„Zawistna koleżanka nasłała na mnie skarbówkę, bo za grosze szyłam ciuchy sąsiadom. Dzięki niej mam dziś dużą firmę”

kobieta, która ma pracownię krawiecką fot. Adobe Stock, Mediteraneo
„Muszę stwierdzić nieskromnie, że moje przeróbki wyszły super. Szary jedwab lśnił spod koronki, z tego samego materiału zrobiłam delikatną halkę. Na mój widok Ula szeroko otworzyła oczy, a potem... zażądała zwrotu swoich starych ubrań”.
/ 27.04.2022 04:10
kobieta, która ma pracownię krawiecką fot. Adobe Stock, Mediteraneo

Wszyscy znamy porzekadło: „Dobry zwyczaj – nie pożyczaj”. Ja mogłabym dodać do tego: „I nie przyjmuj od nikogo niepotrzebnych mu rzeczy”. Bo doświadczyłam na własnej skórze, czym to grozi...

Na wiosnę sprzątałam strych mojego domu. Nie robiliśmy tego od lat, dlatego przejrzenie wszystkich pokrytych kurzem szpargałów, pudeł i worków zajęło mi całe trzy dni. W końcu został mi tylko jeden kąt, w którym stał jakiś duży sprzęt. Nie wiedziałam, co tam może być, bo szczelnie przykrywała go stara, wypłowiała kapa. Przeklinając w duchu wszystkie obejrzane horrory (bo zainspirowana nimi wyobraźnia podsuwała mi różne makabryczne obrazy), ostrożnie pociągnęłam za róg kapy.

Pod nią była stara maszyna do szycia – singerka, na pięknym stoliczku z wygiętymi nóżkami. Zawezwana na górę mama orzekła, że ta maszyna należała jeszcze do babci, i wyjaśniła:

– Kiedy babcia umarła, wynieśliśmy singerkę na górę, bo nikt nie umiał szyć.

Postanowiłam zabrać maszynę na dół. Chciałam przerobić stolik na biurko pod komputer. Namęczyliśmy się z bratem, bo stolik swoje ważył, ale kiedy stał już w pokoju, wszyscy przyznali, że prezentuje się pięknie. Tata od razu zasiadł do singerki i pokazał nam, jak się dawniej szyło, cały czas naciskając nogą na stopkę. Ku naszemu zdziwieniu maszyna po tylu latach nadal działała.

– Taki sprzęt się kiedyś robiło! – powiedział tata. – Nie to, co teraz… Tylko skończy się gwarancja i wszystko wysiada.

Od razu przyniósł też swoje spodnie, które miał oddać do krawcowej, i sam je skrócił. 

Bardzo spodobało mi się szycie

Muszę przyznać, że zaciekawiło mnie to zajęcie, i kiedy tylko tata zwolnił maszynę, od razu do niej zasiadłam. Chyba odziedziczyłam w genach umiejętności krawieckie, bo bez problemu pojęłam, o co w tym wszystkim chodzi. Z miejsca uszyłam sobie obrus na stół (zaczynałam od najprostszej rzeczy), a potem już poszło łatwo.

Najpierw przerabiałam stare ubrania: zwężałam, poszerzałam, przyszywałam koronki. Z czasem szło mi coraz lepiej i odważyłam się szyć na własną rękę. Kupowałam magazyny z wykrojami. Niestety, chociaż stara singerka wciąż działała, miała jedną wadę – pracowała dość ociężale i musiałam się sporo namęczyć, zanim udało mi się wprawić ją w ruch. Rodzice chyba byli zadowoleni z mojego hobby, bo oszczędzali na krawcowej.

W każdym razie pod choinką znalazłam nową maszynę do szycia – jak to określił mój brat – wypasioną, z mnóstwem bajerów. Teraz dopiero mogłam szyć z przyjemnością. Wracałam z pracy i z radością, po całym dniu spędzonym za kasą w sklepie, oddawałam się temu, co naprawdę lubiłam.

Fama o tym, że szyję, szybko rozeszła się wśród krewnych i znajomych. Odwiedzały mnie pielgrzymki klientów. To dziwne, ile osób nie potrafi utrzymać igły w ręce ani  nawet przyszyć sobie głupiego guzika!

