„Zdradzałam męża, a w pokoju obok bawił się mój syn. Nie żałuję, choć sąd odebrał mi wszystko i zostałam z niczym”

Kobieta, która zdradzała męża fot. Adobe Stock, Proxima Studio
„Urodziłam się taka, i nic nie poradzę, że nie mogłam oprzeć się męskim wdziękom. Byłam posłuszna własnej biologii. Może pewnego dnia, jak będę się bardzo starać, będę gościem na kolejnych urodzinach moich wnuczków. Na razie patrzę na nich i tęsknota rozrywa mi serce”.
/ 21.11.2021 05:01
Kobieta, która zdradzała męża fot. Adobe Stock, Proxima Studio

Mam 62 lata, dwoje dzieci i trójkę wnucząt. Wczoraj średnia wnuczka skończyła 10 lat, rodzice urządzili jej przyjęcie urodzinowe w ogródku jordanowskim. Siedziałam na ławce i patrzyłam na swoje wnuki, córkę i syna z rodzinami. I na Wieśka, mojego byłego męża, którego zawsze uważałam za mięczaka bez krzty męskiej energii. Siedział przy stole z rodziną i śmiał się. Obok niego jego druga żona, wypłosz jakich mało. Oczkami jak guziczki gapiła się w mężusia, spijając z jego ust każde słowo… Umierałam z zazdrości.

Ławkę, na której siedziałam, od ich stołów oddzielało jakieś dwadzieścia metrów trawnika i wysokie krzewy. Moja córka, Diana, nie życzy sobie, żebym podchodziła do jej dzieci. Robert, mój syn, zgadza się z siostrą. Nie wiem, jak przekonać moje dzieci, że się zmieniłam. Że zrozumiałam, jaką krzywdę wyrządziłam nie tylko im – ale i sobie. I że teraz mogę im pomóc.

Problem w tym, że nawet gdybym 30 lat wcześniej znała swoją przyszłość – starość w samotności i tęsknocie – pewnie niczego w swoim zachowaniu bym nie zmieniła. Bo cokolwiek oni by mówili, jakimikolwiek inwektywami by mnie obrzucali, prawdy nie da się zmienić. Urodziłam się taka, i tyle. Po prostu byłam posłuszna własnej biologii.

Mam wrażenie, że już nosząc pieluchy, byłam zainteresowana płcią przeciwną. Cnotę straciłam w wieku 13 lat na koloniach nad morzem z szesnastoletnim tubylcem. Myślę, że miałam więcej szczęścia niż rozumu, bo przez następne 17 lat nie zaszłam w ciążę. W swojej mieścinie byłam znana jako cichodajka, więc kiedy wyjechałam na studia… nigdy więcej do N. nie wróciłam. Nie ze wstydu – wiedziałam, że jestem po prostu kobietą namiętną. Tyle że ludzie tego nie rozumieli, a ja nie miałam ochoty być wytykana palcami.

Później ktoś nazwał mnie seksoholiczką, ale seksuolog, do którego poszłam z pytaniem, czy to prawda, stwierdził, że mam ogromne potrzeby, ale to nie seksoholizm.

– Nie szuka pani ciągle nowych partnerów, dlatego że nowości panią podniecają. Myślę, że gdy znajdzie pani odpowiedniego mężczyznę, on pani wystarczy – powiedział i miał rację; problem w tym, że nie był to mój mąż.

Nie powinnam była wychodzić za Wieśka

Tylko że przy nim moje „szczęście” się skończyło, i choć się zabezpieczał, zaszłam w ciążę. Miałam już 30 lat i właściwie chciałam się ustatkować, założyć rodzinę. Wieśka poznałam w restauracji z dancingiem, gdzie poszłam z przyjaciółmi w pewien sobotni wieczór. Był miły, dość przystojny, świetnie tańczył, a ja znów miałam chcicę. W takim stanie poszłabym do łóżka i z Quasimodo.

