„Zawsze byłem mrukiem i samotnikiem. Sąsiadka rozbudziła we mnie pragnienia, o które nigdy się nie podejrzewałem”

Sąsiadka rozbudziła moje pragnienia fot. Adobe Stock, hetmanstock2
„– Pan wyszedł z domu i zaczął mówić. No i wykazał troskę o kogoś poza sobą. Już nie mogę się doczekać, jak pan się zmieni za jakieś pół roku – kpiła. Stałem i… nie wiedziałem. Co zrobić, co myśleć, co mówić, jak zareagować. Czy ona ze mnie kpi? Czy mnie obraża? Czy ze mną, hm, flirtuje? Czy mi dokucza, bo kolejnej okazji może nie mieć? Czy co?”.
/ 05.07.2023 16:30
Sąsiadka rozbudziła moje pragnienia fot. Adobe Stock, hetmanstock2

Wyszedłem wieczorem wyrzucić śmieci. Już miałem wracać, gdy usłyszałem pisk – dobiegał z okolic starej kanapy, którą ktoś postawił za śmietnikiem. Właściwie sam nie wiem, czemu podszedłem do zniszczonego mebla. Chyba z ciekawości, która wygrała z ostrożnością. Bo taki pisk mógł oznaczać wszystko: od szczura po dziecko. Oznaczał kota. Dokładniej kociaka. W tapicerce wyszarpana była spora dziura, wyzierały z niej sprężyny, gąbka oraz wielkie oczyska. Czarny kociak gapił się na mnie i płakał. Właśnie tak. Chyba się zaplątał w te sprężyny i nie mógł wydostać. Dlatego wydawał z siebie te płaczliwe pisko-miauknięcia. Nie lubię kotów, bo samolubne, egocentryczne i namolne, ale… co z tego?

Nie mogłem się odwrócić i po prostu odejść

Nie po spojrzeniu w te załzawione zielonożółte oczy. Nie po usłyszeniu tej rozpaczliwej prośby. Jeśli ja mu nie pomogę, to kto? Ludzie omijali się nawzajem, siedzieli w domach, po dworze przemykali ukradkiem, a jak się spotykali, to częściej warczeli, niż się do siebie uśmiechali… Taka prawda. W telewizji trąbili o tym, jak to ludzie się łączą na łączach, jak rodziny i pary odnajdują się i spajają na nowo, jak nam po tych kwarantannach wzrośnie przyrost naturalny… Moim cynicznym zdaniem wzrośnie odsetek rozwodów, niezdanych testów z przyjaźni, zerwanych zaręczyn, odwołanych ślubów, rozłamów w rodzinie i sąsiedztwie. Więc jeśli ja nie uratuję tego zapchlonego futrzaka, to kto? Dobre uczynki zaczynają się od odruchu serca i trudnej decyzji. Bo zwykle to, co właściwe, wcale nie jest łatwe. Prościej i wygodniej jest się odwrócić, nie widzieć, nie słyszeć, odejść… Nie dziś, nie ja.

– Masz farta, pchlarzu. Weterynarz chyba dziś zamknięty, nie?

Delikatnie uwolniłem kociaka. Zanim postawiłem go na ziemi, by zwrócić mu wolność, odruchowo podniosłem go do twarzy, żeby zobaczyć, co tak właściwie uratowałem. Był całkowicie czarny, bez jednego białego włoska. Miał spiczaste uszka z dłuższymi kłaczkami na końcach, jak żbik normalnie. I był chudy. Taki chudy i lekki, jak chyba nie powinien. Z chudego pyszczka wyzierały zielonożółte ślepka, przykro zaropiałe, ale nadal duże w porównaniu z resztą chucherkowatego ciałka. Spojrzałem na niego uważnie, a wtedy on na chwilę przestał miauczeć i też spojrzał. Na mnie. I we mnie.

Aż poczułem się dziwnie…

– Dobra – powiedziałem.

