Z moim Stefanem przeżyliśmy wiele pięknych chwil…Niedawno minęły 34 lata od chwili, gdy w kościele wśród rodziny i naszych przyjaciół padło wzruszające „…oraz, że cię nie opuszczę aż do śmierci”. Przez wszystkie lata wypełnialiśmy sumiennie słowa małżeńskiej przysięgi, byliśmy szczęśliwym i spełnionym małżeństwem, dopóki nieproszona choroba nie zabrała mi mojego męża.
Nagle i niespodziewanie
Przy wsparciu naszych dzieci jakoś udało mi się przebrnąć przez piekło żałoby, przez ten długi mroczny rok, gdy każdy atom mojego ciała buntował się przeciwko temu, co się wydarzyło. I kiedy w końcu z kolan ostrożnie stanęłam na nogi – dopiero wtedy zaczęło docierać do mnie, że zostałam sama. Z dwójką dorosłych dzieci, z wnukami, ale mimo to sama. Uświadomiłam sobie, że jesień życia, którą – jak sobie często żartowaliśmy – mieliśmy „przejść pod jednym parasolem”, będę musiała spędzić bez ukochanego męża. Tylko że dla mnie to tak naprawdę nie była już jesień.
To była mroźna, niedająca żadnej nadziei na słońce zima. Z tego olbrzymiego dołu, w którym byłam, próbowali wyciągnąć mnie moi bliscy. Dzieci wpadały z wnuczkami, kiedy tylko mogły, i przez te krótkie chwile mój dom ożywał. Ja próbowałam nadążyć za małymi smykami i wtedy – chcąc nie chcąc – musiałam wykrzesać z siebie choć trochę energii. Ale ani odrobiny więcej niż trzeba było…
– Mamo, może dasz się zabrać na pyszne pierogi w niedzielę? – pytała czasem córka. – Na Śmigłowcowej otworzyli nową knajpkę, Kinga była i mówiła, że te z grzybami i mięsem po prostu niebo w gębie.
Wiedziałam, że powinnam dać się namówić, ale wolałam spędzić niedzielne popołudnie na kanapie.
– Dziękuję, kochanie. Może następnym razem, nie wiem, czy nie bierze mnie jakaś grypka.
– Oj, mamo, mamo, jaka grypka? Wyglądasz świetnie… No nic, my już będziemy lecieć. Aha, jak wchodziłam, to zajrzałam do skrzynki, chyba dawno nie sprawdzałaś. Co my tu mamy… Rachunek za prąd i jakieś reklamy – Małgosia sięgnęła do torby i wyciągnęła kolorowy plik gazetek i rachunek z elektrowni.
Położyła je na stole, dała mi całusa i zapowiedziała się na pojutrze.
– To na razie, mamo. Pa!
Wnuczka pomachała mi i przesłała całuska.
No i znów zostałam sama
Zamknęłam za nimi drzwi, powlokłam się do pokoju i osunęłam na sofę. Minęły już prawie dwa lata, a ja wciąż czułam się jak przebity balon. Może pójdę, może nie. Nie wiem… Całości dopełniało uczucie żalu i odległe wspomnienie kobiety, którą kiedyś byłam. A byłam energiczną babką, lubiłam wyzwania i nigdy nie mogłam usiedzieć w jednym miejscu. I nawet, jak coś szło nie tak, to zaraz Stefan powtarzał to swoje ulubione zdanie, którym teraz starałam się dodawać sobie otuchy: „Jadziu, krok w przód, a potem krok w tył to nie porażka. To salsa”.
No cóż, razem udawało się nam przeskoczyć przez każdą kłodę, jaką rzucało nam pod nogi życie. Tylko że teraz nie było Stefana, nie miałam z kim tańczyć tej życiowej salsy… Mechanicznie przekładałam w dłoniach ulotki reklamowe. Drzwi antywłamaniowe, darmowy pokaz garnków, korepetycje z języka angielskiego z dojazdem, kurs języka francuskiego w Paryżu, kolejne drzwi antywłamaniowe… Oprócz rachunku za prąd, reszta tych papierów nadawała się prosto do śmieci.
