„Zbudowałem żonie dom, a ona w zamian wręczyła mi pozew rozwodowy. Jeszcze mówi, że to moja wina"

pokłócone małżeństwo fot. Adobe Stock, WavebreakmediaMicro
„Pocałowałem ją, a potem… No wiadomo. Po odebraniu dyplomów zamieszkaliśmy już razem. Nie mogę powiedzieć, że byłem zakochany. Nasze sprawy łóżkowe też nie przypominały noworocznych fajerwerków. Więc dlaczego? Przyzwyczaiłem się do jej cichej obecności, do jej zaradności, dzięki której nie musiałem borykać się z banalnymi sprawami dnia codziennego. Ewa była moją ostoją, fundamentem, który stabilizował mnie życiowo. Rozsądna, pracowita i całkowicie mi podporządkowana. Uzupełnialiśmy się jak Słońce i Księżyc. Czy raczej jak huba i drzewo...”
/ 06.06.2023 21:30
pokłócone małżeństwo fot. Adobe Stock, WavebreakmediaMicro

Z Ewą poznaliśmy się ponad dwadzieścia lat temu w naszym rodzinnym Krakowie. Oboje studiowaliśmy polonistykę na tym samym roku. Ona – układna okularnica. Ja – leser i lekkoduch. To dziwne, że zostaliśmy parą. Przecież początkowo w ogóle jej nie zauważałem!

Byłem królem imprez w klubach studenckich i lwem prywatek w akademikach. Nieźle tańczyłem, miałem gadane, na zajęcia dojeżdżałem własnym skuterem, na który zarobiłem, zbierając truskawki w Niemczech. Co innego Ewa. Szara myszka rozkochana w poezji Herberta i prozie Gombrowicza, studiująca z zapałem i pasją. Moja, przepraszam za wyrażenie, antyteza.

Nasze losy splotły się na jednym z kolokwiów. Wchodziliśmy po dwie osoby, potem losowanie pytań i dziesięć minut na przygotowanie się do ustnej odpowiedzi. Nie pamiętam już, jakie pytania mi się trafiły. Ważne, że nie miałem bladego pojęcia, jak na nie odpowiedzieć. Siedziałem więc bezczynnie, zerkając na zajętego czytaniem gazety profesora. I wtedy poczułem, jak dziewczyna, która weszła ze mną, trąca mnie i podsuwa kartkę z odpowiedziami na moje pytania. Dostałem czwórkę!

– Dzięki, ale… – zaczepiłem ją na korytarzu. – Właściwie dlaczego to zrobiłaś? Przecież, pisząc mi tę ściągawkę, sama nie miałaś czasu się przygotować.

Trafiły mi się łatwe pytania – rzuciła.

Od tamtej pory coraz więcej czasu spędzaliśmy razem. Najpierw Ewa napisała mi referat z ekonomii politycznej na zaliczenie semestru. Dostałem piątkę, co zwalniało mnie z egzaminu końcowego, więc wypadało zaprosić ją do kina. Potem była trudna zimowa sesja – wkuwaliśmy razem. Następnie praca magisterska, wstyd powiedzieć, ale Ewa napisała ją właściwie za mnie… I tak jakoś samo wyszło, że pomiędzy gramatyką, a historią literatury, pocałowałem ją, a potem… No wiadomo.

Po odebraniu dyplomów zamieszkaliśmy już razem. Nie mogę powiedzieć, że byłem zakochany. Nasze sprawy łóżkowe też nie przypominały noworocznych fajerwerków. Więc dlaczego?

Przyzwyczaiłem się do jej cichej obecności, do jej zaradności, dzięki której nie musiałem borykać się z banalnymi sprawami dnia codziennego. Ewa była moją ostoją, fundamentem, który stabilizował mnie życiowo. Rozsądna, pracowita i całkowicie mi podporządkowana. Uzupełnialiśmy się jak Słońce i Księżyc. Czy raczej jak huba i drzewo…

Ślub był cichy, w gronie najbliższych przyjaciół. Potem na świat przyszła Zosia. Szczerze mówiąc, nie jestem pewien, czy chociaż raz zmieniłem dziecku pieluchę. Byłem wtedy w innym świecie – akurat runęła komuna, granice się otwierały, nadeszły dobre czasy dla ludzi przedsiębiorczych. Wyjeżdżałem więc do Niemiec po czekoladę i soki, a potem handlowałem tym na bazarze. Nieco później wziąłem się do sprowadzania tajwańskich tekstyliów, błyskotek z Indii i chińskich kaset wideo.