I zabrałem go do domu. W kuchni, przy lepszym świetle, jeszcze raz obejrzałem go sobie dokładnie i aż się wzdrygnąłem. Zaropiałe oczy to był najmniejszy problem. Na tym kociaku roiło się od pcheł! Faktycznie, pchlarz. Pewnie był taki chudy, bo te pasożyty go wysysały. Tylko co ja powinienem zrobić z kotem, w którego futrze żyła cywilizacja insektów? Na razie zaniosłem go do łazienki, wsadziłem do wanny.

– Zaczekaj tutaj, zaraz wracam.

Uzbrojony w maskę i rękawiczki poszedłem do sąsiadki z końca korytarza. Choć mieszkaliśmy na jednym piętrze od kilku lat, wiedziałem o niej tylko tyle, że mieszka sama i ma psa. Nie wtrącałem się w sprawy innych ludzi i nie oczekiwałem, że bliźni będą interesować się mną. Wręcz przeciwnie. Wolałem, by dali mi święty spokój, by się nie bratali.

Lubiłem być sam i nie znosiłem, gdy ktoś naruszał moją przestrzeń. Jako projektant stron www pracowałem zdalnie od lat i kontaktowałem się klientami głównie mailowo albo telefonicznie. Zakupy robiłem raz w tygodniu. Po knajpach i klubach się nie szlajałem. Rachunki płaciłem on-line i często kupowałem rzeczy przez internet, jedzenie też zamawiałem z dowozem do domu. Po prostu lubiłem być sam. Stan wycofania, dobrowolna izolacja, nienormalne unikanie kontaktów społecznych, zazwyczaj przez dorastających mężczyzn. Hm… Dorastanie miałem już dawno za sobą, a w wieku, powiedzmy, średnim, chyba miałem prawo do jakiegoś bzika.

Tak czy siak, owo samotnictwo przygotowało mnie na pandemię, ale nie sprzyjało opiece na kotem. Dlatego się przełamałem i postanowiłem poprosić o pomoc. Nie dla siebie, dla biednego kotka. Trochę trwało, nim sąsiadka mi otworzyła. Wiem, że była w domu, słyszałem, ja uspokaja szczekającego psa, jak pochodzi do drzwi. A potem czułem, że stoi i się gapi. Na mnie. Przez wizjer.

Wreszcie uchyliła drzwi

– Wszelki duch Pana Boga chwali… No, kogo jak kogo, ale pana to się akurat nie spodziewałam. Stało się coś, że mnie pan zaszczycił?

Ponieważ miałem do niej interes, przełknąłem te żarciki i powstrzymałem chęć odwrotu.

Dzień dobry. Stało się. Mam kota.

– Tak podejrzewałam – padła błyskawiczna odpowiedź. – Przepraszam, nie mogłam się powstrzymać. W sensie zwierzęcia?

– A można mieć kota w innym sensie?

Uśmiechnęła się. Widziałem, bo nie miała maseczki. Też w domu nie noszę.

– Można dostać kota na punkcie kota… – przekrzywiła głowę, przyglądając mi się. – Zwłaszcza jeśli to jest kociak…

To jest kociak – potwierdziłem stanowczo, za późno odkrywając pułapkę. – W sensie kocim, nie ludzkim – dodałem.

Kobieta zachichotała.

– Właściwie… no tak, tak… kot przygarnął kota… jeśli już, jeśli w ogóle, to taka opcja wydaje najbardziej oczywista…

Uniosłem brwi. I to ponoć ja jestem dziwny. Mojej sąsiadce też do normalności sporo brakowało, a nasza rozmowa stawała się coraz bardziej absurdalna. Pora przejść do konkretów.

– Ja mam tego kota w łazience, w wannie, bo roi się na nim od pcheł, i jest strasznie chudy, i ma zaropiałe oczy, a ja nie wiem, czym je leczyć, czym go karmić i czym spędzić te pchły. Poszedłbym do weterynarza, ale chyba zamknięty. Czy może mi pani coś doradzić? – powiedziałam jednym tchem.

Kobieta wyglądała na zszokowaną.

– Właśnie pobił pan rekord wszech czasów. W liczbie wypowiedzianych naraz słów. To jednak prawda, że koty to zdrowie. Pan wyszedł z domu i zaczął mówić. No i wykazał troskę o kogoś poza sobą. Już nie mogę się doczekać, jak pan się zmieni za jakieś pół roku.