„Tyle drzew marnuje się na takie pierdoły!” – pomyślałam i wtedy dotarłam do ostatniej kolorowej ulotki, która przykuła mój wzrok: „Nudzisz się na emeryturze? Twoją jedyną rozrywką jest rozpieszczanie wnuków? Chcesz znowu poczuć się młodo? Zapraszamy Cię na nasze taneczne zajęcia dla seniorów. Tango, walc, cha-cha, salsa i nie tylko. Przyjdź, spróbuj, zatańcz!”.
Uśmiechnęłam się i pomyślałam, że może Stefan by chciał, abym w końcu ruszyła do przodu.
Westchnęłam, wzięłam ulotki i wyrzuciłam do kosza
Wszystkie, oprócz tej jednej, ostatniej – tę przyczepiłam magnesikiem do lodówki. Gdy wcinaliśmy pierogi na niedzielnym obiedzie (bo jednak zdecydowałam się pójść do tej zachwalanej przez córkę knajpki), miałam ogromną chęć podzielić się z dziećmi swoimi planami. Nie zrobiłam tego jednak. Bałam się, że mój zapał może szybko ostygnąć, a one się rozczarują. Zobaczymy, co z tego wyjdzie… A jednak się odważyłam!
Na pierwsze zajęcia dotarłam kwadrans przed rozpoczęciem. Poczułam się dużo swobodniej, gdy wchodząc na piętro, gdzie mieściła się sala treningowa, zobaczyłam sporo pań i panów w wieku… powiedzmy, dojrzałym. Większość z ponad dwudziestoosobowej grupy musiała mieć już grubo ponad pół wieku za sobą, kilka osób pewnie dobijało do pięćdziesiątki.
„Same zwinne kocice i sprężyste tygryski na parkiecie” – pomyślałam, uśmiechając się pod nosem.
– Witam, witam! Świetnie, że macie państwo dobre humory! Proszę do środka! Zaczynamy zajęcia! – ktoś głośno zaklaskał za moimi plecami i wszyscy ruszyli do środka.
Drzwi otwierał przed nami instruktor – szczupły, wysoki pan z piękną szpakowatą czupryną i ewidentnymi dowodami w urodzie na to, że przynajmniej jedno z jego rodziców miało latynoskie korzenie. Dla mnie ważne było, żeby okazał się dobrym instruktorem.
Ale to, że jest przystojny, w niczym nie przeszkadzało
Jak się okazało, miał na imię Krzysztof i w latach dziewięćdziesiątych kilka razy z rzędu zdobył mistrzostwo kraju w tańcach latynoamerykańskich. Był szalenie szarmancki, wprowadzał świetną atmosferę, był miły i cierpliwy dla wszystkich, choć ja odniosłam dziwne wrażenie, że… dla mnie najbardziej. Osoby, które nie przyszły w duecie, na początku zajęć trzeba było połączyć w pary. Ucieszyłam się, gdy okazało się, że na parkiecie zostałam tylko ja i pan Krzysztof, bo to oznaczało, że będziemy tańczyć razem. Nieoczekiwanie zza filaru wyłonił się ostatni mężczyzna bez pary. Lekko przygarbiony, z koszmarnie ponurą miną, wyglądał tak, jakby przyszedł na kurs tańca za karę.
– Jestem Ryszard, a ty jak masz na imię? – palnął prosto z mostu, zapominając chyba, że to kobieta proponuje przejście na „ty”. – Skoro mamy uczyć się razem, to będzie nam łatwiej porozumiewać się bez „panowania” – dodał gwoli wyjaśnienia.
– Jadwiga, bardzo mi miło – odparłam z uśmiechem.
Nie wiem czemu, ale jego bezpośredniość w dziwny sposób mnie urzekła; tym bardziej że zgrabnie ją uzasadnił. Mój nowy kolega uśmiechnął się i w jego smutnej dotąd, jakby zmęczonej twarzy, dało się dostrzec coś niezwykle życzliwego i przyjemnego. Może nie był tak przystojny jak pan Krzysztof, jednak od pierwszej chwili złapaliśmy wspólny język. Nawet to, że podczas pierwszej lekcji Rysiek całkowicie podeptał mi buty, stało się dla nas powodem do śmiechu. Najważniejsze jednak było to, że wracając do domu, po raz pierwszy od dawna poczułam się lekko – jakbym tam, na parkiecie, zrzuciła z pleców worek węgla.
