„Po śmierci męża nie miałam za co żyć. W wieku 46 lat zostałam bez domu i pracy, bo całe życia byłam kurą domową”

Przelałam oszczędności życia na złe konto fot. Adobe Stock, Valerii Honcharuk
„Pracowałam tylko kilka lat. Potem wyszłam za mąż i od tamtej pory dbałam o rodzinę. Mirek miał własną, świetnie – jak mi się wydawało – prosperującą firmę. Mieszkaliśmy w dużym domu pod Warszawą, przekonani, że w dostatku i szczęściu dożyjemy późnej starości. Niestety, myliłam się”.
/ 19.02.2023 10:30
Przelałam oszczędności życia na złe konto fot. Adobe Stock, Valerii Honcharuk

Nigdy nie myślałam o emigracji, w kraju żyło mi się lepiej niż dobrze. Przez większość dorosłego życia byłam panią domu. Pracowałam tylko kilka lat. Potem wyszłam za mąż i od tamtej pory dbałam o rodzinę. Mirek miał własną, świetnie – jak mi się wydawało – prosperującą firmę. Mieszkaliśmy w dużym domu pod Warszawą, przekonani, że w dostatku i szczęściu dożyjemy późnej starości. Niestety cztery lata temu wydarzyła się tragedia.

Mąż zmarł

Wyszedł do pracy uśmiechnięty, a dwie godziny później dostałam wiadomość, że miał zawał. Nie udało się go uratować. Jego śmierć była dla mnie olbrzymim ciosem. Nie dość, że straciłam ukochanego, to nagle spadły na mnie setki nowych obowiązków i problemów. Nie miałam pojęcia o prowadzeniu firmy. Na dodatek okazało się, że z naszymi finansami wcale nie jest tak dobrze, jak mi się wydawało. Mąż poważnie się zadłużył. Nie tylko w bankach. Coś tam pokombinował z podatkami, czegoś nie zapłacił w ZUS-ie. Zaczęły się kontrole, wezwania, przesłuchania. Z Karola zrobili złodzieja, a ja musiałam ponosić za to karę. Po roku nie było już ani firmy, ani domu. Wszystko poszło na spłatę długów. Za pieniądze, które mi zostały, nie dało się kupić nawet kawalerki. Byłam załamana. W wieku czterdziestu sześciu lat przyszło mi startować właściwie od nowa. Szczęście w nieszczęściu, że nie musiałam martwić się o dach nad głową – przyjęła nas moja mama. Ale co z resztą? Zaczęłam szukać pracy w handlu. Kiedyś przecież stałam za ladą. Dzwoniłam, chodziłam, pytałam o wolne miejsce. Ale odsyłano mnie z kwitkiem. „Za długo pani nie pracowała”, „Brakuje pani kwalifikacji”, „Wolimy młodszych” – słyszałam. W jednym sklepie chcieli mnie nawet przyjąć, ale za najniższą pensję. I to na czarno.

Jak mam żyć za tysiąc sto złotych z dwójką dorastających dzieci? – zapytałam właścicielkę.

Kasia miała dwanaście lat, Filip szesnaście.

– A co mnie to obchodzi? Pracownikowi w pani wieku i tak nikt więcej nie zapłaci – prychnęła.

Rzeczywiście, nikt nie chciał dać mi więcej

Co gorsza – nikt nie chciał dać mi nawet szansy. Poczułam się bezsilna. Pieniądze się kończyły, a ja nie potrafiłam znaleźć wyjścia z tej sytuacji. Właściwie to chciałam się już poddać, kiedy stał się cud. To było w środku zimy, prawie półtora roku po śmierci Karola. Akurat wracałam z kolejnej nieudanej rozmowy o pracę. Szłam wolno, ze spuszczoną głową, gdy nagle poczułam, że ktoś łapie mnie za rękaw. Odwróciłam się. Przede mną stała Małgośka, przyjaciółka z dawnych lat. Kiedyś pracowałyśmy w tym samym sklepie, ale odkąd wyszłam za mąż, nasze drogi się rozeszły. Nie widziałyśmy się prawie dwadzieścia lat. Zaciągnęła mnie na kawę. Nie chciałam iść, bo wstyd mi było przyznać, że mnie na taki luksus nie stać, ale Gosia się uparła. Myślałam, że się tylko pośmiejemy, powspominamy dawne czasy, ale nie wytrzymałam i zwierzyłam się jej ze swoich kłopotów.

– Nie masz wyjścia, musisz wyjechać. W tym kraju nie zdołasz utrzymać rodziny. Ja i Piotr zrozumieliśmy to już piętnaście lat temu – powiedziała.

– Tak? To gdzie teraz mieszkacie? – zdziwiłam się.

– W Niemczech, niedaleko szwajcarskiej granicy – uśmiechnęła się.

Przez następną godzinę wychwalała zalety życia za zachodnią granicą. Opowiadała o pięknym domu, dobrej pracy, dzieciach w elitarnych szkołach. Poczułam ukłucie zazdrości.

– Dobra, muszę już iść – rzuciłam, podnosząc się z krzesła.