Jemu się spodobało i zaczął mnie nachodzić, żebym się z nim spotykała. Nie bardzo miałam ochotę, ale kiedy wyszło, że jestem w ciąży, uznałam, że los tak chciał. A Wiesiek był dobrze zarabiającym inżynierem…

Szczerze mówiąc, nigdy naprawdę fizycznie męża nie pragnęłam, a w dodatku w te klocki należał do przeciętnych. Nie miał w sobie za grosz ognia ani namiętności. Ale był pod ręką, gdy czułam pragnienie. Był ojcem moich dzieci i nawet go lubiłam, choć, jak już wspomniałam, uważałam za ciapę i ciepłe kluchy. Więc pewnie jakoś bym dotrwała do grobu u jego boku – od czasu do czasu poprawiając sobie humor niemającym znaczenia namiętnym skokiem w bok, który rozładowywał gromadzące się napięcie w moim ciele – gdybym siedem lat po ślubie nie poznała Ryszarda.

Mieszkał w tym samym bloku, dwie klatki dalej. Spotkałam go pewnego popołudnia. Ja spacerowałam ze swoimi dziećmi, on ze swoimi. Niewiele wyższy ode mnie, bardziej podobny do Maleńczuka niż Marka Grechuty. Ale gdy spojrzałam na niego, to jakby prąd przeszył całe moje ciało. Stanęłam w ogniu.
W moich oczach Ryszard był chodzącym seksem. Ruchy jego ciała, uśmiech, twarz, dłonie… Feromony. Byłam gotowa.

W jego spojrzeniu, którym obrzucił moje ciało, był ten sam żar. Dwa dni później zostaliśmy kochankami. To było nieuniknione. I pierwsze wrażenie nie kłamało – byliśmy seksualnie dla siebie stworzeni.
Zwariowałam. Nagle wszystko inne straciło znaczenie – praca, dom, dzieci. Miłość męża. Opinia ludzi. Najważniejsze były nasze spotkania i seks. Namiętność, ogień, ekscytacja, która przepływała jak prąd w moich żyłach, rozlewając się po tkankach całego ciała. Byliśmy nienasyceni. Ciągle siebie spragnieni.
Naturalnie, że ukrywaliśmy się – w końcu oboje mieliśmy rodziny.

Listy od kochanka leżały pod moimi stanikami

Kiedy nie mogliśmy się widzieć, pisał do mnie płomienne listy. Zbierałam je wszystkie i czytałam po wiele razy – Ryszard był poetą, artystą słowa. Potrafił jednym wierszem rozpalić mnie do czerwoności, tak że dzwoniłam do jego domu, mając nadzieję, że on odbierze, a nie jego żona, aby powiedzieć mu, że czekam na niego, już, teraz…

Gdy przypomnę sobie te cztery lata, widzę ogrom szaleństw. Potrafiłam wziąć chorobowe, że niby mam bóle i będę leżeć w łóżku, i gdy mąż szedł odbierać córkę ze szkoły, do mojego domu przychodził Ryszard. Zamykałam maleńkiego Roberta w pokoju z telewizorem i oddawałam się rozkoszy. Ryszard wymykał się od nas, gdy słyszeliśmy dźwięk domofonu – to mąż wracał z córką.

Wyrodna matka – tak nazwano mnie w sądzie, gdy to wszystko wyszło na jaw. Możliwe. Nic nigdy złego się nie stało, ale w „przyzwoitych” oczach tak to pewnie wygląda. Jak to ujął adwokat męża? „Małe dziecko siedzi zamknięte w pokoju, podczas gdy matka gzi się z kochankiem w sypialni. A gdyby dziecko udusiło się klockiem? Albo weszło na parapet i spadło z okna?”. A gdyby porwali go kosmici? Idiota.

Tak, wiem, nie mam racji, i moja kpina jest nie na miejscu. Teraz to widzę, ale wtedy nie myślałam rozsądnie. Inaczej nie trzymałabym listów Ryszarda pod swoimi stanikami w szafce. Pewnego dnia Wiesiek chciał zrobić mi niespodziankę i kupił na urodziny piękną starą bieliźniarkę, o jakiej marzyłam. Przywieziono ją do domu, kiedy byłam w pracy, i mąż postanowił przełożyć moją bieliznę na nowe miejsce. Żeby wszystko było gotowe. I tak trafił na pudełko z listami Ryszarda…

Być fair wobec siebie czy wobec innych? 

