Udało się! Po wielu miesiącach przygotowań, starań i egzaminów zostałam wreszcie posterunkową Marią D. Uwielbiałam brzmienie tego zestawienia: posterunkowa Maria D. Za każdym razem, kiedy na służbie podawałam swój stopień i nazwisko, czułam dumę i ekscytację.
– Maryśka, tu masz grafik dyżurów – poinformowała mnie sierżant Caryca, czyli Leokadia S., która mówiła po imieniu do wszystkich funkcjonariuszy młodszych stopniem. – Na patrole będziesz chodziła z Zygzakiem. Gratuluję i... współczuję.
Zasalutowałam, odbierając grafik, po czym poszłam się doinformować, o co jej chodziło z tym współczuciem.
– Rany, Zygzak to po prostu koleś, który będzie ci udowadniał, że na niczym się nie znasz, i co chwila cię gasił – westchnęła jedna starsza posterunkowa, na którą wszyscy mówili Pantera. – Chociaż w sumie to nie jest zły facet. Po prostu nie lubi pracować z „kotami”.
Pomyślałam, że muszę wytrzymać. Wiadomo, jak jest w służbach mundurowych: trzeba się wykazać, udowodnić, że zasługuje się na odznakę, przetrzymać okres bycia „kotem”.
Wciąż się ze mnie nabijał
Z tym nastawieniem wyszłam po odprawie ramię w ramię z Zygzakiem, czyli starszym posterunkowym Bartoszem Z. W moim zespole wszyscy mieli ksywy, oczywiście oprócz mnie. Liczyłam na to, że kiedy tylko inni funkcjonariusze zaakceptują mnie jako swoją, i ja doczekam się jakiegoś przydomku.
– Dobra, młoda, plan akcji jest prosty – rzucił, kiedy opuściliśmy posterunek. – Ja patroluję ulice, a ty załatwiasz kawę i pączki.
„No nie, serio?! – huknęło mi w głowie. – Naprawdę będziemy się bawić w takie stereotypy?”. Okazało się, że owszem, naprawdę.
Patrolowanie dzielnicy polegało na maszerowaniu spokojnym krokiem po chodnikach i… w zasadzie na niczym więcej. Po takich trzech godzinach sama wyrywałam się do fast foodu, żeby kupić kawę. Po sześciu godzinach wróciliśmy na komendę, żeby spisać raport, tyle że w zasadzie zamykał się on w kilku zdaniach. Nic szczególnego się nie działo, żadnych zatrzymań, zaobserwowanych przestępstw ani niepokojących, choćby najdrobniejszych, incydentów.
Tydzień później wiedziałam już, że chodzenie na patrole to najnudniejsze zajęcie na świecie. Człowiek po prostu wychodził na długi spacer, mijał ludzi, przyglądał się samochodom, czasami patrzył w górę albo na boki. I tyle. Nic ekscytującego.
– A coś ty myślała?! – roześmiał się Zygzak, kiedy podzieliłam się ostrożnie tym spostrzeżeniem. – Tu chodzi o samą naszą obecność na ulicach. Ludzie czują się bezpieczniej, kiedy widzą policję. No i to ma działanie prewencyjne – mądrzył się. – Złodziej dwa razy pomyśli, zanim wyjmie komuś portfel z kieszeni, jeśli wie, że ulica jest patrolowana. Nasza obecność ma odstraszać włamywaczy i chuliganów. Na szczęście nie wiedzą, że ulice patrolują „koty”. Śmialiby się nam w twarz – skrzywił się.
Fakt, dopiero zaczynałam, ale przeszłam szkolenie i byłam bardzo wysportowana. Na pewno dogoniłabym złodzieja szybciej niż on! Nie odpowiedziałam jednak Zygzakowi, bo tylko dalej by się ze mnie nabijał. Koleżanki powiedziały mi, że partnerzy na patrolach się zmieniają co miesiąc, więc zamierzałam po prostu przeczekać...
Któregoś dnia wczesnym rankiem szliśmy po dziurawym chodniku, kiedy coś przykuło moją uwagę.
– A to co? Widzisz? – spytałam. – Dwaj kolesie prowadzą cztery rowery. To nie dziwne?
– Co w tym dziwnego? – spojrzał w bok, ale zaraz stracił zainteresowanie moimi podejrzanymi. – Idzie wiosna, ludzie wyjmują rowery z piwnic. Lepiej patrz pod nogi, bo wpadniesz w którąś z dziur w chodniku – rzucił lekceważąco.
Nie zamierzałam spuszczać oczu z tych dwóch typków. Coś mi się w nich nie podobało: rozglądali się nerwowo na boki, a jeden z nich, kiedy na nas spojrzał, wydawał się autentycznie przerażony. No i te rowery… Zygzak nie miał racji z tą wiosną! Był jeszcze luty, na ulicach ślizgawka, przy krawężnikach hałdy brudnego śniegu. To nie sezon dla rowerzystów amatorów. Jeśli ktoś schował rowery na zimę, to nie po to, żeby je wyjmować, kiedy ona jeszcze trwa w najlepsze.