Pewnego dnia przyszła do mnie koleżanka z podstawówki.

– Słyszałam, że potrafisz szyć? – zapytała po wymianie uprzejmości.

– No wiesz, sukni balowej nie uszyję – zaśmiałam się – ale coś tam potrafię skroić.

– No to świetnie! – klasnęła w dłonie. – Kupiłam sobie sukienkę na wesele, ale wiesz, nagle zrobiła się za wąska – powiedziała Ula. – Mogłabyś ją jakoś poszerzyć?

Przyznam się bez bicia, że bałam się jak diabli. To było pierwsze tak poważne zlecenie w mojej „karierze”. Obawiałam się, że jeśli coś zepsuję, będę musiała odkupić Uli tę sukienkę. Na szczęście wyszła jak marzenie. Wszyłam w boki czarną koronkę, która pięknie komponowała się z bladoniebieskim materiałem. Byłam tak zadowolona z efektu, że ubrałam się i poszłam z sukienką do Uli, chociaż umawiałyśmy się inaczej: to ona miała wpaść po nią następnego dnia.

Zdziwiło ją, że tak szybko mi poszło i oczywiście też była zachwycona rezultatem.

– Wiesz, wyglądam w niej szczuplej, a do tego teraz zrobiła się taka elegancka... – wychwalała, obracając się przed lustrem. 

Otworzyła wino i usiadłyśmy przy stole, żeby trochę poplotkować.

– Nie myślałaś, żeby zająć się szyciem na poważnie? – zapytała Ula.

– Myślałam, ale nie wiem, czy się do tego nadaję – stwierdziłam. – Strasznie to lubię, ale co, jeśli okaże się, że ludziom się nie spodobają rzeczy, które będę szyć?

– Ale przecież masz już klientki? – zapytała Ula, patrząc na mnie spod oka. – Mama wspominała mi, że ludzie w miasteczku bardzo cię chwalą. Mówią, że świetnie szyjesz.

Wzruszyłam tylko ramionami.

Jak można być takim wrednym?!

Kiedy już miałam zbierać się do wyjścia, w oko wpadły mi worki stojące koło drzwi.

– Chyba robiłaś jakieś większe porządki? – zauważyłam.

– A, to stare ubrania mojej mamy – powiedziała z lekceważeniem. – Nie nosi ich od lat, więc trzeba było zrobić z nimi porządek. Najwyższy już na to czas.

– A mogłabym do nich zajrzeć? – zapytałam z błyskiem w oku.

Uwielbiałam stare ubrania, szczególnie te z lat siedemdziesiątych. Moja mama miała ich mnóstwo, ale w żaden sposób nie mogłam ich od niej wysępić. Twierdziła, że ciągle są jej potrzebne. Nie wiem po co, skoro od dawna się w nich nie dopinała.

– Pewnie, zajrzyj – powiedziała Ula, wzruszając ramionami. – Może coś ci się przyda na jakieś łatki...

Rzeczywiście, większość ubrań była w fatalnym stanie. Wypłowiałe, z dziurami po molach, rozciągnięte. Ale szybko zauważyłam też kilka perełek: bladoróżowy żakiet z wypchanymi ramionami, starą sukienkę ze jedwabiu srebrnego i koronkową firankę.

– Mogę to sobie zabrać? – zapytałam z nadzieją. – Zapłacę ci za nie...

– No coś ty, nawet się nie wygłupiaj! Poprawisz mi jakiś ciuch i będziemy kwita! – roześmiała się Ula.

W drodze do domu pełna entuzjazmu zastanawiałam się, co zrobić z moimi nowymi nabytkami. Nie chciałam ich zepsuć, dlatego nie spieszyłam się z szyciem. Zresztą te ciuszki i tak bardziej nadawały się na wiosnę. Był późny lutowy wieczór, gdy usiadłam przy mojej ukochanej maszynie z gotową koncepcją. Z żakietu wyprułam poduszki, zwęziłam go i podwinęłam rękawy. Doszłam jednak do wniosku, że czegoś mu brakuje, więc odprułam starą podszewkę i zastąpiłam ją materiałem w drobne kwiatki.

