Nigdy nie mogłem zrozumieć, co takiego zobaczyła we mnie Hanka, że została moją żoną. Oczywiście pytałem ją o to wiele razy, ale ona tylko śmiała się i odpowiadała, że zwróciła na mnie uwagę, bo byłem wysoki.
– I to jest jedyna twoja zaleta – podkreślała, ale z jej spojrzenia wnioskowałem, że tylko się ze mną tak droczyła.
Nie zgłębiłem jednak nigdy tajemnicy jej uczucia, dlatego codziennie rano budziłem się z przekonaniem, że całkiem niezasłużenie jestem największym szczęściarzem chodzącym po tym łez padole. Hanka jest bowiem najcudowniejszą żoną na świecie i trudno było tego nie zauważyć nawet mnie, facetowi, którego wada wzroku powoduje, że szkła w moich okularach przypominają denka butelek.
Moja żona jest cierpliwa, wyrozumiała, wie dobrze, że mężczyzna tak naprawdę nigdy nie dorasta, że w każdym z nas jest mały chłopiec, który ma milion zwariowanych pomysłów, dziwne pasje, w codziennym życiu nie lubi ponosić porażek i czasami chciałby zapłakać w ramionach ukochanej osoby, gdy rzeczywistość go nagle przerośnie.
Kiedy poznałem Hankę, byłem przekonany, że na zawsze pozostanę kawalerem
Myślałam, że mój ciężki charakter odstraszy każdą dziewczynę. Jestem milczkiem i samotnikiem, kimś, kto w ogóle nie potrafi żyć w stadzie, więc jak miałbym stworzyć rodzinę? Zresztą tego samego zdania byli zawsze moi bliscy. Żartowano nawet, że chyba jestem niemową, co niespecjalnie mnie obchodziło. Kiedy tylko na rozmaitych rodzinnych zjazdach przestawano na mnie zwracać uwagę, wymykałem się z pokoju. Wiele razy przekonałem się, że jeśli tylko pojawiam się na czas przy stole, gdy podają obiad czy podwieczorek, to nikt z dorosłych nawet się nie zainteresuje tym, gdzie wcześniej byłem.
Co najwyżej ktoś sprawdzi, czy umyłem ręce. Wystarczyło być punktualnym, wykonywać polecenia, stosować się do nakazów i zakazów, aby mieć święty spokój i robić swoje. Tę samą zasadę stosowałem potem wobec nauczycieli w szkole. Nie byłem ani dobrym, ani złym uczniem, tylko po prostu przeciętnym. Uczyłem się tyle, ile musiałem, aby opanować materiał i go zaliczyć. Nie wyróżniałem się z żadnego przedmiotu, no chyba że z tak zwanych prac technicznych. Tutaj mój nauczyciel z podstawówki szybko zauważył, że jestem wybitny, a młotek, piła i wiertarka nie mają dla mnie tajemnic.
To prawda, kochałem tworzyć, szczególnie w drewnie
Miałem to chyba po dziadku, którego nigdy nie poznałem, bo zmarł przed moim urodzeniem. Ale przy domu, w którym mieszkałem z rodzicami, była komórka, a w niej stary warsztat dziadka, który odkryłem, gdy miałem kilka lat. Uciekałem tam, kiedy tylko mogłem.
Najpierw jedynie siedziałem tam zafascynowany, przyglądając się wszystkim tajemniczym narzędziom i wdychając zapach drewna z kawałków porzuconych w kącie. Potem nieśmiało zacząłem próbować coś z nich zrobić za pomocą narzędzi, których przeznaczenie odkrywałem krok po kroku. Było to dla mnie wyzwanie, poza tym sprawiało ogromną radość.
Pierwsze rzeczy, które zrobiłem, były nieporadne i koślawe, ale cieszyły mnie, bo były moje. Z biegiem czasu doskonaliłem swój warsztat, spędzając w szopie każdą wolną chwilę. Pamiętam, że niepokoiło to moich rodziców, którzy uważali, że wyrosnę na dziwaka i odludka. Nie doceniali tego, czym się zajmowałem. Kiedyś z okazji urodzin podarowałem mamie szkatułkę na biżuterię. Zrobiłem ją sam, od początku do końca. Od przycięcia desek po wymalowanie na wieczku kwiatowych wzorów.
