„Zdecydowaliśmy się na dziecko, kiedy mąż był nieuleczalnie chory. Zmarł przed moim porodem”

Mój mąż zmarł, kiedy byłam w ciąży fot. Adobe Stock, Pormezz
„Pewnego dnia jego powieki nie drgnęły. Klatka piersiowa, przykryta niegdyś opiętą, a teraz za luźną piżamą, nie chciała się unieść nawet o milimetr. Stałam w szpitalnych drzwiach, tak samo nieruchoma jak mój mąż. Nie przestałam nawet wtedy, kiedy nogi odmówiły mi posłuszeństwa i osunęłam się na podłogę”.
/ 26.12.2021 06:00
Mój mąż zmarł, kiedy byłam w ciąży fot. Adobe Stock, Pormezz

„Kochanie, zaczęło się! Jedziemy do szpitala!” – ile bym dała, żeby móc wypowiedzieć te słowa.

Tak przyszłe mamy budzą swoich mężczyzn, kiedy czują, że ich dziecko lada chwila pojawi się na świecie. Ja właśnie to czuję.

Ale nie mogę obudzić męża...

Nie mam wyjścia, muszę obudzić brata ojca mojego dziecka.

Krzysiek od tygodnia śpi na składanym łóżku wepchniętym w kąt między szafą a drzwiami do łazienki kawalerki, w której mieszkam. Prosiłam, błagałam, przekonywałam, żeby nocował u siebie na wygodnym łóżku z żoną i dziećmi. Obiecywałam, że jak tylko poczuję pierwsze bóle, natychmiast do niego zadzwonię i pozwolę mu się zawieźć do szpitala. Ale nie!

On się uparł. Jak osioł. Całkiem jak jeszcze niedawno mój mąż... Patrzył na mnie tymi swoimi brązowymi oczyma, tak bardzo podobnymi do oczu brata i delikatnie głaskał mnie po ręce.

– Jacek by mnie zabił, gdyby usłyszał, że cię zostawiam samą w takiej chwili. Zresztą, co ty tam wiesz o rodzeniu dzieci? Debiutantka jesteś! Ja człowiek bywały. Na rozmaitych porodówkach byłem, dam radę za nas dwoje. Jak będzie trzeba, nawet pomogę ci urodzić.

Żona Krzyśka, Kaśka, wtórowała mu z całych sił. Śmiała się, żartowała, ale czułam, że za tym wszystkim kryje się głęboka troska.

– Bierz go sobie! Mój szanowny małżonek jest bardzo dobry w nocnych rajdach po szpitalach. Zaliczył już trzy takie wyprawy, nie wspominając o kilku przedwczesnych alarmach. Możesz mu zaufać. Oczywiście pod warunkiem, że uda ci się go dobudzić... – przypominała mi, choć wiedziałam o tym bardzo dobrze.

Wszyscy mężczyźni w rodzinie mojego Jacka mieli taki sam, mocny sen. Cholernie trudno było go przerwać krzykami, szarpaniem za ramię, zdzieraniem kołdry naciągniętej na głowę. W ciągu kilku miesięcy małżeństwa zdążyłam zdobyć mistrzostwo świata w zwlekaniu męża z łóżka...

A potem mogłam już tylko spoglądać na jego znieruchomiałe ciało na szpitalnym łóżku i tylko w duchu się modlić, żeby chociaż na chwilę się obudził. Zaklinałam go, by jakimś cudem moje spojrzenie go nam przywróciło, żeby otworzył oczy i posłał cień uśmiechu.

Tysiące razy moje modlitwy były wysłuchiwane

Widziałam trzepot powiek i spojrzenie, najpierw trochę błędne, błądzące po białej, szpitalnej sali, potem coraz bardziej świadome. Wreszcie czułe, skierowane do mnie. Jakby oczy chciały powiedzieć to, czego nie mogły już wypowiedzieć usta: jestem, kocham.

Aż któregoś dnia, tak po prostu, powieki nie drgnęły. Klatka piersiowa, przykryta niegdyś opiętą, a teraz za luźną piżamą, nie chciała się unieść nawet o milimetr. Stałam w szpitalnych drzwiach, tak samo nieruchoma jak mój mąż. Wpatrywałam się w jego klatkę piersiową z całych sił, jakbym mogła samym spojrzeniem pobudzić kryjące się w niej serce do pracy.

