„Zawiodłam się na ludziach, więc teraz otaczam się zwierzętami. Uciekłam z miasta na wieś i wiodę życie pustelnicy”

kobieta, która otacza się zwierzętami fot. Adobe Stock, goodluz
„Ludzie mi nie są potrzebni, bo nie można na nich polegać. I tak ich nie ma, gdy człowiek ich potrzebuje. Gdy dzwoni telefon, nawet nie odbieram. Wiem, że to >>przyjaciele<< z tamtego życia, niepotrzebni mi już do niczego. Wolę pogłaskać kozę, przytulić kota, popatrzeć, jak króliki brykają. I niech mnie uważają za dziwaczkę, mam to w nosie!”.
/ 19.07.2022 21:30
kobieta, która otacza się zwierzętami fot. Adobe Stock, goodluz

Przysnęłam na wersalce. Obudziło mnie szczekanie psa i beczenie kozy. Otworzyłam oczy: w pokoju było ciemno, tylko żar dopalającego się drzewa w komiku rozjaśniał mrok. W cieniu pod ścianą coś się poruszyło – pewnie króliki, zdenerwowane hałasem, zaczęły wieczorne harce. Odsunęłam Puśkę, która przeciągała się na moich kolanach; pogłaskałam zaniepokojonego Baltazara i leniwie wstałam z wersalki.

Wiedziałam, że zaraz usłyszę pukanie do drzwi i zastanawiałam się, czy otworzyć. W oknach ciemno – mogłam udawać, że śpię, albo że mnie nie ma. Ale otworzyłam. Bo to mógł być ktoś, kto potrzebuje pomocy. Miejscowy, a oni nic mi nie zrobili.

– Dzień dobry. – To była pani Małgosia, z końca wsi. – Wnuk znowu uczulenia dostał.

– Pewnie zjadł coś z mlekiem – odparłam i ją wpuściłam. – Trzeba go pilnować.

– Ale – żachnęła się – jak upilnować pięciolatka? A jeszcze te moje dzieci, sobą zajęte, na małego nie patrzą. Herbatniki dorwał.

– Trzeba czytać etykiety na produktach. Po kozie mleko pewnie pani przyszła?

– Jakby pani wiedziała. Dali mu proszek, ale marudzi, że chce zupkę mleczną…

Mam, mam mleko, proszę – sięgnęłam do lodówki po słoiczek. – Na zdrowie.

Poszła, a ja wstawiłam wodę na herbatę. Musiałam jeszcze wyjść nakarmić kozy i psa. Kiedy wychodziłam, zadzwoniła moja komórka, ale nawet nie sprawdziłam, kto to dzwoni. I tak nie miałam zamiaru odbierać.

Nie lubię ludzi. Z tymi, co tu mieszkają, czasami rozmawiam, jak już muszę. Pozostałych unikam. A telefonów nie odbieram, bo dzwonią do mnie dawni znajomi. Z tamtego życia, o którym nie chcę pamiętać.

Zostałam ze wszystkim sama

Piętnaście lat temu mieszkałam w mieście i pracowałam w korporacji. Właściwie nigdy mi takie życie nie odpowiadało, dlatego już dawno kupiłam ten domek na wsi. Mieliśmy się tu kiedyś przeprowadzić z mężem.

– Na starość. Bo co tam będziemy robić?

– Kozy hodować, koty przygarniemy – mówiłam, ale to go nie przekonywało.

– To nie dla mnie – powtarzał.

Ale domek mu się podobał i przyjeżdżaliśmy tu na weekendy. Jeśli mieliśmy je wolne... Oboje pracowaliśmy w korporacjach, Mateusz czuł się dobrze w swojej pracy, a ja byłam zmęczona. To nie było dla mnie, chociaż zarabiałam dużo i miałam wysokie stanowisko. Ale źle znosiłam pośpiech, stres, wieczną niepewność. Praca poniekąd wymusiła na nas tryb życia – szybkie jedzenie poza domem, znajomi głównie z kręgów biznesowych i klientów oraz… brak dzieci.