– Poczekaj! – powstrzymała mnie. – Nie mówię o tym, żeby się pochwalić. Chcę, żebyś do nas przyjechała.

– Nie żartuj sobie! Mam na karku prawie pięć dych, nie znam języka… Nie mów, że świat stoi przede mną otworem… – chciało mi się płakać.

– Pomogę ci – zapewniła. – Mamy tam już z Piotrem trochę znajomości.

– E tam, tak tylko mówisz – miałam wątpliwości.

– Przekonasz się. Za dwa tygodnie, góra miesiąc, zadzwonię z jakąś propozycją. Ale wtedy pakujesz walizki i przyjeżdżasz. Obiecujesz?

Patrzyła mi prosto w oczy. Skinęłam głową. Gdy zapisywała sobie mój numer telefonu byłam pewna, że robi to tylko z grzeczności. I że nigdy nie zadzwoni. Wielu znajomych obiecywało mi już pomoc i na obietnicach się kończyło. Dlatego nawet nie wspomniałam dzieciom o Małgosi. Nie chciałam robić im nadziei. Ale ona zadzwoniła. I to tak, jak obiecała, po dwóch tygodniach.

– Niedługo będzie nabór pracowników do tutejszej fabryki podzespołów elektronicznych. Kokosów nie płacą, ale na spokojne życie i wynajęcie mieszkania wystarczy. Najdalej za pięć dni masz być u nas, to zdążę ci powiedzieć, co i jak – usłyszałam w słuchawce i… przeraziłam się.

– Za pięć dni? Tak szybko? Nie wiem, czy zdążę… – zaczęłam protestować.

– Nie chcę słuchać żadnych tłumaczeń – przerwała mi. – Dzieci na razie zostaw u mamy, ściągniesz je, jak dostaniesz pracę. Zresztą i tak muszą zostać w Polsce do końca roku szkolnego – zauważyła.

– Ale jak ja się dogadam… – próbowałam jeszcze podzielić się z nią swoimi wątpliwościami.

Nie chciała słuchać

– Tam pracuje międzynarodowe towarzystwo. Głównie nasi, nie będzie więc żadnego problemu. I przestań już wymyślać przeszkody. Ludzie jadą w ciemno i się nie boją, a ty masz przecież mnie! Wybieraj, albo życie, albo wegetacja – traciła cierpliwość.

– Daj mi chociaż dzień do namysłu – poprosiłam.

– Dobrze, ale tylko jeden – zgodziła się. – Czekam na twój telefon.

Nie spałam całą noc. Zastanawiałam się, czy wyjechać, czy nie. Młodym ludziom łatwiej jest rzucić wszystko i ruszyć w świat. A ja miałam już swoje lata i bałam się jak diabli. Tutaj byłam u siebie, znałam każdy kąt, wiedziałam gdzie co załatwić. A tam? Inna kultura, inni ludzie, no a przede wszystkim język. Zastanawiałam się, jak zrobię zakupy, dogadam się w urzędzie, cokolwiek przeczytam.

„Eee, nie jadę, to nie ma sensu. Nie poradzę sobie” – myślałam.

Ale zaraz odganiałam te myśli.

„No dobrze, zostanę i co dalej? Trawę będę z dziećmi jeść? Butelki i złom zbierać? Poniżać się i błagać w opiece o sto złotych zasiłku? Zaharowywać się za grosze? Jak długo dam radę tak żyć? Jeśli przynajmniej nie spróbuję innej drogi, to będę tego żałować do końca życia. A języka zawsze mogę się nauczyć” – tłumaczyłam sobie.

No i była jeszcze Małgosia. Tak bardzo się postarała, żeby mi pomóc. Nie chciałam jej zawieść. Nad ranem podjęłam decyzję: jadę. Teraz musiałam tylko powiedzieć o tym dzieciom.

To nie była łatwa rozmowa

Kasia i Filip początkowo nie chcieli słyszeć o moim wyjeździe, skapitulowali dopiero, kiedy im powiedziałam, że naprawdę nie mam innego wyjścia. Musiałam obiecać, że będę często dzwonić, a jak już dostanę pracę i wynajmę mieszkanie, to ich ściągnę do siebie. Trzy dni później spakowałam najpotrzebniejsze rzeczy i wsiadłam do autokaru. Podróż trwała długo, prawie piętnaście godzin. Miałam czas na przemyślenia. Niestety, znowu nachodziły mnie głównie czarne myśli. Bałam się, że tak naprawdę to jadę po nic. Że usłyszę to samo, co w Polsce: że do niczego się nie nadaję. Nie chciałam, żeby znowu mnie ktoś poniżał. Gdy przyjaciółka odbierała mnie na dworcu autobusowym, miałam ochotę wrócić do Polski jeszcze tym samym autokarem. Na szczęście tego nie zrobiłam.

Nadszedł dzień próby. Trzęsłam się ze strachu jak osika. Przed drzwiami fabryki kręcił się tłum chętnych: Polaków, Bułgarów, Rumunów. Wszyscy byli ode mnie znacznie młodsi.