Nie przestałam nawet wtedy, kiedy nogi odmówiły mi posłuszeństwa i osunęłam się na podłogę. Ani wtedy, kiedy jakieś silne ręce uniosły mnie do góry i przygarnęły do siebie. Ktoś do mnie coś mówił, ale nie słyszałam co. W uszach brzmiały mi niewypowiedziane słowa. „Jestem. Kocham.”.

Kazałam je wyryć na nagrobku. Pierwszych dni po śmierci mojego męża nie pamiętam. Z pogrzebu też niewiele. Tylko tyle że przez cały czas czułam troskliwą, nienarzucającą się obecność jego rodziny. Mamy, ojca, braci, ich żon i najmłodszej, rozpieszczonej jak dziadowski bicz siostry. Moja mama nie miała dla mnie czasu. Była chyba tylko na pogrzebie. Zgodnie z dewizą, którą wpajała we mnie od dzieciństwa – śmierć śmiercią, a życie musi toczyć się dalej.

Dla mojej rodzicielki było ważne tylko to, na co miała wpływ. Na mnie nie miała, a Jacka, kiedy żył, starała się go ukształtować zgodnie ze swoimi wyobrażeniami, a on udawał, że jej ulega. Skoro zmarł, już jej nie obchodził. Jego dziecko, które dopiero miało przyjść na świat, też nie. Wiedziała, że jestem w ciąży. I wcale się tym nie przejmowała.

Po co, skoro wszystko mogło się zmienić?

Mogłam stracić dziecko. Mogłam je odrzucić po porodzie. Mama miała zamiar poczekać na rozwój wypadków i stała z boku. Bliscy Jacka starali się być jak najbliżej mnie. Nie przeszkadzali mi. Nie narzucali się ze swoją obecnością. Ale zawsze czujni, uważni, byli na każde moje zawołanie. Nawet ta potworzyca, najmłodsza z rodzeństwa, Anitka.

Nastolatka, która od dziecka okręcała sobie całą rodzinę dookoła paluszka i rządziła wszystkimi jak chciała, od samego początku czuła do mnie sympatię. Nawet zwierzała mi się czasami, czego nie robiła przy żadnej z pozostałych bratowych. To ona znalazła dla mnie czarne ciuchy na pogrzeb. Ona skompletowała mi całą garderobę i pochowała w głębi szafy wszystkie jaskrawe, kolorowe ciuchy.

Ubrań Jacka nie tknęła. Jakby czuła, że kiedyś, kiedy do tego dojrzeję, sama będę chciała się z nimi pożegnać. Chodziła ze mną do szkoły rodzenia, bo jakoś nie mogłam poprosić o to żadnego z braci Jacka. I była ze mną na USG, na którym pierwszy raz zobaczyłam dziecko.

– Coś ze mnie, coś z ciebie – kiedyś, jeszcze tak niedawno, tak z uśmiechem mówił Jacek i żartował – Gdyby można, nadałbym mu imię Miłość. Ale niestety, chyba nie można...

Decyzję o poczęciu dziecka podjęliśmy z Jackiem, kiedy dowiedzieliśmy się o tym, jak bardzo jest chory. Wiem, strasznie to brzmi, ale tak właśnie było. Jacek bardzo źle się czuł, chudł w oczach, marniał z dnia na dzień, jakby jego organizm, w tajemnicy przed nim, ze wszystkich sił bronił się przed jakimś strasznym, wewnętrznym wrogiem.

Kiedy wreszcie zawlekłam go siłą do lekarza, od razu znalazł się na „szybkiej ścieżce onkologicznej”, co gwarantowało sprawne przeprowadzenie badań i błyskawiczną diagnozę. Wiedzieliśmy, że choroba jest nieuleczalna, ale wierzyliśmy, że da nam więcej czasu. Na jedną z wizyt do lekarza Jacek poszedł sam. Nie było go dość długo. Kiedy wrócił, przytulił mnie mocno.