Stałem i… nie wiedziałem

Co zrobić, co myśleć, co mówić, jak zareagować. Czy ona ze mnie kpi? Czy mnie obraża? Czy ze mną, hm, flirtuje? Czy mi dokucza, bo kolejnej okazji może nie mieć? Czy co? No i czy mi pomoże, czy będzie tylko tak gadać i się gapić?

– Zatem… – zaryzykowałem partykułę.

– Zatem pan pójdzie teraz do siebie, przypilnuje tego kociaka w wannie, a ja przyjdę, jak się zorientuję, co mam, a czego nie mam.

Dziękuję – bąknąłem i z ulgą wróciłem do swojego mieszkania.

Siedziałam na sedesie i obserwowałem miauczącego kota w wannie. Wyglądał jak półtora nieszczęścia. Dzwonek u drzwi poderwał mnie z klapy. Tak szybko?

– Jednak przyszłam, żeby naocznie stwierdzić. Proszę prowadzić.

Bystry ze mnie gość, więc się domyśliłem, o co chodzi, niemniej czułem już, że ta kobieta będzie wystawiać moją lotność i cierpliwość na ciężkie próby. Powiodłem ją do łazienki.

– Oto poszlaka.

Pochyliła się, rozgarnęła kocie futerko i zacmokała z dezaprobatą.

Jest gorzej, niż myślałam. Nie obejdzie się bez drastyczności. Proszę – podała mi wydobytą z kieszeni obszernego, długiego kardiganu plastikową butelkę.

Spojrzałem. Szampon przeciw pchłom i kleszczom. Pewnie po jej psie. Mina mi zrzedła.

Mam go w tym wykąpać? Kota?

– A co? Tygrysy lubią pływać.

Parsknąłem śmiechem. Nie mogłem się powstrzymać.

– Do tygrysa mu daleko. Nie zdechnie od tego?

– Przecież nie będzie tego pić. Niech go pan wykąpie. Potem zawinie w ręcznik. Wysuszy. Wyczesze. Jak dalej będzie mu się futro ruszać, kroplę, dwie tego na kark – z drugiej kieszeni wydobyła pipetkę z jakimś środkiem. – A potem nakarmić.

– Czym?

– Dopiero przyniosę. Bo w domu nie mam – po tym niejasnym stwierdzeniu wymaszerowała z łazienki i mojego domu.

Wróciła po kwadransie z kartonem mleka

– Bez laktozy. Jak nie ma specjalistycznego mleka dla małych kotów, a w niedzielę raczej nigdzie pan go nie dostanie, to może być takie. Córka sąsiadki ma alergię.

– Aha. Jak miło. Znaczy… – westchnąłem, odpuszczając sobie wyjaśnienia.

Nie wiedziałem, kim jest sąsiadka, nie znałem jej córki, ale byłem im wdzięczny, że chcą się podzielić się z obcym kotem swoim mlekiem. Sąsiadka uśmiechnęła się, jakby zrozumiała, czego nie tłumaczyłem. A potem sobie poszła. By za jakiś czas wrócić z kolejnym darem. Chyba taki miała styl. Pojawiała się i znikała. Szybko zrezygnowała z formalności między nami.

Miała na imię Malina, mówiła skrótami myślowymi, zawsze coś przynosiła i wychodziła bez pożegnania, jakby żegnanie się było stratą słów i czasu, skoro zaraz znowu przyjdzie z jakimś prezentem dla kota. Nawet się nie zastanawiałem, skąd to wszystko bierze. Chyba podświadomie uznałem, że to sąsiedzka pomoc – nie tyle dla mnie, co dla zwierzęcia. Kocie puszki. Sucha karma. Kuweta. Żwirek. Zabawki. Drapak. Domek-legowisko. Koszyk na podróże. Dopiero przy tym koszyku coś mnie tknęło. Choć używany, był chyba jednak za drogi, by ot tak komuś go oddać. Może pożyczyć?