Mama podziękowała mi za nią, jednak widziałem, że potraktowała ją na równi z kubkiem do herbaty, który kupił jej mój brat w sklepie z pamiątkami. A tak naprawdę największą przyjemność sprawiło jej to, że Kuba przyniósł ze szkoły świadectwo z czerwonym paskiem. To było dla niej prawdziwe osiągniecie, a nie to, że spędziłem kilkanaście godzin na wyczarowywaniu ze zwyczajnej sklejki kolorowego cuda z przegródkami na jej kolczyki, łańcuszki, wisiorki. Świadectwem brata mogła pochwalić się przed innymi. A moją szkatułką?
Według niej podobną a nawet lepszą, wykładaną aksamitem, można było kupić w sklepie, nie było to dla niej żadne wielkie dzieło. To niezrozumienie ze strony najbliższych powodowało, że zamykałem się w sobie. Kolegów w szkole także nie miałem zbyt wielu. Nie słuchałem muzyki, którą oni się ekscytowali i nie dorównywałem im w sporcie, chociaż miałem fizyczne warunki ku temu, aby grać świetnie w siatkówkę czy koszykówkę. Już pod koniec podstawówki miałem bowiem metr osiemdziesiąt, ale co z tego, skoro brakowało mi szybkości i zwinności.
Chłopaki mnie nie lubili, a dziewczyny nie zauważały
Hanka była pierwszą, która zwróciła na mnie uwagę. Dołączyła do mojej klasy w liceum w połowie roku. Pamiętam ten dzień, kiedy przyszła po raz pierwszy do szkoły. Rozejrzała się po sali i od razu swoje kroki skierowała w stronę mojej ławki, ostatniej w rzędzie pod oknem. Byłem pewny, że usiadła ze mną tylko na chwilę, bo przecież były jeszcze wolne inne krzesła. Ale nie zmieniła miejsca także na innych lekcjach. Nie wiedziałem, co mam o tym sądzić, co powiedzieć.
Czułem się głupio, bo siedziałem sam w ławce od połowy podstawówki, a już na pewno nie byłem przyzwyczajony do tego, aby dzielić ją z dziewczyną. Ona pierwsza się odezwała, choć dopiero po kilku dniach. Zapytała, czy odrobiłem matmę, a kiedy spojrzałem na nią zdziwiony, bo na śmierć zapomniałem o dodatkowych zadaniach, podsunęła mi swój zeszyt, abym od niej przepisał. Zrobiłem to i w podziękowaniu zaoferowałem się, że naprawię jej pasek przy torbie.
– Dzięki, miałam iść z tym do rymarza, ale chciał jakieś chore pieniądze za przeszycie – usłyszałem.
Nie zdążyłem spytać, co z nami dalej będzie, bo…
I tak zaczęła się nasza przyjaźń. Hanka przynosiła mi do szkoły kanapki, ja dbałem o jej rower, zrobiłem jej nową półkę na książki albo wbijałem gwoździe w ścianę, żeby mogła wieszać plakaty swoich ulubionych zespołów. Wymienialiśmy się płytami, chodziliśmy do kina…
Aż pewnego dnia zdałem sobie sprawę z tego, że nie wyobrażam sobie dnia bez Hanki. A było to w chwili, gdy zdaliśmy maturę i pomyślałem, że pewnie niedługo moja przyjaciółka wyjedzie do większego miasta na studia. „Co ja bez niej zrobię?" – zadałem sobie pytanie i ogarnął mnie smutek. Nie wiedziałem, jak mam jej powiedzieć, że nie wyobrażam sobie już bez niej życia. Przecież do tej pory nigdy nawet nie trzymaliśmy się za ręce, a co dopiero mówić o pocałunku.
Wiedziałem, że inni uważają nas za parę, ale tak naprawdę nie miałem pojęcia, co sądzi o naszej znajomości Hanka. Mało tego, nie wiedziałem, co ja sam mam o niej sądzić. Postanowiłem to z nią w końcu wyjaśnić i zapytać, jak sobie wyobraża naszą przyszłość. I kiedy zbierałem się w sobie, aby to zrobić, Hanka sama zapytała mnie spokojnie.
– Nie uważasz, że powinniśmy się pobrać?
Byłem tym tak zaskoczony, że siedziałem dobrą chwilę bez ruchu. Nie wiedziałem, co tak naprawdę sądzę o małżeństwie, do tej pory się nad tym nie zastanawiałem. Małżonkami byli moi rodzice, mieszkali razem, mieli dzieci, mama gotowała prała i sprzątała, tata czasami naprawiał kran w łazience. I przede wszystkim pracowali. A my z Hanką? Mieliśmy także zamieszkać wspólnie, mieć dzieci? Tego chciała?
