„Zawsze podoba mi się coś innego niż wszystkim. Może dlatego tak trudno mi było znaleźć faceta dla siebie”

Kobieta nieszczęśliwa w miłości fot. Adobe Stock, DavidPrado
Lubię co innego niż wszyscy. Może dlatego trudno mi było znaleźć swoje miejsce na ziemi.
/ 28.05.2021 15:12
Kobieta nieszczęśliwa w miłości fot. Adobe Stock, DavidPrado

Przychodził kilka razy w tygodniu i kupował produkty, po których wywnioskowałam, że żyje samotnie. Zastanawiałam się, kim jest. Wyglądał na trzydzieści parę lat. Wysoki, z dziobami po trądziku młodzieńczym, z lekką nadwagą. Moja mama powiedziałaby, że odrobinę zapyziały. Mnie się podobał jego styl. Dżinsy, bluza, kolorowa czapka.

Kupował zawsze to samo: kilka kajzerek, kilka jogurtów, ser, mrożoną zupę. Czasem orzeszki light i piwo ze średniej półki. Wybór zdradzał, że jest sam, chociaż długo nosił obrączkę. W zeszłym miesiącu obrączka znikła. Nigdy nie rozmawialiśmy, bo kasa w supermarkecie raczej nie sprzyja konwersacjom. Lubiłam jego dłonie o długich palcach. Zastanawiałam się, kim jest.

Kiedyś podsłuchałam, jak rozmawiał przez telefon.
– Wiesz, że jeszcze w osiemnastym wieku ludzie zastanawiali się, gdzie na ziemi znajduje się biblijny raj? – spytał głosem miłym dla ucha. – Organizowali wyprawy poszukiwawcze…

Pomyślałam, że może jest nauczycielem w jednej z tych szkół dla trudnej młodzieży. Nie wiem, skąd mi przyszło do głowy. Chociaż wiem: sama byłam w takiej szkole i moi nauczyciele tak właśnie wyglądali. Niby dorośli, a jednak mieli coś z dziecka. Pewnie nigdy bym do niego nie zagadała, bo kasjerki nie zaczepiają klientów. Ale coś się wydarzyło.

Troll zaczął się wściekać, ale pojawił się Wybawca

Przed długim weekendem w sklepie robi się nerwowo. Wystarczy, że jest święto kościelne albo państwowe i ludzie od razu zaczynają panikować, bo supermarkety przez jeden dzień będą nieczynne. Odwiedzają sklep całymi chmarami i robią zakupy jak na wojnę. Oczywiście wkurzają się przy tym, że kolejki, że drogo, że coś tam. Mnóstwo trafia się wtedy tzw. strasznych klientów, czyli ludzi, którzy chcą przelać na kogoś swoje nieszczęście.

Najgorszym ich przedstawicielem jest troll. Tak w supermarkecie nazywamy awanturującego się, niedopitego typa. Tamtego dnia już z daleka poczułam jego obecność: zapach przetrawionego alkoholu w połączeniu z dymem papierosowym. Postawił na taśmie najtańsze piwo, w dłoniach trzymał odliczony bilon. Na myśl, że zaraz będę musiała dotknąć monet z jego bakteriami, zrobiło mi się słabo.

Akurat przed nim skończyła się rolka w kasie. Wymienia się ją przez dwadzieścia sekund, ale troll się wściekł.
Kogo oni tu zatrudniają? Toto nawet nie potrafi rolki założyć! – wkurzony mamrotał pod nosem. Na szkoleniu uczyli nas, żeby nie reagować na tego typu inwektywy, bo trollowi nie chodzi o nas – on po prostu musi się wyładować, wylać na kogoś swój smutek istnienia. Mamy sobie wyobrazić wycieraczki, którymi ścieramy to, co on w naszym kierunku wypluwa. Tak nam mówiono.