– Wciąż chcesz mieć ze mną dziecko?

Zmartwiałam. Dziecko! Dziecko z Jackiem! Moje największe marzenie. Cud, który kiedyś miał się ziścić. Kiedyś. Ale przecież nie teraz...

– Jacuś, nie możemy teraz myśleć o dziecku. Trzeba skupić na nim całą uwagę, a my musimy skupić się tylko na tobie! Teraz ty. Dziecko potem.

– Kochanie, może nie być żadnego potem – wyszeptał mój twardy, silny mąż.

Tulił mnie do siebie i czułam, jak jego łzy spływają na moje włosy, szyję, policzki i mieszają się z moimi, bo w mgnieniu oka zrozumiałam, co chce mi powiedzieć.

– Wiem, że to nie jest dobra chwila, żeby o tym myśleć, jednak możemy nie mieć drugiej szansy. Choroba postępuje coraz szybciej. Już jestem jak wrak, a za chwilę...

Ten wrak nie będzie miał mocy na to, żeby zostać ojcem. Lekarz dokładnie mu wszystko wytłumaczył. Powiedział, że choroba powoli będzie odbierać organizmowi kolejne funkcje.

– Jeśli chce mieć pan szansę na ojcostwo, musi pan zdeponować w banku swoje nasienie. Zostanie tam do czasu, aż zdecydujecie się go użyć, miesiąc, rok, a nawet dłużej – mówił.

Nie obiecywał, że Jacek doczeka narodzin dziecka, ale wspomniał, że dzięki temu zostawi po sobie trwały ślad. Nie sądzę, żeby mój mąż miał potrzebę takiego właśnie zaznaczania swojej obecności. Jestem pewna, że chciał, żebym kiedyś, kiedy jego zabraknie, miała kogoś do kochania.

Przekonywał mnie do tego pomysłu ze wszystkich sił, a ja... Tak naprawdę mnie nie trzeba było wcale przekonywać. Chciałam mieć z Jackiem dziecko, to nie ulegało wątpliwości. To, jak będzie poczęte – w sposób naturalny czy dzięki technice in vitro – to nie miało dla mnie żadnego znaczenia.

Wierzyłam, oboje wierzyliśmy, że choroba da nam czas, choć odrobinę czasu na wspólne rodzicielstwo. Dlatego niedługo po tej rozmowie poszliśmy do lekarza, by Jacek mógł oddać to, co żartobliwie nazwał swoją lokatą na przyszłość. Kilka miesięcy później, kiedy choroba przystopowała na tak długo, że zaczęliśmy wierzyć we wspólną przyszłość, zdecydowaliśmy się na zapłodnienie.

Razem pojechaliśmy do kliniki, razem poszliśmy do sali zabiegowej. Jacek siedział na stołeczku obok łóżka i trzymał mnie za rękę.

– To będzie szczęśliwe dziecko – śmiał się, połykając łzy. – Chińczycy liczą długość życia człowieka nie od dnia narodzin, lecz od chwili poczęcia. Precyzja wyliczeń ma decydować o tym, czy będzie miało szczęśliwe życie.

Śmiałam się razem z nim, ale w sercu czułam niepokój.

Wiedziałam, że od tej chwili będę żyć podwójnym życiem

Z całych sił będę walczyć o Jacka i o jego życie. I z taką samą determinacją będę musiała zacząć nową walkę – o nasze dziecko. Czy dam radę? Z jednej strony przerażający strach, z drugiej przeogromne szczęście. I znowu strach, że być może nie będę mogła dzielić tego szczęścia z najbliższym mi człowiekiem.

– Nie będziesz sama – obiecali mi bliscy Jacka.

Moi bliscy. Czułam, że nie rzucają słów na wiatr, że nie odstąpią mnie bez względu na to, co się wydarzy. Miałam rację. Kilka dni po poczęciu, Jacek poczuł się tak źle, że trafił do szpitala. Jego rodzina dyżurowała przy nim na zmianę ze mną. Mama codziennie gotowała odżywcze zupki. Dla syna i dla mnie. I z jednakową cierpliwością wmuszała ją w nas oboje.