Awantura była kosmiczna… Przyszła mi wtedy na myśl maksyma Chińczyków: „Uważaj, czego pragniesz, bo może ci się spełnić”. Dostałam ten upragniony mebel – i straciłam rodzinę. Oczywiście wyprowadziłam się z domu jeszcze tego samego dnia. Gdy mąż odkrył prawdę, wynajęłam mieszkanie i… kochałam się z Ryszardem. To było najważniejsze. On stwierdził, że tak bardzo mnie pragnie, że chce ze mną być, i skoro ja jestem teraz wolna, on sprowadzi się do mnie.

Mąż wygrał rozwód. Pozbawiono mnie praw rodzicielskich, jako że narażałam dzieci na różne zagrożenia, niemoralność itp… Ryszard też rozwiódł się z żoną i wydawało się, że nic więcej nam do szczęścia nie potrzeba. Jak powiedział pierwszej naszej wspólnej nocy w mieszkaniu: I żyli długo i szczęśliwie.

Nie wierzcie w bajki. Chyba że mają tak teraz popularne „realistyczne” zakończenia. Królewna Śnieżka ugryzła kawałek jabłka, który stanął jej w gardle i doprowadził do niedotlenienia mózgu, więc po wybudzeniu była idiotką. Kopciuszek po ślubie z księciem na dworze traktowana była jak trędowata i wpadła w alkoholizm. A jak skończyła się moja bajka?

Po pięciu całkiem fajnych latach Ryszard stracił pisarską wenę. Oczywiście nie z dnia na dzień, tylko tak powoli, stopniowo. To było dla niego tragedią, w życiu miał bowiem dwie ważne sprawy – pisanie i mnie. Zaczął pić. Coraz więcej. A im więcej pił, tym bardziej coś przestawiało mu się w głowie. Alkohol obudził w nim demona zazdrości i zaborczości. Przestał mi ufać. Rozliczał z każdej chwili poza domem. Awanturował się. Wszędzie widział kochanków. Podejrzewał mnie o zdrady.

Mylił się. Wciąż pragnęłam jego – i tylko jego. Trzy lata wytrzymałam, mając nadzieję, że mu ta artystyczna blokada przejdzie, i znów będzie jak dawniej. Ale gdy pierwszy raz mnie uderzył, powiedziałam: „Dość”. Wiedziałam, że teraz będzie tylko gorzej. Zabrałam walizki i wyprowadziłam się. Nie podałam adresu. Nie odbierałam telefonów. Choć moje ciało płakało, nie ugięłam się. Są pewne granice. A on dwa miesiące później upił się i skoczył z mostu.

Czy czułam się winna? Oczywiście. Wiedziałam, że gdybym została, nie zabiłby się. Jednak… czy ja też nie jestem ważna? Jakie byłoby moje z nim życie? Tak, czułam się winna przez pewien czas, dopóki ktoś mi nie wytłumaczył, że mamy obowiązki nie tylko wobec innych, ale i wobec siebie. I że zdrada siebie jest zdradą największą. A jednak, kiedy siedziałam za krzakami i patrzyłam na roześmianych ludzi, którzy genetycznie byli moją rodziną, tylko nie chcieli mnie znać, zaczęłam się zastanawiać, co jest ważniejsze: bycie fair wobec siebie czy wobec innych? I czy tak naprawdę byłam fair wobec siebie samej, skoro moje wybory doprowadziły mnie w to miejsce?

W gruncie rzeczy wszystkie te pytania są nieistotne – bo tak naprawdę nie miałam wyboru. Moja biologia była silniejsza od mojej psychiki. Może więc tak w ostatecznym rachunku to ja jestem ofiarą?
Oczywiście nie zamierzam rezygnować z odzyskania rodziny. Może pewnego dnia, jak będę się bardzo starać, będę gościem na kolejnych urodzinach moich wnuczków. Na razie patrzę na nich i tęsknota rozrywa mi serce.

Czytaj także:
„Matka kłamała, że ojciec mnie porzucił. Wychowywał mnie człowiek, który nie ma pojęcia, że nie jestem jego synem”
„Zdradziłam męża z kolegą z pracy. Paweł pokazał mi, jak to jest być pożądaną, kochaliśmy się prawie na każdej przerwie”
„Chciałam założyć rodzinę z wojskowym, ale służba była ważniejsza. Wrócił po 10 latach z miłością wypisaną na ustach”

Redakcja poleca

REKLAMA