– Jak kupię, oddam.

Nie trzeba. Mi się już nie przyda.

– Należał do ciebie?

– A do kogo? Tylko mleko nie było moje. Karmę kupiłam. Żwirek też. A reszta… to rzeczy Indiny, poszukałam na pawlaczu, w piwnicy… ech…

Zamilkła, ale nie poszła sobie

Więc czekałem, aż powie coś więcej, i bałem się tego, co mogę usłyszeć.

– Mój mąż i syn… – zaczęła, a ja bezwiednie wstrzymałem oddech – mieszkają za granicą. Rozwiodłam się, bo nie chciałam się wynieść, a związki na odległość to mit. Mój syn podrósł i też wyjechał, bo niby tam są większe możliwości. Z całej rodziny została mi tylko Indina. Była ze mną osiemnaście lat, gdy umarła, długo byłam w żałobie… Teraz mam psa, bo żaden inny kot nie byłby Indiną… Taka historia. Smutna, ale żadna tragedia. Bez obaw – zerknęła na mnie z kpiącym uśmiechem; czyli znowu mnie rozszyfrowała. – A jak twój ma na imię? Nadal po prostu Kot?

Wzruszyłem ramionami. Jakoś nie czułem się pewny swojego głosu.

Ale wet ci powiedział, że to dziewczynka, tak? – jedną z przysług, jakie mi wyświadczyła, było umówienie mnie na wizytę u weterynarza, który Kota obejrzał, zaszczepił i uspokoił, że rady mojej sąsiadki były okej.

– Powiedział. No i? Przestała być kotem, bo jest kotką?

Malina uśmiechnęła się krzywo.

– Rozumiem, że gdybym ci się nie przedstawiła z imienia, mówiłbyś do mnie: ej, człowieku. Może… Panna Cotta?

Byłem już niezły w nadążaniu za jej skokami myślowymi.

– Panna Cotta…? To chyba jakiś deser.

– Słodki, biały i uroczy.

– Ona jest czarna…

– Właśnie.

Cała Malina

Czasem wpadała jak po ogień, czasem siadała na kanapie albo w kuchni i w milczeniu patrzyła, jak Panakota – bo ostatecznie takie imię przylgnęło do kociej znajdy – śpi, bawi się, je. Obserwowała mojego kota u mnie w domu. To było dość dziwne, ale w granicach normy jak na nią. Ja do niej nie chodziłem, bo jej pies za mną nie przepadał. Za to mój kot lubił Malinę. Ja też lubiłem ją coraz bardziej… Siedzieliśmy na kanapie, ramię w ramie, udo w udo, i gapiliśmy się na Panakotę. Malina już wcześniej chodziła na spacery ze swoim psem, a ja miałem rowerek stacjonarny w domu. Tego, że na powrót otwarto galerie handlowe, dowiedziałem się po jakichś dwóch tygodniach. W ogóle mi ich nie brakowało. Za to, kiedy pewnego dnia Malina nie przyszła, i następnego też, poczułem się tak, jakby odcięto mnie od tlenu. Panakota też wyglądała na nieswoją. Czyżby Malina się nami znudziła? A może coś jej się stało?

Zaniepokojony czatowałem przy oknie i przy wizjerze, i udało mi się ją zobaczyć rankiem trzeciego dania. Na trawniku przed blokiem. Wyprowadzała psa. Czyli żyła, choć mimo brzydkiej pogody miała na nosie okulary przeciwsłoneczne. Czekałem na nią pod jej drzwiami.

Porzuciłaś nas? – spytałem niemal napastliwie. – Czy ktoś ci oko podbił i się wstydzisz?

– Mam migrenę, światłowstręt i podły nastrój. Plus zlikwidowali cały nasz oddział, korzystając z wymówki, więc straciłam pracę. Aha, i zostanę babcią, internetowo-telefoniczną. Dość powodów do chandry.

Weszła do domu, zostawiając uchylone drzwi, co uznałem za zaproszenie. W jej mieszkaniu pachniało wanilią. Malina zdjęła buty i poczłapała do sypialni. Pies mnie zignorował i powędrował za nią. A ja za nimi.