– A z czego się utrzymamy? – zapytałem prozaicznie. Spojrzała na mnie uważnie.
– Damy sobie radę. Będziemy potrafili zatroszczyć się o siebie nawzajem – odparła.
I wtedy pojąłem nagle, że przy Hance faktycznie wszystko mi się udaje. Ona daje mi taką siłę, że nie ma dla mnie rzeczy niemożliwych. A to dlatego, że patrzy z uznaniem na wszystkie rzeczy, które robię. A jeśli są tego warte, to wyraża się o nich z zachwytem.
Jak o krześle, które dla niej skonstruowałem, gdy w trzeciej klasie liceum pojechała z rodzicami na ferie zimowe w góry i miała wypadek na nartach. Uraz kręgosłupa, którego doznała, powodował mocny ból. Rehabilitacja trochę pomagała, ale lekarze kazali Hance także siedzieć na takim specjalnym krześle – koźle. Sęk w tym, że było ono strasznie drogie i jej rodziców nie było na nie stać. Dla mnie zaś było dziwne, że można żądać tyle pieniędzy za tak prostą konstrukcję. Zrobiłem dla niej takie samo krzesło w dwa weekendy. Widziałem, że jest nie tylko szczęśliwa, ale i ze mnie dumna. Zrozumiałem także, że dla Hanki małżeństwo to nic innego jak to, co robiliśmy do tej pory – byliśmy najlepszymi przyjaciółmi i troszczyliśmy się nawzajem o siebie.
Ślub miał gwarantować, że nic nas już nie rozdzieli
Ona chciała być ze mną tak samo, jak ja chciałem być z nią. Euforii, którą nagle poczułem, nie da się porównać z niczym. Wreszcie pojąłem, co to znaczy szczęście. Porwałem Hankę w ramiona jak wariat. W pierwszym momencie była zaskoczona moją reakcją, a potem roześmiała się i zapytała:
– Czy to znaczy „tak”?
Pokiwałem ochoczo głową. Tym sposobem to Hanka mi się oświadczyła. Moi rodzice byli zaskoczeni tym, że się żenię. Próbowali nawet mi to wybić z głowy, straszyli, że przestaną mnie finansować. Miałem to w nosie, podobnie jak studia, na których chcieli mnie widzieć. Ja nie byłem zainteresowany studiami, nie widziałem siebie na żadnej uczelni.
Zamiast tego zatrudniłem się w stolarni, aby zarobić pieniądze na nasze wspólne życie z Hanką. Wynajęliśmy skromny pokoik w jakiejś ruderze na przedmieściach, którego jedyną zaletą było to, że był tani. Po pracy remontowałem go wytrwale, aż zaczął przypominać przytulne gniazdko. Hanka studiowała zaocznie pedagogikę, a także zatrudniła się w prywatnym przedszkolu.
Radziliśmy sobie całkiem nieźle, w każdym razie nie musieliśmy nikogo prosić o pomoc
Kiedy moja żona skończyła studia, usiedliśmy razem przy stole i zaczęliśmy się zastanawiać, co chcemy dalej robić.
– Chciałabym mieć wkrótce dziecko, ale w tym pokoiku we trójkę się nie pomieścimy – powiedziała Hanka. – Musimy znaleźć większe mieszkanie. A tak naprawdę, to chciałabym mieć dom.
Nieba bym przychylił mojej żonie, ale skąd miałem wziąć pieniądze na dom? „To niemożliwe!" – pomyślałem. Ale taka myśl zagościła w mojej głowie tylko na chwilę, bo szybko zrozumiałem, że Hanka jak zwykle ma już pomysł na to, jak zrealizować to marzenie.
– A dlaczego nie miałbyś otworzyć własnej firmy? – zapytała. – Przecież masz mnóstwo zleceń, szef powierza ci najbardziej odpowiedzialne zadania. Jak przychodzi wyjątkowo wymagający klient albo taki, który sam nie wie, czego chce, to potrafisz go zrozumieć i zrealizować najbardziej skomplikowany mebel – powiedziała.
Oczywiście, wiedziałem, że ma rację. Drewno nie miało dla mnie tajemnic
Potrafiłem zmusić je do tego, aby mi się poddało, odpowiednio wygięło, dopasowało. Miałem benedyktyńską wprost cierpliwość do szczegółów i detali.
