„Zażądałam rozwodu, bo chciałam uwolnić od siebie męża. Kocham go nad życie, ale dobrze wiem, że przeze mnie cierpi”

smutna kobieta myśli o małżeństwie fot. Adobe Stock, contrastwerkstatt
„Kobiety, które dają mężom drugie szanse to frajerki. Klęczy taki jeden z drugim przed swoją żoną i wali się w piersi… Żałosne. A potem – tydzień czy miesiąc później wszystko wraca do starego. I to kobiety są wtedy żałosne”.
/ 17.05.2023 21:15
smutna kobieta myśli o małżeństwie fot. Adobe Stock, contrastwerkstatt
Są kobiety, które potrafią latami przebaczać mężom ich grzechy, mając nadzieję – zazwyczaj złudną – że oni, przepraszając po raz enty, wreszcie dotrzymają przysięgi: „nie będę pić, nie będę się łajdaczyć, już nigdy więcej nie zagram w ruletkę, nie uderzę cię…”. Klęczy taki jeden z drugim przed swoją żoną i wali się w piersi… Żałosne. A potem – tydzień czy miesiąc później wszystko wraca do starego. I to kobiety są wtedy żałosne. Bo znów uwierzyły.
 
Wyobraźcie sobie, że ja tym kobietom przez pewien czas zazdrościłam – one miały nadzieję, że tym razem miłość do nich zwycięży i ich ukochani pokonają niszczące ich nałogi. Ja takiej nadziei nie miałam. Przeciwnie, po dwóch próbach zyskałam pewność, że mój mąż nigdy nie spełni dawanej mi obietnicy, że przestanie pić.

Wiedziałam, że to wcale nie była jego wina

Tamtego dnia siedziałam nad papierami rozwodowymi, jakie przygotował mój prawnik, i czekałam na męża, by przyszedł i je podpisał. Cóż, to, że alkoholizm Patryka jest poniekąd moją winą, nie sprawia, że powinnam przy nim tkwić i marnować własne życie. A może, nagle przyszło mi do głowy, w ten sposób uratuję i jego życie?
 
– Daj mi szansę – usłyszałam od progu.
 
Uniosłam głowę.  Patryk stał tam i patrzył na mnie swoimi ciemnymi oczami, teraz pełnymi rozpaczy. 
 
Tak bardzo cię kocham. Nie chcę rozwodu. Ty też nie chcesz. Kochasz mnie. Daj nam szansę, błagam. Ostatnią. Jeśli tym razem mi się nie uda, podpiszę te papiery.
 
Kochałam go. Bardzo. Był moim przyjacielem i mentorem. Żeby być z nim, pokłóciłam się z rodziną. Kiedy nie pił, było cudownie. Ale pił coraz częściej, coraz więcej… Moja wina. Podszedł i przytulił mnie. Był trzeźwy. Moje serce zapłonęło. Roztopiło się. Czy tak właśnie czują się te kobiety, które wbrew wszystkiemu dają dziesiątą, setną szansę?
 
– Ostatni raz – szepnęłam. 
 
Byłam mu to winna. Przytulił mnie mocniej… Pochodzę z niewielkiego miasteczka na ścianie wschodniej. Mój ojciec był dyrektorem dużego zakładu mięsnego, w którym pracowała połowa mieszkańców. Ojciec starał się być dobrym dyrektorem, uczciwym. Wiele od siebie wymagał – ale i od innych też. W zakładzie wszystko miało chodzić jak w zegarku, i wszystko miało być jak należy. Nienawidził pijaństwa i przekrętów, tępił złodziei. Każdy, kogo złapano na wykroczeniach, najpierw był ostrzegany, a potem tracił pracę. Ojciec był konsekwentny.
 
Myślę, że w innym mieście, w innej społeczności takiego człowieka jak mój ojciec by szanowano. Ceniono. Stawiano za wzór. Ale tu, gdzie lenistwo, kombinatorstwo i złodziejstwo oznaczało „dawanie sobie rady”, był wyklinany. Nikt go nie lubił.
 

Kobieta była wściekła, wręcz pluła nienawiścią

Moi rodzice nic sobie z tego nie robili. Mieli własny krąg towarzyski. Ale ja… ja chodziłam do szkoły z dziećmi pracowników, także tych wyrzuconych. Ja byłam łatwym celem zemsty. Tą złą koleżanką, gdyż mój ojciec wyrzucił pijaka z pracy. Należało mnie szczypać i dawać kuksańce, bo wyrzucił kilku ludzi za kradzież mienia zakładowego. Kilka razy zostałam opluta, ponieważ czyjaś matka została zwolniona w trybie natychmiastowym, dlatego że próbowała wynieść mięso za bramę zakładu.
 