Ta pani jest najsympatyczniejszą kasjerką w tym sklepie – usłyszałam czyjś męski głos i zza trolla wyłonił się mój nauczyciel. – Bardzo mi przykro, że musi się pani narażać na kontakt z… kimś, kto tego nie widzi.
Troll zniknął nawet bez użycia wycieraczek. Ot, speszył się i uciekł.
– Dziękuję panu – uśmiechnęłam się, przesuwając bułeczki, jogurty i mrożoną zupę kalafiorową.
Dopiero gdy mój obrońca odchodził, spojrzałam na niego. Akurat się odwrócił. Chwilę patrzyliśmy na siebie. Wiedziałam, że wróci.

Nie pracowałam w weekend. Miałam dużo nadgodzin i kierowniczka wysłała mnie na przymusowy urlop. Opierałam się, bo znów chciałam zobaczyć nauczyciela. Mogłam, oczywiście, zaczaić się przy sklepie i czekać, aż przyjdzie, ale to byłoby szaleństwo. Żeby mnie jednak nie korciło, spakowałam torbę i pojechałam do rodziców. Mieszkali we wsi pod Toruniem. Mało kto tu jeszcze coś uprawiał. Domy dawnych rolników zostały przebudowane przez uciekinierów z miasta.

Podobnie było z moimi rodzicami. Tata prowadził firmę architektoniczną, mama mu pomagała. Mieli mały ogródek, który sam sobie rósł; psa, kota, mojego brata z rodziną w bliskiej okolicy i mnie od święta.
Nie wracasz na studia? – mama długo starała się nie zadać tego pytania, ale wieczorem pękła. Siedziałyśmy przed telewizorem, puszczali jakiś program rozrywkowy. – Chcesz zostać w supermarkecie? – po tym pytaniu zaległa cisza. Tata pracował na górze i nagle przestał walić w klawiaturę. Wyraźnie nasłuchiwał, co odpowiem.
– Tak – nie było sensu ich oszukiwać. – Na razie tu zostanę.

Bo w sumie lubiłam tę pracę. Mimo trolli i innych tego typu smaczków. Podobała mi się przestrzeń, bogactwo towarów, tłum. Wspólnota personelu w różnym wieku. Brakowało mi tylko naturalnego światła, widoku z okna. Dlatego do roboty i z roboty jeździłam rowerem, piętnaście kilometrów w jedną stronę. Nigdy wcześniej nie byłam tak szczupła. W sumie płacić też mogliby mi więcej, ale na razie pieniądze nie były dla mnie aż tak ważne.
– Nie wiem, jak sobie wyobrażasz przyszłość… – westchnęła mama.

Wspomniałam o nim tylko bratu. Bardzo się ucieszył

Zagapiłam się w telewizor. Akurat występował jakiś kabaret. Przedstawiał skecz o matce, która chce załatwić pracę synowi. Musi dać łapówkę. Dwa razy większą, gdy okazuje, że syn ma wykształcenie wyższe.
– Kocham cię i chcę dla ciebie dobrze… – ciągnęła mama.
– W przyszłym miesiącu awansuję, przenoszą mnie z kasy na dział kosmetyczny – powiedziałam. Tata, siedzący na górze, odchrząknął znacząco, choć nic nie powiedział.
– To naprawdę ciekawsze od filologii klasycznej? – zniecierpliwiona mama wstała. – Wiesz, rozbolała mnie głowa, muszę się położyć.

– Jeśli jesteś szczęśliwa, to ja też – powiedział mi brat, kiedy przyjechał na niedzielny obiad do rodziców. On zawsze mnie akceptował w całości. Nawet jak zmieniałam kilka razy liceum i w końcu znalazłam się w szkole razem z narkomanami po odwyku i ludźmi z zespołem Aspergera.