Nigdy nie sprzeciwiała się moim decyzjom

Mój „biznes” przynosił czasami niezłe dochody, innym razem potworne straty. W sumie budżet wychodził więc z trudem na zero. Na szczęście zawsze mogliśmy liczyć na nauczycielską pensję Ewy.

Bez niej już dawno poszedłbym z torbami.

I tak minęło dziesięć lat. Ja wciąż imałem się coraz to innych zajęć, Ewa wciąż przyjmowała moją szamotaninę ze stoickim spokojem. Przyzwyczaiłem się, że o wszystkim, co nas dotyczy, decyduję ja. Latem zawsze jeździliśmy na Mazury – od czasów studenckich byłem zapalonym żeglarzem. Ewę, która zdecydowanie wolała łażenie po górach, zawsze obsiadały tam komary i kleszcze, ale się nie skarżyła.

Samochód kupiliśmy taki jaki mi odpowiadał – wielkie kombi z trzylitrowym silnikiem. Żona bała się wsiadać za kierownicę tego monstrum, więc jeździła z córeczką autobusami. A kiedy zaciągaliśmy kredyt, ja wybrałem bank i ustaliłem szczegóły. Jej rola ograniczyła się do podpisania umowy.
Uważałem wtedy, że tak jest dla nas obojga lepiej, że ją odciążam. Poza tym przecież to ja zawsze wiedziałem lepiej. W tym przekonaniu utwierdzało mnie to, że Ewa nigdy się nie skarżyła. Czasem miała zawiedzioną minę, ale milczała. Kładłem takie rzeczy na karb babskich fochów.

Kiedy znalazłem posadę menedżera w Warszawie, Ewa zgodziła się rzucić wszystko i przeprowadzić wraz ze mną i córką do stolicy. Swój kontrakt straciłem już po trzech miesiącach, ale ona znów nas uratowała, zatrudniając się w jednym ze śródmiejskich liceów. Nie powiedziała mi nawet jednego złego słowa.

I właśnie wtedy trafił się ten daleki kuzyn mojego ojca, wujek na stałe mieszkający w Warszawie. Należał do bocznej gałęzi rodziny i aż do czasów naszej przeprowadzki nie wiedziałem o jego istnieniu. Dopiero ojciec, w przypadkowej rozmowie telefonicznej, opowiedział mi o nim.
Wuj Marian okazał się człowiekiem starym, samotnym i zdziwaczałym. Mieszkał w klitce na jedenastym piętrze wieżowca i wciąż opowiadał o swoim ojcu, przedwojennym mieszczaninie, który po wojnie, na mocy dekretu Bieruta, stracił sporą działkę budowlaną w centrum miasta.

Ta ziemia byłaby warta obecnie miliony – przechwalał się staruszek.

– Szkoda, że władza ludowa nam ją odebrała.

– Wujku, ale władza ludowa już odwaliła kitę – odparłem. – Może udałoby się to twoje terytorium odzyskać?

Wujo tylko machnął z rezygnacją ręką:

– Ty wiesz, jakie to skomplikowane?

– Szczerze mówiąc… nie mam zielonego pojęcia – odparłem.

– Trzeba by iść do sądu, przedstawić dowód własności, wynająć adwokata. Za stary na to jestem.
Może i nie byłem biznesowym orłem, jednak w tak ewidentnej sprawie szybko zwietrzyłem interes.

– Wiesz co, wujku? A może odstąpiłbyś mi prawo do roszczeń? Jestem młody, mogę przy sprawie pochodzić – zaproponowałem ostrożnie.

Tylko wzruszył ramionami

– Jak chcesz się z tym użerać, to proszę bardzo. A odmalujesz mi w zamian kuchnię i przedpokój?

To był właśnie ten mój „złoty strzał”, na który czekałem całe życie! Owszem, sprawa sądowego cofnięcia decyzji z lat 50. o uwłaszczeniu gruntu zajęła mi ponad trzy lata, pochłaniając mnóstwo nerwów i pieniędzy.