Nie dziwię się reakcjom dzieci na rzekomą krzywdę, która spotkała ich rodziców, ale dziś moje zdziwienie wywołuje fakt, że nauczyciele zupełnie nie reagowali na czynione mi przykrości, choć znali ich powód. Może też uważali, że okradanie państwa nie jest złem? Nie wiem.
 
Nigdy nie skarżyłam się rodzicom na szkolne szykany. Oboje i tak mieli wystarczająco dużo kłopotów z moim niepełnosprawnym bratem. Rozerwany fartuszek tłumaczyłam wystającym gwoździem, zaś siniak od kuksańca brał się stąd, że zawadziłam o klamkę w drzwiach. Pewnego dnia ojciec dostał informację, że ludzie wynoszą mięso z zakładu i sprzedają je do prywatnego sklepu. No i mimo że był dyrektorem, stanął na bramie wyjściowej ze strażnikami i nakazał przeszukiwanie toreb. Trafił na sześć osób, które wynosiły po kilka kilogramów. Wszystkie zostały zwolnione. Ze służby zwolniono też strażników, którzy przymykali oczy na ten proceder.
 
Następnego dnia przed bramą zakładu czekała jedna z wyrzuconych pracownic. Kiedy wyszedł ojciec, dopadła do niego i zaczęła błagać, by ją przywrócił do pracy, gdyż ma męża pijaka i dwoje dzieci na utrzymaniu. Tata był jednak nieugięty.
 
– Dziś przebaczę jednej – tłumaczył mamie wieczorem – a jutro druga powie, że ona też zasługuje na darowanie kary. A potem wszystkie będą kraść. Nie mogę do tego dopuścić, to jest po prostu kradzież.
 
Niech się cieszą, że nie zgłaszam tego milicji. Widziałam, jak mama przytakuje ojcu, ale z jej spojrzenia odgadywałam, że solidaryzuje się z kobietą, która próbowała dorobić parę groszy do lichej pensji.
 
Kilka dni później poszłam z mamą na targ. Chodziłyśmy między straganami i rozmawiałyśmy o feriach. Mama powiedziała mi, że w tym roku nie pojedziemy na zimowisko, gdyż kupili nowe meble do pokoju, no i trzeba zapłacić za rehabilitację Romka, więc nie ma pieniędzy. Było mi trochę przykro, ale rozumiałam. W końcu mnie też meble się podobały, korzystałam z nich, a bratu oddałabym ostatnią lalkę. W pewnej chwili stanęła przed nami jakaś kobieta. Twarz miała wykrzywioną złością:
 
– Twój mąż pozbawił mnie pracy! – wrzasnęła. – I za co ja teraz wykarmię dzieci? Dlatego przeklinam twoją córkę, którą teraz tak ściskasz za rękę. I życzę jej, żeby spotkała w swoim życiu pijaka i zaznała z nim tej samej biedy, jakiej ja zaznałam!
 

Kto nam pomoże, skoro stara M. umarła?

Moja mama przeraziła się tych słów. Przerwała robienie zakupów i pociągnęła mnie za sobą. Do domu wbiegłyśmy zdyszane. Mama zaraz wyciągnęła z szafy buteleczkę z wodą święconą i zaczęła mnie nią kropić, powtarzając pod nosem: „A kysz, a kysz!”. Wreszcie usiadła na krześle w kuchni i się rozpłakała. Kilka minut później otrząsnęła się i nakazała, żebym zaczęła się pakować.
 
– Ale dokąd jedziemy, mamo? – spytałam przestraszona.
 
– Do babci na wieś.
 
– W zimie? Dlaczego?
 
– Nie kłóć się ze mną, rób, co mówię.
 
Kiedy mama była tak nakręcona, wiedziałam, że nie ma co z nią dyskutować. Więc poszłam się pakować, a mama, jak słyszałam przez otwarte drzwi, załatwiała opiekę nad Romkiem na dwa, trzy dni. Potem, kiedy tata wrócił z pracy, opowiedziała mu, co się stało na targu.
 
– Musimy jechać do mojej wioski. Pamiętasz, mówiłam ci o starej Makociowej, tej zielarce. Mama zawsze mówiła, że nie ma lepszej zamawiaczki, a ludzie to przyjeżdżali do niej podobno aż z centralnej Polski.
 
– Halinko, chyba nie mówisz tego, co myślę – tata aż usiadł z wrażenia. – Ta kobieta po prostu była wściekła…
 
– Nie, mój drogi. Rzuciła klątwę. Na naszą córkę – mamie załamał się głos.
 