Nie potrafiłam znaleźć swojego miejsca na ziemi. Kiedy dostałam się na studia, poczucie zagubienia jeszcze się pogłębiło. Męczyłam się strasznie. Dopiero praca mnie wyzwoliła. Nie mam pojęcia dlaczego…
– Wiesz, chyba poznałam kogoś… – wyznałam Kamilowi.
– Super, siostra – przytulił mnie do swojej białej, wyprasowanej i pachnącej silnymi perfumami koszuli.
– Tylko nie mów rodzicom, bo to nic pewnego. Sam początek.

Przez całą wizytę patrzył na mnie uśmiechnięty. Nie chcę się za bardzo rozwodzić nad tym tematem, ale w kontaktach z facetami też byłam zawsze lekko zagubiona. Miałam dość myszowatą urodę, szare włosy, mało wyraziste oczy, bladą cerę skłonną do podrażnień. Ot, zwykła dziewczyna.

Pociągali mnie napakowani macho, którzy wcale nie byli dla mnie dobrzy. Przez jednego z nich poszłam na kurs samoobrony. Mój obrońca z supermarketu był zupełnie inny. Nie mogłam doczekać się końca weekendu i powrotu do pracy.

Niestety mijał już drugi tydzień, a on się nie pojawiał. Bezskutecznie wypatrywałam jego delikatnych dłoni. Zjawili się za to inni adoratorzy. Widocznie musiałam wysyłać podświadomie sygnały: „Przyjdź i weź mnie w ramiona”, które odbierali. Być może znaczenie miał również fakt, że codziennie odstawiałam się jak na bal. Fryzura, makijaż, paznokcie – metaliczny fiolet, najmodniejszy kolor według jednego z miesięczników. Chciałam dobrze wyglądać.
– Umówi się pani ze mną? O której pani kończy? – pytali. – Poczekam…
– Pochlebia mi pan. Niestety jestem już umówiona – odpowiadałam. Albo:
– Pani wygląda na uwięzioną królewnę w wieży. Chętnie panią uwolnię. Umówimy się?
– Dziękuję za propozycję, niestety muszę odmówić. Doceniam bajkową oprawę pana zaproszenia.

Może wyjechał? Jeśli pracował w szkole, to miał przerwę i mógł wyskoczyć na parę dni. Albo się rozchorował? Dni były już bardzo ciepłe, ale noce wciąż zimne. A jeśli… tylko mi się wydawało, że on dla mnie stał w tej kolejce do kasy? Jeśli jego obrona przed trollem nie miała znaczenia?

Myślałam o tym całymi godzinami, przesuwając towar po taśmie. Wszystkie czynności wykonywałam automatycznie. Omal nie przegapiłabym szczupłych dłoni. Tym razem kupił nie kajzerki, jogurty i mrożoną zupę, tylko bagietkę, łososia, oliwki, koktajlowe pomidorki, świeżą bazylię i białe reńskie wino. I kwiaty. Serce skoczyło mi do gardła…

Podniosłam nieśmiało wzrok. Ubrany był w marynarkę, trochę za dużą jak dla niego. Odpięte guziki odsłaniały koszulę z kołnierzem. Najwyraźniej szedł do jakiejś kobiety. Pogodził się z żoną albo poznał kogoś. Gdy podał mi banknot, poczułam silne, męskie perfumy. Randka. Ewidentnie. Cóż… Nie pierwszy raz wyobrażałam sobie nie wiadomo co. Nie pierwszy raz się myliłam. Niby czułam, że jest moją bratnią duszą, ale chyba znalazł bardziej bratnią.

– Ja… – zająknął się. – Cieszę się, że panią widzę – dokończył z trudem. A jednak! Ledwo powstrzymałam się od wskoczenia na fotel i zatańczenia dzikiego tańca radości.
– Ja też się cieszę – odparłam.
– Poczekam przy wejściu. Dobrze? Odprowadzę panią na przystanek.
– Dobrze – zgodziłam się.

