Pewnego dnia wezwał mnie do siebie szef. Pamiętam, że zaraz po tym, jak odłożyłam słuchawkę, zobaczyłam idącego po ścianie pająka. Był mały, ale we mnie wzbudził prawdziwą panikę. Nigdy nie lubiłam tych stworzeń, a ostatnimi czasy zaczęłam się ich śmiertelnie bać.
Odskoczyłam jak oparzona i krzyknęłam do kolegi, żeby załatwił drania, bo ja muszę szybko iść do szefa, a nie chcę, żeby jakiś paskudny potwór łaził mi po papierach.
– Idziesz do szefa? – Piotrek zabił pająka, a potem spojrzał na mnie znacząco.
Już od pewnego czasu po firmie krążyły plotki, że z powodu przejścia zastępcy dyrektora na emeryturę zwolni się jego miejsce i właśnie szukają jego następcy. Typowanych było kilka osób, w tym ja.
– Jak pani myśli, dlaczego panią wezwałem? – zaczął od progu dyrektor.
Oczywiście mogłam zagrać rolę niczego nieświadomego robaczka i skłamać, że nie mam o niczym zielonego pojęcia. Ale to nie było w moim stylu, więc powiedziałam:
– Prawdopodobnie chodzi o wakat na stanowisku pana zastępcy.
Mój przełożony klasnął w dłonie.
– Właśnie zdobyła pani pierwsze miejsce.
– Nie wiedziałam, że uczestniczę w jakimś wyścigu – uśmiechnęłam się.
– Pani Danusiu, wszyscy kandydaci, których wcześniej o to pytałem, mówili, że nie mają o niczym zielonego pojęcia. Sama pani przyzna, że praca w jednej firmie z kimś, kto nie wie, co się wokół niego dzieje, jest nie do przyjęcia. Po drugie, ważniejsze, oni oczywiście wiedzieli, ale udawali, że nie wiedzą. Co oznacza, że w ważnych dla siebie i firmy sprawach nie mówią tego, co myślą. A to już jest wielki minus. Nie mam racji?
Po chwili zastanowienia skinęłam głową.
Następnego dnia ogłoszono, że obejmuję zwolnione stanowisko. No i od tego dnia wszystko zaczęło się walić. I to wcale nie przez ludzi, którzy zaczęli mi zazdrościć awansu czy też uznali, że zostali wystawieni do wiatru. To nie byłoby najgorsze.
Myślę, że godząc się na awans, przekroczyłam własny próg bezpieczeństwa. Do awansu pracowałam w gronie dobrze znanych mi osób. Wiedziałam, że na jednych mogę polegać bardziej, na innych mniej. Kiedy jednak przychodził kryzys i napinały się terminy, ci słabsi stawali w pierwszym szeregu i ciągnęli z całych sił firmowy wózek, a dotychczasowi liderzy chowali się za ich plecami.
Mąż miał zająć się domem
Od nowego tygodnia miałam zacząć kierować sześć razy większym zespołem ludzi, których w dodatku nie znałam. Robocze spotkania w dotychczasowym zespole szły mi jak z płatka. Teraz zaczęły się schody. Moim obowiązkiem było na początku każdego tygodnia zbierać szefów poszczególnych działów i wyznaczać ich zadania. Pod koniec tygodnia zaś miałam ich rozliczać z wykonanej roboty. Każde takie spotkanie wywoływało we mnie stres. Narastał z tygodnia na tydzień, aż owe narady stały się dla mnie istnym koszmarem.
Z nerwów trzęsły mi się ręce i zaczynał się łamać głos. Byłam pewna, że nowi podwładni widzą te nerwowe reakcje i między sobą śmieją się ze mnie.
W tamtym czasie dużo rozmawiałam z mężem. Nowe stanowisko, nowe zadania… Wszystko to powodowało, że przez co najmniej pół roku moje zainteresowanie domowymi sprawami spadło do zera.
Poprosiłam Norberta, żeby spróbował zrozumieć tę nową dla mnie sytuację.
– Jestem na rozbiegu i potrzebuję twojego wsparcia. Inaczej mówiąc, chcę, żebyś przejął sprawy domowe – powiedziałam.
W oczach męża dostrzegłam niepewność, ale w końcu dogadaliśmy szczegóły.
Ponieważ mam spostrzegawczego faceta, nie dało mi się przed nim ukryć paniki narastającej we mnie już od niedzieli.
Może dlatego w kolejny poniedziałek Norbert zaproponował, że odwiezie mnie do pracy, a do swojej firmy pojedzie autobusem. Według niego rano byłam za bardzo roztrzęsiona, żeby siadać za kierownicą.
– Jeszcze zrobisz komuś krzywdę i dopiero będzie pasztet – westchnął.
Od tej chwili mój mąż woził mnie do pracy już codziennie. Byłam mu za to wdzięczna, ponieważ mój stan psychiczny naprawdę zaczął się gwałtownie pogarszać. Zaczęły mnie nawet dręczyć natrętne myśli. Polegało to na tym, że kiedy coś wpadło mi do głowy, tłukło się po niej i nie chciało dać mi spokoju. Na przykład wyjeżdżaliśmy z domu, a ja gorączkowo zastanawiałam się, czy na pewno wyłączyłam gaz.
Raz kazałam Norbertowi zawracać.
– Stało się coś? – zdziwił się.
– Chyba nie zgasiłam gazu.
– Przecież nic rano nie gotowałaś.
– A jajka na miękko dla ciebie?
Wróciliśmy do domu, wbiegłam po schodach na klatkę i wsunęłam klucz do zamka. Pięć minut później wróciłam zdyszana do Norberta, który czekał w samochodzie.
– No i? – spojrzał na mnie pytająco.