– No teraz już wszystko zależy od ciebie! – uśmiechnęła się Małgosia.

– Nie wiem, po co tam idę. Odpadnę w przedbiegach – westchnęłam, pokazując na konkurentów.

– Znów marudzisz? Tu wszyscy dostają równe szanse. Bez względu na wiek. Dobrze pracujesz, zostajesz. Nie wyrabiasz się, pokazują ci drzwi. Choćbyś była najpiękniejsza.

Trafiłam do działu kontroli produktów. Wraz z kilkunastoma innymi Polkami. Brygadzista, nasz rodak, wytłumaczył nam, co mamy robić. Dostałyśmy schematy, według których trzeba było sprawdzać, czy podzespoły są złożone prawidłowo. Pod koniec dnia od gapienia się przez lupę szczypały mnie oczy, a od siedzenia potwornie bolał kręgosłup. Brygadzista sprawdził efekty mojej pracy.

– W porządku, wyłapała pani wszystkie błędy. Od pierwszego ma pani tę robotę – powiedział.

Później dowiedziałam się, że tamtego dnia przyjęli tylko mnie. Wykosiłam dużo młodsze od siebie dziewczyny. Zadzwoniłam do mamy i dzieci. Byłam taka szczęśliwa i dumna z siebie! Potem wszystko potoczyło się w miarę gładko i szybko. Podpisałam umowę o pracę i mogłam szukać mieszkania do wynajęcia. W Niemczech praca to warunek, by znaleźć jakieś fajne lokum. No i trzeba jeszcze umieć się dogadać. O matko, jak ja żałowałam, że w młodości nie uważałam w szkole na lekcjach niemieckiego! Na szczęście Małgosia niemalże poprowadziła mnie za rękę. Znalazła mi mieszkanie, negocjowała za mnie warunki wynajmu, załatwiła formalności w urzędach, pomogła założyć konto w banku, podpisać umowę na telefon, a gdy przyjechały dzieci, załatwić szkolę dla cudzoziemców dla Kasi i kurs językowy dla Filipa. Dzięki niej nie wpadłam w łapy cwaniaczków, którzy za pieniądze obiecują pomóc we wszystkim, a potem znikają z pieniędzmi naiwnego gastarbeitera. Od mojego przyjazdu do Niemiec minęło ponad dwa i pół roku.

Filip i Kasia są tu ze mną równo dwa lata

Zadomowiliśmy się już wszyscy, choć początki były trudne. Zwłaszcza dzieci czuły się obco i tęskniły za przyjaciółmi w Polsce. Na szczęście najgorsze mamy za sobą. Kasia świetnie już mówi po niemiecku, chodzi do zwykłej szkoły, Filip się usamodzielnił, pracuje w firmie zajmującej się pielęgnacją zieleni. Robi tam za gwiazdę, bo Niemcy to dziwni ludzie. Jak im zwykłe grabie z trzonka spadną, to czekają, aż przyjedzie fachowiec i je nabije. A syn wiele rzeczy potrafi sam naprawić, nie tylko głupie grabie. Jego szef to widzi i docenia. Żałuję tylko, że mieszka z dziewczyną w „polskiej” dzielnicy. Nasi rodacy nie cieszą się dobrą opinią. Potrafią narozrabiać, dużo piją. Może dlatego Niemcy nie chcą im wynajmować mieszkań w innych rejonach?

Ja miałam szczęście. Właściciel uznał, że skoro mam prawie pięćdziesiąt lat, to szaleństwa wywietrzały mi już z głowy i można mi zaufać. Ale mieszkanie wśród Niemców ma także złe strony. W domu czuję się samotna, bo sąsiedzi ze mną nie rozmawiają. Jestem tu obca. Na szczęście mam wielu wirtualnych znajomych, z którymi rozmawiam na portalach społecznościowych. Po niemiecku, oczywiście. Dzięki temu coraz lepiej dogaduję się w sklepach czy urzędach. I nie muszę już ciągnąć ze sobą córki ani prosić Małgosi o pomoc. Czy zamierzam wrócić do Polski? Szybko na pewno nie. Bo do czego mam wracać? Do biedy i wegetacji? Moja przyjaciółka ma rację. Polska to nie jest kraj do życia. W Niemczech też pracuję za niedużą pensję. Ale jest ona sześciokrotnie wyższa i wystarcza na wynajęcie mieszkania, godne życie, wakacje… Pracodawca szanuje moje prawa, wypłaca pensję na czas, uczciwie płaci za nadgodziny. Nie jestem dziadem i pomiotłem, jak w rodzinnym kraju… 

Czytaj także:
„Miałam jedną zasadę: nigdy nikomu nie pożyczam pieniędzy. Złamałam ją raz. Straciłam kasę i przyjaciółkę”
„Mąż dawał mi 200 zł miesięcznie, a resztę pieniędzy wydawał na kochankę. Nie pracowałam, więc nie miałam głosu”
„Koleżanka zazdrościła mi pieniędzy i pozycji. Sama nie umiała zapracować na swój sukces, więc odebrała wszystko mnie”

Redakcja poleca

REKLAMA