Potem, kiedy z Jackiem było już gorzej, gotowała już tylko dla mnie, ale nie musiała mnie namawiać do jedzenia. Pochłaniałam wszystko, co było na talerzu, i nawet nie zastanawiałam się nad tym, co jem. Byłam głodna i musiałam zaspokoić głód. Czysta fizjologia. Nie przywiązywałam do tego żadnego znaczenia. W tamtych dniach, kiedy było gorzej, nie pamiętałam nawet o naszym dziecku...

– Musisz dbać o siebie i o maleństwo – tłumaczył mi Krzysiek, brat Jacka. – Dziecko jest teraz przy twoim sercu, a ono trzepoce jak przerażony ptak. Maluch to czuje. Musisz zadbać o was oboje i znaleźć w sobie trochę spokoju.

– Spokoju? Gdzie?! – wykrzyczałam z rozpaczą. – W moich marzeniach jest nasze dziecko, jest Jacek i jestem ja. A rzeczywistość brutalnie odziera mnie z tych miraży. Odbiera mi Jacka. Dzień po dniu. Kawałek po kawałku.

– Rzeczywistość daje ci nadzieję – powiedział Krzysiek. – Nadzieja to dziecko. I sądząc po twoim wyglądzie, ta nadzieja jest coraz większa.

Przytulił mnie czule i z uśmiechem.

– Będzie cię trzymać przy życiu. Musisz to przyjąć jak dar. My tak to traktujemy – wiedziałam, że mówi o swoich rodzicach, którzy od pewnego czasu wyglądali tak, jakby kurczyli się w sobie, biorąc na siebie cały ból i cierpienie syna.

Kiedyś usłyszałam, jak mama Jacka szepce do siebie: „dziecko nie powinno odchodzić przed swoimi rodzicami”, powtórzyłam jej dokładnie to, co kiedyś usłyszałam od Krzyśka.

– Nie zastąpię ci syna, ale nie opuszczę cię i będę kontynuacją jego miłości.

Trwaliśmy przy łóżku chorego tak wytrwale, że lekarze zgodzili się złagodzić przepisy i pozwolili, żeby w pokoju jednocześnie nie była jedna, tylko dwie osoby. Dlatego, kiedy Jacek odszedł, nie byłam sama. Był ze mną jego ojciec. Tak samo silny i twardy jak syn. I tak bezradny jak ja.

– To pani ojciec? – spytała mnie kiedyś jedna z nowych pielęgniarek.

Chciałam jej powiedzieć, że nie, że się myli, bo ten siwowłosy, przygarbiony mężczyzna nie jest moim ojcem, tylko teściem. Ale kiedy przymknęłam powieki, poczułam całe ciepło bijące ze słowa – ojciec. I zrozumiałam, jak wiele dla mnie znaczy.

– Tak, to mój tata – wyszeptałam.

Skurcze pojawiały się coraz częściej. Zerknęłam na zegarek: co dwadzieścia minut. Czas budzić Krzyśka – pomyślałam. Zwlekłam się z łóżka, narzuciłam na siebie luźną sukienkę, leżącą w gotowości obok łóżka.

Zerknęłam jeszcze na torbę, do której najmłodsza siostra Jacka spakowała wszystko, o czym słyszałyśmy na szkole rodzenia. Sięgnęłam po telefon.

„Zanim zacznę budzić Krzyśka, zadzwonię jeszcze do jego rodziców”, pomyślałam.

Kiedy wybrałam numer, usłyszałam szmer kroków i zobaczyłam zwalistą postać szwagra, który stanął obok mnie. Kiedy usłyszałam w słuchawce zaspany głos, powiedziałam głośno i wyraźnie.

– Kocham was. To już...

Czytaj także:
„Gdy zmarł teść, teściowa się zmieniła. Obsesyjnie interesowała się naszym życiem, nieproszona cerowała moje majtki”
„Czułam, że to dziecko musi żyć. Próbowałam odwieść Kasię od usunięcia ciąży i miałam rację. To dziecko uratowało jej życie”
„Adrian miesiącami mnie dręczył i prześladował. Policja mnie zbyła. Zainteresują się dopiero, gdy zrobi mi krzywdę”

Redakcja poleca

REKLAMA