– Miałam rację, zapomniałam wyłączyć gaz. Na szczęście garnek stał obok. Inaczej mielibyśmy w domu pożar…
– Musisz bardziej uważać. Jeszcze tego brakowało, żebyś puściła chałupę z dymem! Przez ten twój stres w pracy w końcu będziemy musieli zamieszkać pod mostem.
Tak naprawdę w domu wszystko było w porządku. Gaz wyłączony, wtyczka od żelazka wyjęta z kontaktu, krany w łazience zakręcone. Wolałam jednak skłamać, niż przyznać się mężowi, że obsesyjnie rozmyślałam nad tym, czy o czymś nie zapomniałam.
Musiałam skorzystać z pomocy
Nie był to ostatni tego typu przypadek. Ogromną torturą było dla mnie powstrzymywanie się przed prośbą, żeby mąż natychmiast zawracał, bo prawdopodobnie zapomniałam coś wyłączyć albo zostawiłam otwarte drzwi na balkon. W pracy miałam tyle obowiązków, że udawało mi się nie myśleć o tych sprawach, jednak gdy wracałam w domowe pielesze, zawsze się bałam, że przed wejściem do klatki napadną na mnie sąsiedzi z krzykiem, że zatopiłam im mieszkanie. Albo, że strażacy właśnie dogaszają pożar, bo nie wyłączyłam lokówki…
Jedyną osobą, która wiedziała o nasilających się we mnie lękach, była moja mama. Często do niej dzwoniłam i jęczałam w słuchawkę. W końcu zmusiła mnie, żebym poszła do psychologa. Trudno mi było otworzyć się przed obcym człowiekiem, ale nie miałam wyjścia. Psycholog zlecił przeprowadzenie serii badań i okazało się, że cierpię na… ostry przypadek arachnofobii!
– Ale przecież to jest lęk przed pająkami – spojrzałam na niego zaskoczona. – Co to ma wspólnego ze stresami w pracy?
Z testów, które przeszłam, wynikało, że to właśnie arachnofobia legła u podstaw łańcucha lęków, które tworzyła moja psychika.
To, co usłyszałam w następnej kolejności, totalnie zwaliło mnie z nóg.
– Jednym z elementów tego łańcucha jest narastająca obawa, że porzuci panią mąż – wyjaśnił psycholog. – Jak pani wspomniała, kilka przyjaciółek doświadczyło podobnej sytuacji, zatem podświadomość zaczęła sugerować, że i pani przeżyje coś podobnego.
Długo zastanawiałam się nad tymi słowami. Uświadomiłam sobie, że faktycznie nasze małżeństwo zaczęło przechodzić kryzys, gdy awansowałam na wyższe stanowisko. Mąż wyraźnie nie dawał sobie rady z prowadzeniem domu i wyrażał swoją frustrację w coraz to bardziej widoczny sposób. A ja coraz częściej myślałam o tym, co bym zrobiła, gdyby Norbert oznajmił, że odchodzi do innej.
Postanowiłam ratować swoje małżeństwo. Przecież wciąż bardzo kochałam męża, nie chciałam go stracić. Doszłam do wniosku, że nie potrzebujemy pieniędzy, o które powiększyła się moja pensja po awansie. I bez z nich żyło nam się całkiem nieźle. Właściwie to nawet lepiej niż teraz, bo w domu była fajna atmosfera…
Z przerażeniem uświadomiłam sobie, że od pół roku nie byłam z Norbertem na spacerze, w kinie czy kawiarni. Nie miałam na to czasu ani tym bardziej siły. Tylko praca i praca. A przecież kiedyś przynajmniej raz w tygodniu gdzieś razem wychodziliśmy. Jak mogłam to zamienić na złudne poczucie sukcesu i parę groszy do pensji więcej?!
W następny poniedziałek zebrałam się w sobie i poszłam do gabinetu dyrektora. Szef uśmiechnął się na powitanie.
– Dobrze, że panią widzę. Chciałem pogratulować. Obserwuję pani poczynania i muszę powiedzieć, że pchnęła pani do przodu sprawy zaniedbane przez poprzednika. Wszystko wreszcie idzie w dobra stronę.
„No proszę! A ja myślałam, że sobie nie radzę” – przebiegło mi przez głowę. Chociaż czułam się podbudowana, nie zrezygnowałam z podjętej decyzji i oświadczyłam mu, że wolałabym wrócić na poprzednie stanowisko.
Początkowo szef nie chciał się na to zgodzić. Tłumaczył, że świetnie mi idzie i to na pewno przełoży się na wyższe obroty. Wtedy opowiedziałam mu o moich lękach.
– Mogę tak pociągnąć jeszcze kilka miesięcy. Potem straci pan pracownicę, a ja zdrowie i kochającego męża. Jak pan widzi, obu stronom to się kompletnie nie opłaci.
– Zawsze ceniłem panią za prawdomówność i trzeźwe spojrzenie na rzeczywistość – podsumował szef i uścisnął mi dłoń.
I tak skończyła się moja kariera. Jednak dopiero teraz mogę powiedzieć o sobie, że jestem kobietą sukcesu. O sukcesie bowiem możemy mówić wówczas, kiedy potrafimy wybrać właściwą drogę i znaleźć w życiu swoje miejsce. Mnie się to udało.
Czytaj także:
„Ciągle słyszę, że kariera nie może być celem kobiety. Sąsiadka upiera się, że bez męża i dzieci, życie nie ma sensu”
„Żałuję, że kariera była dla mnie ważniejsza niż narzeczony. Awans i pieniądze nie ogrzeją mnie wieczorem”
„Wcześnie zostałam wdową i samotną matką 2 dzieci. Teraz chcę robić karierę, ale mój partner marzy o potomku...”