– Ale to wszystko przecież jeszcze wcale nie znaczy, że znajdą się ludzie chętni na współpracę ze mną – powiedziałem żonie.
Uczciwość nie pozwalała mi przecież zabrać klientów dotychczasowemu szefowi, poza tym jego firma miała długoletnią tradycję.
– Wiesz, jak trudno jest zdobyć klientów? – powiedziałem Hance.
– Wierzę w ciebie – odparła.
Postanowiłem, że zrobię wszystko, by stanąć na wysokości zadania. Chciałem, żeby żona znowu mogła być ze mnie dumna. Rozważałem wiele opcji, włącznie z wzięciem kredytu na rozkręcenie biznesu, ale wszystko rozbijało się o to, że nie wiedziałem, jak zdobyć klientów. Stolarni i firm meblarskich w naszym mieście było wprost zatrzęsienie. Walczyły o klientów, wciąż obniżając ceny. Nie czułem się na siłach z nimi konkurować.
W ramach relaksu, aby o tym za bardzo nie myśleć i się nie stresować, po pracy robiłem prezent powitalny dla naszej małej córeczki – domek dla lalek. Duży, piętrowy, z poddaszem. Włożyłem w niego serce, zaprojektowałem go tak, jakbym widział dom dla całej naszej rodziny. Do każdego z pomieszczeń robiłem miniaturowe mebelki. Stół z krzesłami do jadalni, fotel i kanapę do salonu. Sam uszyłem pokrowce z kwiecistego materiału, w oknach powiesiłem tiulowe firaneczki.
Hanka patrzyła z zachwytem, jak z modeliny pod moimi grubymi męskimi paluchami powstają rozmaite cuda – delikatna porcelana do kuchni, a nawet… weki. Tak, zrobiłem mojej małej córeczce przetwory w miniaturowych słoiczkach i ustawiłem je jeden przy drugim, karnie, na półce w spiżarni. Chciałem, aby mała, kiedy się urodzi, miała najpiękniejszy domek dla lalek na świecie.
– I on jest najpiękniejszy! – powiedziała moja żona z zachwytem, gdy na tydzień przed porodem ukończyłem pracę.
Hanka miała plan, a ja go tylko zrealizowałem
Domek czekał na naszą kruszynkę i chociaż wiedziałem, że na początku nie będzie mogła się nim bawić, to najbardziej cieszyło mnie, że mogę podarować jej coś tak bajkowego. Nie sądziłem jednak, że mógłbym potraktować robienie tego domku inaczej, niż jako zabawę… Na co dzień robiłem przecież normalne meble dla dorosłych ludzi. Tymczasem, kiedy moja żona wróciła z naszym maleństwem do domu, dowiedziałem się od niej, że… mam już pięć zamówień na podobne domki.
– Nie gniewaj się, ale robiłam zdjęcia twoim pracom i wrzucałam je do internetu – przyznała mi się Hanka ku mojemu wielkiemu zaskoczeniu.
– Ale gdzie do internetu? – dopytywałem.
I wtedy Hanka wyznała mi, że założyła bloga, na którym nie tylko pokazywała rzeczy, które zrobiłem, ale i wymyśliła całą historię dla miniaturowych lalek, które zamieszkały w domku. Ludziom tak się to spodobało, że zapragnęli mieć podobne cuda dla swoich dzieci.
– Pięć zamówień! Ale kiedy ja to zrobię? Przecież zrobienie domku dla naszej Asi zajęło mi trzy miesiące! – złapałem się za głowę.
– No tak, ale pracowałeś tylko wieczorami. A gdybyś poświęcił na to cały dzień… – uśmiechnęła się moja Hanka.
W tym momencie po raz kolejny dotarło do mnie, jak sprytną i mądrą mam żonę. Do produkcji miniaturek nie potrzebowałem przecież wielkiego warsztatu i drogiego sprzętu. Wystarczyły mi narzędzia, które odziedziczyłem po dziadku i jakieś niewielkie pomieszczenie, chociażby piwnica. I tak założyłem własną firmę, jak chciała moja żona. Teraz każdego dnia mi kibicuje w jej rozwoju. Jak na razie interes idzie świetnie.
Czytaj także:
Postanowiłam uciec z naszego domu na wsi. Wszystko zaczęło się od... awantury o rodzaj makaronu
Szewc bez butów chodzi. Mój mąż był zaangażowanym wychowawcą, ale olewał własnego syna
Zamiast zajmować się dzieckiem siostry, wolałam opiekować się psem mamy