– Nie boisz się? – spytała, kładąc się na łóżku. – Może to nie migrena? Coś za długo mnie trzyma, może, wiesz… – uśmiechnęła się blado, a mnie coś strzyknęło w sercu.

Po prostu byłem kocurem samotnikiem…

Właśnie wtedy odkryłem, że się zakochałem. Wraz z tym dziwnym bolesno-słodkim strzyknięciem w sercu. Myślałem, że nie jestem zdolny do miłości ani przyjaźni. Że inni ludzie mnie nie nęcą, nie kręcą, bo są nudni, nachalni, niekonsekwentni, że nie chcę się do nich zbliżać ani z nimi kontaktować, jeśli nie muszę. Że nawet do seksu ich nie potrzebuję. Uważałem się za oziębłego. I nie krył się za tym żaden dramat, żadna trauma. Taki byłem i już. Od dziecka. Póki nie poznałem Maliny. Zaczęło się od wdzięczności, a potem włączyły się ciekawość, tkliwość, tęsknota. Najpierw pociągała mnie jej dusza. Jej krzywy uśmiech, specyficzny sposób bycia, wyrażania się, jej oryginalność, enigmatyczność na zmianę z wylewnością, ostrożność zmieszaną z życzliwością…

Potem zauważyłem kurze łapki, koloryt skóry, brzmienie głosu, zapach, opadające na czoło włosy… Stąd tylko krok… i zapragnąłem dotyku, bliskości fizycznej. Teraz chciałem mieć ją na wyłączność i należeć tylko do niej. Chciałem w nią wnikać i dać się jej pochłonąć, chciałem poczuć, jak to jest, gdy nie wiadomo, gdzie kończy się jedno, a zaczyna drugie. Czy tak właśnie wygląda miłość? Nie wiem. Tak wyglądała moja. Byłem dla niej gotów na wszystko, na wyjście ze strefy komfortu, na ryzyko, na nawiązanie relacji… Zaopiekowałem się Maliną, nie pytając jej o zgodę. Ale nie protestowała, gdy wychodziłem z jej psem, dawałem im jeść i pić, robiłem zakupy, zmywałam, sprzątałem, czytałem książkę na głos. Gdy spałem w fotelu przy jej łóżku. Gdy masowałem jej dłonie i stopy, bo to lepiej uśmierzało ból i mdłości niż pigułki. Gdy zmieniałem jej okłady na głowie i podawałem miskę. Można by to nazwać rewanżem, ale za dużo w tym było intymnej troski. Malina mi powiedziała, że to, co robię, mocno wykracza poza układy dobrosąsiedzkie, że uzależniam ją od siebie i jeśli nie myślę o niej poważnie, mam się wynosić. A potem zaczęła płakać. Położyłem się obok niej i przytuliłem.

Obudziłem się w środku nocy

– Wróć – szepnęła, gdy wstawałem.

– Tylko sprawdzę, co z Panakotą.

Uśmiechnęła się. Nie widziałem tego w ciemności, a jednak wiedziałem, że się uśmiechnęła. Czułem to całym sobą. Cofnąłem się i ją pocałowałem, idealnie trafiając w usta. Nasz pierwszy pocałunek był taki, że… nie chciałem go przerywać. To by było na tyle w kwestii mojej oziębłości… Żaden hikikomori, żadna fobia, po prostu byłam kocurem samotnikiem, który został oswojony przez kociaka ze śmietnika i sąsiadkę z końca korytarza. 

Czytaj także:
„Mój sąsiad to burak. Zachowuje się, jakby cała ulica należała do niego. Człowiek ze wsi wyjdzie, ale wieś z człowieka nigdy”
„Złośliwy sąsiad uprzykrzał mi życie, lecz byłem sprytniejszy. Wredna menda uciekała w popłochu, a ja mam wreszcie święty spokój”
„Sąsiad to niezłe ciacho, ale nie ma podejścia do kobiet. Zamiast zaprosić mnie na randkę, robi podchody jak przedszkolak”

Redakcja poleca

REKLAMA