– Nie ma klątw, Halinko…
 
– Co ty tam wiesz! Siedzisz w swoich tabelkach i wykresach, i myślisz, że wszystko da się policzyć. Ale życia nie wsadzisz do szufladek. Słyszałam takie historie, że twoja ukochana fantastyka przy tym wysiada.
 
– Fantastyka ludowa – tata wymamrotał pod nosem, ale mama miała dobry słuch.
 
– Nie drwij, ze mnie, bo dostaniesz rykoszetem. Z tych spraw żartować nie należy, a i odpuszczać nie wolno. Nie ma o czym dyskutować. Obiad zjedz sobie jutro w pracy na stołówce. My jedziemy.
 
Następnego dnia w południe pojechałyśmy pociągiem – z przesiadkami – pod Lublin, do wsi, w której urodziła się moja mama. Do babcinego domu dojechałyśmy wieczorem. Babcia miała już wtedy koło siedemdziesiątki, ale była bardzo energiczną kobietą. Kiedy zobaczyła nas w progu, w pierwszej chwili się przeżegnała, pewna, że stało się coś złego.
 
– Ano tak, coś złego – potwierdziła mama. – Alinka została przeklęta.
 
Babcia aż przysiadła z wrażenia i przeżegnała się znakiem krzyża.
 
– Jezus Maria! Józefie święty, a to niby dlaczego? Przecież to dzieciak jeszcze. Kto na takie chuchro się poważył zło rzucać?
 
Mama opowiedziała, co spowodowało, że obca kobieta mnie wyklęła.
 
– I od razu sobie pomyślałam, że na to jedyną radę może znaleźć Makociowa.
 
– A niby w jaki sposób? – zdziwiła się babcia. – Przecież ona już od pół roku na cmentarzu odpoczywa.
 
W mamę jakby piorun trafił.
 

Rany boskie, ależ te palone zioła cuchnęły!

– To co my teraz poczniemy? – rzuciła, by nagle uśmiechnąć się szeroko. – Wiem! Jeremina, jej córka!
 
Stara zawsze pędziła ją, żeby chodziła zbierać z nią zioła.
 
– Jeremina? – babcia zastanawiała się dłuższą chwilę. – No tak, nie powiem, czasem ludzie do niej zaglądają, o zioła proszą. Może ona ci coś pomoże. Ale to już nie jest stara Makociowa…
 
– Lepsze to niż nic – westchnęła mama.
 
Po krótkiej nocy z samego rana poszłam z mamą na skraj wsi, gdzie stała murowana chałupa. Jeremina była w wieku mamy i wcale nie wyglądała na czarownicę, jak ją sobie wyobrażałam. Wyglądała na zwykłą wiejską kobietę, trochę pucołowatą, uśmiechniętą. Tyle że pachniała inaczej niż znane mi wiejskie gospodynie – ziołami, rumiankiem. W jej kuchni było mnóstwo porozwieszanych pod powałą wonnych ziół.
 

Poznałam Patryka i zakochałam się…

Początkowo Jeremina nie chciała słyszeć o żadnym zamawianiu. Twierdziła, że to była domena jej matki, a ona tylko jest zielarką, czasem ludziom w chorobach pomaga. Matka jednak ją prosiła, aż uległa.
 
– To nic pewnego – zastrzegła się.– Widziałam, jak mama to robi, ale nie gwarantuję, że jakiś skutek z tego będzie.
 
No i zaczęło się czarowanie. Kobieta kazała mi stanąć na środku głównej izby i wokół mnie na podłodze wykreśliła kredą koło. Potem, cały czas powtarzając „Zdrowaś Mario, łaskiś pełna…”, sypała wokół mnie jakieś pachnące zioła. Na koniec kazała wyjść z kręgu, zamiotła wszystkie zioła do środka i pomodliła się po raz ostatni. 
 
Potem całe zielsko zgarnęła do kubła, kazała mi je wynieść na dwór i spalić, wąchając unoszący się dym. Zrobiłam, jak kazała, i do dziś dnia pamiętam smród suchego zielska. Był obrzydliwy.
 
Wróciłyśmy do domu i nigdy więcej nikt w rodzinie nie wspomniał o klątwie. Jedynie gdy dorastałam, i czasem umawiałam się z chłopakami, mama przypominała mi, że mam zwracać baczną uwagę na to, czy chłopcy mają skłonność do alkoholu. I unikać nawet takich, co lubią sobie wypić jedynie „rekreacyjnie”. W końcu zdałam na studia i wyjechałam do miasta. 
 