To było dosyć łatwe, trudniejsza przeprawa czekała mnie z sukienką. Tę jedwabną, srebrną, skróciłam, odcięłam rękawy i zmarszczyłam spódnicę – tak że zrobiła się rozkloszowana. Dobrze wyglądała, ale to nie był jeszcze efekt, który chciałam osiągnąć. Dlatego teraz w skupieniu obgryzałam swój krawiecki metr.

– Co by tu jeszcze zrobić? – zapytałam mamę, która wpadła, żeby zobaczyć efekty moich przeróbek.

– O, pamiętam, że moja koleżanka ze studiów miała coś podobnego, tylko że z koronkami. Jak to szykownie wyglądało! Podobno sprowadzała ją z samego Paryża! – mama aż uśmiechnęła się do wspomnień, siadając na brzegu łóżka.

Uważnym spojrzeniem obrzuciłam firankę. Miała piękny, gęsty, kwiatowy wzór. Jeślibym przefarbowała ją na szaro...

Kiedy tylko w marcu mocniej zaświeciło słońce, włożyłam swoją „nową” sukienkę i żakiet i wybrałam się na spacer. Muszę stwierdzić nieskromnie, że wyszło super. Szary jedwab lśnił spod koronki, z tego samego materiału zrobiłam delikatną halkę...

Pierwszą osobą, którą spotkałam, była Ula. Na mój widok szeroko otworzyła oczy.

– No, no, nieźle ci to wyszło – przyznała, patrząc na mnie z zazdrością.

Odwiedziła mnie już następnego dnia.

– Wiesz co... – zaczęła, nie patrząc mi w oczy. – Chciałabym te ciuchy z powrotem.

Spojrzałam na nią zdumiona.

– Ale jak to?!

– No bo okazało się, że to była ulubiona sukienka mojej mamy, a ta firanka jest od kompletu i teraz nie mamy co zawiesić w oknach – tłumaczyła się głupio.

– Ula, ja w te ubrania włożyłam pieniądze i mnóstwo pracy – zdenerwowałam się. – Jak chcesz, zapłacę ci za nie, ale na pewno ich nie oddam.

– Tak trudno oddać stare szmaty? – spytała. – Nie chcę twoich zarobionych nielegalnie pieniędzy, tylko moją własność.

Muszę przyznać ze wstydem, że zatrzasnęłam jej drzwi przed nosem. I wcale tego nie żałuję. Nigdy bym nie przypuszczała, że z powodu zawiści o kilka ubrań można zrobić tyle złego. Bo wkrótce potem pojawiła się plotka, że jestem beznadziejną krawcową, i nikt nie chce do mnie przychodzić.

A następnie „ktoś” doniósł do skarbówki, że prowadzę nielegalną działalność. A przecież ja tylko poprawiałam ciuchy sąsiadkom w zamian za kawę i ciasto albo jakieś drobne. No dobrze, czasem coś im uszyłam, jednak nie brałam za to dużych pieniędzy. To nie była żadna „działalność” i na szczęście nikt mnie za to nie ukarał, ale co się najadłam stresu to moje.

Jednak prawdą jest, że nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Po tym doświadczeniu odważyłam się odejść z pracy i założyć własną pracownię krawiecką. Bo chciałam dalej robić, to co robiłam, a skoro inaczej nie mogłam czerpać z tego zysków... 

Ani przez chwilę nie żałowałam swojej decyzji. Radziłam sobie naprawdę dobrze. Teraz jestem właścicielką sporej firmy i zatrudniam dziewczyny z pasją, takie, jaką ja sama kiedyś byłam. 

Czytaj także:
„Mąż był alkoholikiem i bez przerwy mnie poniżał. Pewnego dnia wyszłam z domu w jednej bluzce, musiałam zacząć od nowa”
„Mama była słabego zdrowia, więc ukrywałam przed nią ciążę, bo chciałam oszczędzić jej stresów. Teraz tego żałuję”
„Dla innych emerytura to koniec świata, a dla mnie nowy i lepszy początek. W końcu złapałam życie za rogi”

Redakcja poleca

REKLAMA