Najpierw robiłam kolejne kursy i studia, a potem karierę. Za późno się ocknęłam, a świadomość, że w moim wieku ryzyko urodzenia dziecka chorego rośnie, dodatkowo mnie blokowała. Co tu myśleć o dziecku, jak ja nawet kota nie mogłam mieć. Oboje całymi dniami byliśmy poza domem. Czasem śmialiśmy się z Mateuszem, że mamy tyle kasy, bo nie mamy kiedy jej wydawać.

A później wszystko się zawaliło. Moją firmę kupił zagraniczny koncern i zwolnili wszystkich funkcyjnych, w tym mnie. Dostałam porządną odprawę, ale kolejnej pracy znaleźć nie mogłam. Choć mieliśmy odłożone pieniądze, dopadła nas panika, czy zdołamy spłacać kredyt mieszkaniowy z jednej pensji. Potem zaś wydarzyła się prawdziwa tragedia. Mateusz, gdy jechał na spotkanie biznesowe, wpadł w poślizg. Kiedy zadzwonili do mnie ze szpitala, zdrętwiałam. Mąż był w śpiączce, jego stan określano jako krytyczny. Po trzech dniach już nie żył...

Nie chcę wracać do tamtych dni. Do tego, jak zabierałam rzeczy męża ze szpitala, jak załatwiałam pogrzeb, formalności związane z samochodem… Zostałam z tym wszystkim sama. Chociaż znajomi i tak zwani przyjaciele deklarowali pomoc, ale na tym koniec.

– Wandziu, tak mi przykro – słyszałam co chwila. – Jak będziesz czegoś potrzebować, dzwoń, kochana, o każdej porze dnia i nocy.

– Jesteśmy z tobą, pamiętaj – mówili.

Dziękowałam, zapłakana i zagubiona. Potem był pogrzeb, mnóstwo ludzi, wszyscy mi współczuli. I w końcu… zapadła cisza. 

Zerwałam z poprzednim życiem

Wiem, że trudno dzwonić do osoby w żałobie, ja zresztą nie szukałam towarzystwa. Zamknęłam się w czterech ścianach i w swojej rozpaczy. Dziś myślę, że wpadłam w depresję. Totalna apatia. Gdyby wtedy ktoś do mnie zadzwonił, zapytał, co słychać, jak sobie radzę… Ale nikt nie pukał, nikt nie dzwonił. Jedynie bank przypominający o zaległych ratach kredytu wyrywał mnie z marazmu.

Pieniądze na koncie topniały i po zapłaceniu zaległych rat z odsetkami dotarło do mnie, że muszę znaleźć jakąś pracę. I sprzedać mieszkanie. Nie stać mnie było na nie, zresztą, po co mi takie duże? No i budziło we mnie wspomnienia, które chociaż piękne, sprawiały mi teraz ogromny ból.

Potrzebowałam pomocy. Musiałam pożyczyć kasę: nie na długo – aż uda mi się sprzedać mieszkanie. Wtedy okazało się, że deklaracje przyjaciół były pustymi słowami:

– Nie mam, chciałabym, ale teraz nie mogę, akurat kupiliśmy samochód – mówili.

 – Teraz nie mam, ale będę pamiętać, odezwę się – powiedział nasz najbliższy kumpel.

Jak łatwo zgadnąć, nikt się nie odezwał. A ja klepałam biedę i wpadałam w kolejne długi, bo, jak się miałam wkrótce przekonać, niełatwo jest sprzedać duże mieszkanie. Mijały kolejne tygodnie, podczas których bezskutecznie szukałam jakiejś pracy i chętnego na kupno mieszkanie.

I wtedy los się nade mną zlitował. Okazało się, że Mateusz był ubezpieczony na wysoką sumę, a ponieważ ten nieszczęsny wypadek zdarzył się, gdy mąż był w pracy – ściślej: jechał na służbowe spotkanie – nikt nie miał zastrzeżeń i wypłacono mi całą kwotę.

Załatwianie wszystkich niezbędnych formalności trochę trwało, zwłaszcza że ja nie miałam bladego pojęcia o tym, że mąż się ubezpieczył, a ci, którzy mają wypłacić pieniądze, zwykle bronią się przed tym rękami i nogami albo, w najlepszym razie, próbują się ociągać. Na szczęście w końcu udało mi się to przeprowadzić. Spłaciłam długi, sprzedałam wreszcie mieszkanie. I gdy szukałam kawalerki do wynajęcia – nagle okazało się, że... znowu mam przyjaciół!