Te ostatnie, przyznaję, zarobiła Ewa, udzielając korepetycji. Do mojego nowego biznesu odnosiła się wprawdzie z dystansem, ale – jak zwykle – nie krytykowała go. A cztery lata temu nadszedł nareszcie ten wielki dzień.

– Twój mąż jest właścicielem ponad połowy hektara najdroższego w Polsce gruntu! – oświadczyłem z emfazą, wkraczając do domu z wyrokiem sądowym.

– Ach tak… – Ewa jakoś nie podskoczyła z radości. – I co teraz?

– Jak to co? Teraz będziemy bogaci! – wykrzyknąłem. – Nareszcie spełni się nasze marzenie o domu nad jeziorem.

Twoje marzenie – sprostowała żona.

Nie zwróciłem wtedy na jej słowa uwagi. Przyzwyczajony do tego, że przez całe życie moje plany i marzenia są jej planami, zupełnie nie brałem pod uwagę, że mogłaby w jakiejś kwestii się ze mną nie zgodzić. Szkoda, że byłem taki ślepy i głupi…

Rzuciłem się w wir poszukiwań odpowiedniego miejsca pod budowę naszej willi. Ciągle podróżowałem po Mazurach, sprawdzałem kolejne lokalizacje. A gdy na moje konto spłynęły wreszcie pieniądze, na dobre obrosłem w piórka. Działkę już miałem, teraz niwelowałem teren i sprowadzałem marmury na schody, piaskowiec do obłożenia ścian, tekowe drewno do łazienki i włoską glazurę do kuchni. Byłem tym tak pochłonięty, że zupełnie straciłem kontakt z rzeczywistością. I przegapiłem coraz wyraźniejsze sygnały, jakie wysyłała mi żona…

Zamiast żony i córki dotarł do mnie pozew

– Na wiosnę się przeprowadzamy! – oznajmiłem na początku 2011 roku.

– Wybacz, ale my z Zosią się stąd nie ruszamy – odparła Ewa.

Aż zamrugałem z wrażenia.

To znaczy, że… – zająknąłem się – że chcecie przenieść się dopiero latem?

– To znaczy, że zostajemy w Warszawie – odparła Ewa. – Tutaj mam pracę, a twoja córka szkołę. Co ty sobie wyobrażasz, że na ostatni rok liceum przeniesiesz ją nagle do innej szkoły? Obudź się wreszcie i sięgnij wzrokiem dalej niż czubek własnego nosa!

Wkurzyłem się. To ja się urabiam po łokcie, żeby wysłuchiwać kobiecych dąsów? Postanowiłem je więc ukarać i… wyprowadziłem się nad jezioro Śniardwy sam. Byłem przekonany, że najdalej za miesiąc, góra dwa, przyjadą do mnie skruszone i pełne poczucia winy. Pomyliłem się. Późnym latem, zamiast żony i córki, dotarł do mnie pozew o rozwód.

– Mam tego dość! – tego samego dnia wykrzyczała mi Ewa przez telefon. – Całe życie ci ustępuję, znoszę twoje ekstrawagancje i szalone pomysły. Myślałam, że jeśli stworzę ci ciepły i bezpieczny dom, w końcu się ustatkujesz, docenisz, co masz – przerwała, bo głos się jej załamał. – Zawiodłeś mnie. Żegnaj.

Nad wodą zapada już zmrok, zaciągam rolety, włączam alarm. Czuję się wyczerpany wspomnieniami i ogłuszony wypitym alkoholem. Kolejny dzień mojego życia odhaczony. Zasypiam, nie czując wsiąkających w wymiętą poduszkę łez.

Czytaj także:
„Po śmierci męża nie miałam za co żyć. W wieku 46 lat zostałam bez domu i pracy, bo całe życia byłam kurą domową”
„Pokochałam faceta odpowiedzialnego za śmierć mojego męża. Nie wiem, czy kiedykolwiek powiem dzieciom, kim on jest”
„Śmierć męża była dla mnie tragedią. Kiedy znowu się zakochałam, poczułam się jak zdrajczyni”

Redakcja poleca

REKLAMA