Co prawda jak zwykle przyjechałam rowerem, ale nie zamierzałam się do mojej bordowej damki przyznawać, tylko dać mu się odprowadzić. Do zamknięcia pozostało pół godziny. Trudno sobie wyobrazić, jak bardzo byłam podekscytowana… Nie wiem, jakim cudem udało mi się nie zrobić czegoś głupiego. Myślałam tylko o tym, że on na mnie czeka. Zrobił też zakupy na romantyczną kolację…

Czy mnie zaprosi? Czy powinnam przyjąć zaproszenie? Wziąć go do siebie? Iść do niego? Za wcześnie! – co by sobie o mnie pomyślał? Zresztą mieszkałam z sublokatorką, która strasznie bałaganiła. Pewnie w kuchni jest syf, nawet kawy mu nie zrobię. Nie zdziwiłabym się też, gdyby jej kot zostawił ślady w łazience. Przynajmniej raz na tydzień załatwiał się poza kuwetą. Moje mieszkanie odpadało.

Gryząc kanapki z łososiem, trzęśliśmy się z zimna

Szybko zdałam kasę i na skrzydłach pobiegłam do głównego wyjścia. Stał z siatkami i kwiatami pod latarnią, jakby chciał mieć pewność, że go zauważę. Zapadała czerwcowa noc.
– To dla pani – powiedział i podał mi kwiaty tak niezgrabnie, że omal nie upadły. – Nie jest co prawda bardzo ciepło, ale pomyślałem sobie, że moglibyśmy zjeść kolację w parku… Był przygotowany. Miał kieliszki, talerze, sztućce. Zapomniał korkociągu.
– Możemy przejść na ty bez wina – zaproponowałam z uśmiechem.
– Artur.
– Dorota.

Usiedliśmy na ławce przy oczku wodnym. Obok stał stolik do gry w szachy, na którym rozłożyliśmy nasz ekwipunek. Tamten dzień był zaskakująco chłodny, a noc przyniosła przeszywający wiatr. Wszystko się w przyrodzie pomieszało. Zima była ciepła, a wiosna nie chciała ustąpić miejsca latu. Obok oczka dreptały zziębnięte kaczki. Jedna skoczyła do wody, szybko jednak wróciła na brzeg.

Odruchowo przytuliłam się do Artura. Wpasowałam się idealnie – miałam wrażenie, że jesteśmy jedną całością. Prawie się nie znaliśmy, a jednak ja czułam niezrozumiałą bliskość; pewność, że to dobry człowiek.
– Jestem wdowcem. Żona umarła dwa lata temu – odezwał się po długiej chwili milczenia. Poczułam, że robi mi się gorąco. To było bardzo osobiste wyznanie. Nie wiedziałam, co odpowiedzieć. Z daleka dochodziły odgłosy miasta. Nad nami wisiały gwiazdy.
– Pracuję w szkole – ciągnął. – Jestem poważnym facetem.
– Ja też jestem poważna – uśmiechnęłam się.

Głośno westchnął, jakby spadło z niego napięcie. Zdjął mi rowerową rękawiczkę i pocałował moją dłoń.
– Czas na kolację – powiedział.
Temperatura jeszcze bardziej spadła i prawdopodobnie byliśmy jedynymi ludźmi w okolicy, którzy jedli na powietrzu. Gryząc kanapki z łososiem, trzęśliśmy się z zimna.
– Miało być inaczej – posmutniał. – Myślałem, że będzie ciepło…
– Może tak nie wygląda, ale to najcudowniejsza kolacja w moim życiu.
– Nie wierzę – odparł, choć wierzył. Przecież wiele razy widział w supermarkecie, jak na niego patrzyłam…

Czytaj także:
Postanowiłam uciec z naszego domu na wsi. Wszystko zaczęło się od... awantury o rodzaj makaronu
Szewc bez butów chodzi. Mój mąż był zaangażowanym wychowawcą, ale olewał własnego syna
Zamiast zajmować się dzieckiem siostry, wolałam opiekować się psem mamy

Redakcja poleca

REKLAMA