Zamieszkałam w akademiku.
 
Na drugim roku zakochałam się z wzajemnością w jednym z wykładowców. Patryk był dopiero po rozwodzie, leczył rany. Żona zdradziła go z obcokrajowcem, zabrała dziecko i wyjechała do Australii. Po dwóch latach wreszcie udało mu się uzyskać rozwód.
 
Z mojej strony to była wielka miłość, która mnie wręcz obezwładniła. Wiedziałam, że jesteśmy sobie przeznaczeni, czułam to. Napisałam o wszystkim mamie, oczywiście notując, że nie zauważyłam, żeby Patryk w ogóle pił. Jak twierdził, nie lubił alkoholu, źle się po nim czuł. Moi rodzice nie byli zbytnio zadowoleni, że ich córka będzie miała męża o dziesięć lat od siebie starszego. Ale pokłóciłam się z nimi i powiedziałam, że nie będą mi ustawiali życia. Albo zaakceptują moje wybory, albo… 
 

Zdaje się, że Jerominie odczynianie się nie udało

Zrozumieli, że z zakochaną kobietą nie mają co walczyć i ugięli się. Wyszłam za Patryka dopiero po skończeniu studiów, żeby nie miał kłopotów w pracy.
 
Na naszym weselu po raz pierwszy zobaczyłam go pijanego. Oczywiście próbowałam sobie tłumaczyć, że przecież to była wyjątkowa sytuacja, nasze święto, na którym może się zdarzyć, że pan młody za głęboko zajrzy do kieliszka. Jednak miesiąc po weselu mój mąż przyszedł do domu kompletnie zamroczony alkoholem. Podobnie było następnego miesiąca i kolejnego.
 
Nie robił mi awantur. Patryk za każdym razem sprawiał wrażenie wystraszonego. Jak mi kiedyś wyznał, nie rozumiał dlaczego nagle zaczęło ciągnąć go do alkoholu, skoro nigdy wcześniej nie miał z tym problemu. Zwłaszcza że ostrzegłam go jeszcze przed ślubem, że rozwiodę się z nim, jeśli będzie pił.
 
Trwało to dwa lata. Dwa razy obiecywał mi, że odstawi wódkę na amen. I dwa razy przegrał. 
 
Pił już nie raz w miesiącu, ale raz na tydzień – nie zawsze do upadłego, na umór. Wystarczyło to jednak, abym wiedziała, że znów uległ podszeptom klątwy.
 
Jerominie się nie udało. No i pewnego dnia przyniosłam do domu papiery rozwodowe. A Patryk poprosił o jeszcze jedną szansę.
 
– To ostatnia – powiedziałam.
 
Przytulił mnie jeszcze mocniej. Byłam pewna, że nie wytrzyma tygodnia bez alkoholu. Ale minął jeden, drugi, tygodnie zmieniły się w miesiące. Kilka miesięcy później, w kolejną rocznicę ślubu, wypiliśmy toast oranżadą.
 
Uratowała mnie twoja miłość – wyznał mi mąż. – Tydzień po złożonej ci przysiędze, nie ukrywam, chciałem się napić. Coś mnie ciągnęło do butelki, szeptało do ucha, żebym spróbował po raz ostatni, ostatniusieńki. Załamałem się. I nagle, kiedy już szedłem do sklepu monopolowego, nieoczekiwanie poczułem straszny swąd palonych ziół czy też innego cholerstwa. I cała chęć na alkohol mi przeszła. Od tej pory zawsze, gdy poczuję chęć na alkohol, pojawia się ten obrzydliwy zapach.
 
Mija już osiemnaście lat i jesteśmy ze sobą bardzo szczęśliwi. Czasami myślę, że Jeremina, która nie do końca znała się na odczynianiu uroków, niezupełnie zrobiła wszystko jak należy. Stąd początkowe pijaństwo Patryka. A może, jak powiedział mąż, w ostatecznym pokonaniu klątwy pomogła mu magia miłości?



Czytaj także: „Myślałem, że mamy szansę na wspólną przyszłość, ale ona wykorzystała mnie, by odegrać się na swoim chłopaku”
„Nakryłam męża w łóżku z nianią naszych córek. Zostawił mnie z dziećmi, bo nie byłam dla niego prawdziwą kobietą”
„Syn narzeka, że go kontroluję. Mam do tego prawo, bo całe życie od ust sobie odejmowałam, by jemu nic nie zabrakło”
„Związałem się z alkoholiczką. Co tydzień obiecywała mi, że przestanie pić. Ja wciąż wierzę, że się zmieni”

Redakcja poleca

REKLAMA