśliwy”.
Pismo mojej żony. Więc to od niej dostałem tę książkę, dwa lata temu na równe urodziny, czy może nawet wcześniej. Wcześniej, pewnie na trzydzieste dziewiąte, sądząc po dacie wydania książki. Głupio mi się zrobiło. „Może jednak nie byłem dla niej tylko bankomatem?”.
Przypomniałem sobie, że często proponowała mi, żebym wrócił do dawnego hobby. Kiedyś biegałem po górach. Nie startowałem w żadnych zawodach, ale sprawiało mi to dziką frajdę. Poszukałem dalszych zdań na marginesie. Na stronie pięćdziesiątej było napisane maczkiem: „Jesteśmy ze sobą już dwadzieścia pięć lat, wszystkiego najlepszego”.
Na sześćdziesiątej: „Nie mogę się doczekać Twojej emerytury”. Na siedemdziesiątej: „Wciąż nie mogę się doczekać Twojej emerytury”. Na osiemdziesiątej i dziewięćdziesiątej: „Kocham Cię”. Na stronie setnej: „Wreszcie mamy dużo czasu dla siebie”.
Poczułem, jak napływają mi łzy do oczu
Cholera, może ta moja rodzina nie była taka zła, może żona wciąż mnie kochała? Wtedy w Turcji, gdy kupowałem fajkę z morskiej pianki, ona szukała perfum. Skropiła dłonie i prosiła, żebym to ja wybrał. Nie mogła się zdecydować pomiędzy dwoma zapachami. Ostatecznym sprawdzianem było, jak pachną na szyi.
Pochyliłem się ku niej wtedy i przypomniałem sobie, jak całowałem ją w pierwszych latach naszego związku. Kochałem ją, Elę, moją Elę, jak wariat. Kurczę, wszystko się pogmatwało. Przez pracę, ale też przez moją postawę męża, który wymaga, a nic nie daje oprócz kasy. Rzeczywiście byłem księciem perskim...
Czytaj także:
„Zdradzałam Andrzeja i zaszłam w ciążę z innym, bo miałam dość jego ślamazarności. Byłam z nim, bo tego chcieli rodzice”
„Myślałam, że Mariusz to mężczyzna idealny, a on porzucił mnie bez słowa wyjaśnienia. Gdy odkryłam powód, zdębiałam”
„Matka porzuciła mnie dla pieniędzy, kochasia i luksusów. Teraz wróciła i chce, żebym zrobiła to samo ukochanej babci”