– Cześć, kochana, nie odzywasz się, nie wiedzieliśmy, czy możemy dzwonić, jak się czujesz – z rosnącym zdumieniem słuchałam kolejnych głupich zapewnień.

Trzeba było zadzwonić – odpowiadałam.

– Wiesz, taka sytuacja… – kręcili.

– Taka sama jak teraz. Tylko że teraz już sobie poradziłam, doszłam do siebie, a wcześniej potrzebowałam pomocy.

Jestem dziwaczką i dobrze mi z tym

Mniej więcej w tym samym czasie przestałam szukać kawalerki i pracy, bo doszłam do wniosku, że lepiej będzie, jak na jakiś czas wyjadę z miasta. Miałam przecież domek na wsi – gdzie odpocznę lepiej? Pieniędzy z ubezpieczenia i ze sprzedaży mieszkania było naprawdę dużo, więc nie musiałam się tak bardzo liczyć z groszem. W mieście nic mnie już nie trzymało. Wyjechałam z zamiarem odpoczynku i wyciszenia, na kilka tygodni. I już tu zostałam. 

Gdy znajomi dowiedzieli się, że mieszkam na wsi, natychmiast zaczęli wydzwaniać, a nawet przyjeżdżać bez zapowiedzi, nie mówiąc już o zaproszeniu. Ale we mnie coś się zablokowało. Nie chciałam ich znać. Skrzywdzili mnie, zapomnieli, gdy ich potrzebowałam. Przecież gdyby nie pieniądze z ubezpieczenia, byłabym teraz bankrutem, bez pracy i grosza przy duszy. Gdzie wtedy byli ci moi przyjaciele? Dlatego powiedziałam: dość. Nie chcę pamiętać o tamtym życiu, o pracy w korporacji, śmierci Mateusza, samotności. O ludziach, którzy bali się mojego smutku!

Kupiłam kozę, króliki, przygarnęłam kilka kotów, z czasem sąsiedzi ze wsi przynieśli mi szczeniaka. Traktowali mnie jak dziwaczkę z miasta, ale z czasem polubili. Ja stronię od ludzi, ale czasem z kimś pogadam – na drodze, w sklepie, w lesie. Wiedzą, że gdy trzeba będzie, to pomogę. O – jak z mlekiem kozim, bo znają mojego bzika na punkcie zdrowego, ekologicznego jedzenia.

I wiedzą, że gdy trzeba się ubezpieczyć, to mogą mi zaufać. Bo ja na tej wsi nadal pracuję i robię to, co kiedyś – ubezpieczam. Tylko że nie dla korporacji, a dla ludzi. Teraz wybieram taką ofertę, żeby to klientowi było dobrze, a nie żeby towarzystwo ubezpieczeniowe jak najwięcej zarobiło. Bo nie zależy mi na prowizji – mam jeszcze pieniądze na lokacie, tu niewiele wydaję, a i tak zawsze ktoś z wdzięczności jajka czy mleko przyniesie. Warzywa mam już swoje.

I dobrze mi tu samej, tylko z moimi zwierzakami. Ludzie mi nie są potrzebni, bo nie można na nich polegać. I tak ich nie ma, gdy człowiek ich potrzebuje. Gdy dzwoni telefon, nawet nie odbieram. Wiem, że to „przyjaciele” z tamtego życia, niepotrzebni mi już do niczego. Wolę pogłaskać kozę, przytulić kota, popatrzeć, jak króliki brykają. I niech mnie uważają za dziwaczkę, mam to w nosie!

Czytaj także:
„Byliśmy kochankami, a ona teraz bierze ślub z moim wujkiem. Staruszek nie zna wstydliwej tajemnicy swojej narzeczonej”
„Gdy teściowa trafiła do szpitala, teść był zrozpaczony. Pojechałam się nim zająć i… wylądowałam z nim w łóżku!”
„Gdy zaczęłam pracę w policji, śmiali się, że nadam się do biegania po kawę i pączki. Szybko pokazałam im, co potrafię”

Redakcja poleca

REKLAMA