Czas mijał, kurs tańca na okres wakacji został zawieszony, tymczasem moja znajomość z Ryszardem rozkwitała. Spotykaliśmy się raz w tygodniu, czasem częściej, lecz przede wszystkim prowadziliśmy długie, bardzo długie wieczorne rozmowy telefoniczne.
Czekałam na te nasze pogaduchy
Rysiek był wciąż czynny zawodowo, więc do godzin popołudniowych nie było szans, aby dłużej porozmawiać. Za to wieczorami mogliśmy dzielić się tym, jak spędziliśmy dzień, opowiadać o sobie i poznawać się coraz bliżej. Gdy zwierzył mi się, że jego żona zmarła kilka lat temu przez powikłania po udarze, i że był potem w jednym krótkim związku, który okazał się pomyłką, poczułam, że mamy jeszcze więcej wspólnego, niż mi się wydawało. Ryszard z żoną nie mieli dzieci i po jej śmierci został sam ze swoją starszą siostrą, która ostatnio podupadła na zdrowiu, co było powodem jego ponownego załamania. Ulotkę o kursie tańca on też znalazł w skrzynce, tak jak ja. Moja do dziś wisi przyczepiona magnesikiem do lodówki…
Rysiek pomyślał, że musi jakoś odreagować ostatnie niepowodzenia, odbić się, zresetować, najzwyczajniej w świecie odpocząć. I tak trafił na zajęcia.
– Do samego końca nie wiedziałem, czy nie ucieknę – przyznał podczas któregoś ze spacerów. – Nawet jak weszliśmy na salę, to lawirowałem za filarami, żeby w razie czego szybko się ulotnić – śmiał się. – Zostałem tylko dlatego, że przed rozpoczęciem zajęć zobaczyłem piękną kobietę, która stała bez pary, i nagle zaśmiała się sama do siebie na głos. Strasznie mi się to spodobało, taka naturalność i luz, którego mi ostatnio brakowało. To byłaś ty, Jadziu.
Przypomniałam sobie moje rozmyślania o lwicach i tygryskach. Opowiedziałam mu o tym i dodałam:
– W sumie by się zgadzało, Rysio–tygrysek zaczajony za filarem, czyhający na swoją antylopę.
Zaczęliśmy się głośno śmiać
Śmiałam się tak, jak kiedyś z moim ukochanym mężem, i wyobrażam sobie, że Rysiek tak właśnie rozumiał się ze swoją żoną.
– Wiesz, mimo że trochę depczesz po palcach, to salsa z tobą naprawdę sprawia mi przyjemność.
– Salsa? Ale my uczymy się tanga…
– Wytłumaczę ci to kiedyś, a teraz zróbmy jeszcze jedno kółko wokół parku, mój tygrysku.
Dzieci przez tyle czasu próbowały mi pomóc, wyciągały mnie z domu, namawiały na różne „rozrywki”. Ale to ja sama musiałam dojrzeć do zmiany! I cieszę się, że to zrobiłam. Był czas, na początku naszej relacji, że czułam się, jakbym zdradzała męża. I swoje dzieci. I całe życie, które zbudowaliśmy. Ale teraz wiem, że Stefan chciałby widzieć mnie szczęśliwą. I jestem szczęśliwa!
Czytaj także:
„Gdy zmarł teść, teściowa się zmieniła. Obsesyjnie interesowała się naszym życiem, nieproszona cerowała moje majtki”
„Czułam, że to dziecko musi żyć. Próbowałam odwieść Kasię od usunięcia ciąży i miałam rację. To dziecko uratowało jej życie”
„Adrian miesiącami mnie dręczył i prześladował. Policja mnie zbyła. Zainteresują się dopiero, gdy zrobi mi krzywdę”