– Zaraz… – przyspieszyłam kroku. – Spójrz na ten czerwony rower, ma kompletnego kapcia! To dziwne, nie? Jakbym wyciągała rower na wiosnę z piwnicy, to napompowałabym mu najpierw koła. A ty nie?
– Przestań się podniecać, to zwykli ludzie – fuknął na mnie, nie wiedzieć czemu, Zygzak. – Wy, nowi, zawsze tak macie, wszędzie węszycie zbrodnię. Paranoja!
– Nie jestem paranoiczką, tylko policjantką na służbie – syknęłam, podejmując decyzję. – Chcę do nich podejść i przyjrzeć się tym rowerom. Jestem pewna, że coś tu nie gra.
Tak właśnie zostałam „myszą”
Trzeba oddać sprawiedliwość Zygzakowi, że nie próbował mnie powstrzymać, a kiedy dogoniliśmy facetów z rowerami, zachowywał się w pełni profesjonalnie. Dwaj młodzi mężczyźni byli wyraźnie spłoszeni, co próbowali pokryć niezwykłą uprzejmością i żarcikami. Dowiedziałam się więc, że jestem „śliczną panią sierżant”, ale skwitowałam to, podając ponownie mój stopień.
Zygzak oglądał dowody osobiste zatrzymanych, a ja kucnęłam przy rowerach. Były w kiepskim stanie, brudne, gdzieniegdzie przy śrubach poznaczone rdzą, ze sflaczałymi oponami. Ale mimo wszystko to były cztery rowery z wyższej półki. Jeden miejski i trzy górskie. Łącznie musiały być warte jakieś kilkanaście tysięcy złotych.
– Gdzie się panowie wybierają z tymi rowerami? – zapytał Zygzak poważnym tonem budzącym respekt.
– My… no… do serwisu je prowadzimy.
Teraz byłam już prawie pewna, że coś tu nie gra. Był mroźny, lutowy poranek, słońce ledwo wstało, przed chwilą jeszcze było ciemno. Dziwna pora na wleczenie czterech rowerów do serwisu. No, ale to jeszcze nie przestępstwo, prawda? Przeszłam z drugiej strony rowerów i nagle… mnie zatkało. Panowie byli zajęci rozmową z Zygzakiem, więc oglądałam swoje znalezisko sama. Dotknęłam je palcem, a potem pokiwałam głową. Nie mogłam się mylić.
– Te rowery są wasze, panowie? – zapytałam, prostując się.
– Tak, oczywiście, że są nasze! Mój i mojej żony – odparł jeden z mężczyzn, wskazując na miejską damkę. – A te dwa należą do kolegi i jego brata. Właśnie u niego w garażu je trzymaliśmy, a teraz… wyciągnęliśmy… No i prowadzimy do tego serwisu – dukał.
– No to chyba wyciągaliście je po ciemku i w pośpiechu – zauważyłam, a potem pokazałam Zygzakowi pajęczyny na ramach oraz… małą pułapkę na myszy, która utknęła przy osłonie łańcucha jednego z pojazdów.
Zygzak może i był marudą i nie lubił pracować z „kotami”, ale jak już trafili mu się podejrzani, działał szybko i skutecznie jak sam Chuck Norris. Oznajmił, że mamy podstawy przypuszczać, iż rowery zostały skradzione, więc je zatrzymujemy. Podejrzanym kazał zaczekać z nami na radiowóz, do wyjaśnienia sprawy. Kilka sekund później staliśmy na chodniku sami, jedynie z czterema rowerami. Nasi podejrzani puścili się sprintem w stronę osiedla. Nie goniliśmy ich. Uciekli, bo spanikowali, ale przecież mieliśmy ich dane. Wiedzieliśmy, że dorwiemy złodziei tak czy inaczej.
Rowery rzeczywiście zostały skradzione z garażu podziemnego w pobliskim bloku. Właściciele byli zaskoczeni, że je znaleźliśmy, zanim w ogóle zgłosili kradzież. Wszyscy uznali to za sukces pieszego patrolu w składzie: starszy posterunkowy Bartosz Z. i posterunkowa Maria D. Byłam pewna, że Zygzak, narzekający na nowych, przypisze sobie całą zasługę, ale pozytywnie mnie zaskoczył. Jak się okazało, powiedział komendantowi, że cała sprawa została wyjaśniona dzięki mojej czujności i przenikliwości. Dostałam więc swoją pierwszą pochwałę i punkt do awansu.
– Dzięki za ten miesiąc, Zygzak – powiedziałam trzy tygodnie później, przy okazji zmiany partnera do patroli. To nie była tylko kurtuazja, sporo się od niego nauczyłam.
– Trzymaj się, Maryśka! – klepnął mnie w ramię. – Swoją drogą, niezły numer z tą pułapką na myszy – zaśmiał się.
Fakt, nasi rabusie wpadli przez pośpiech. Włamali się i wyciągnęli rowery po ciemku, a potem prowadzili je przez osiedle z pajęczynami i tą nieszczęsną łapką zaplątaną przy łańcuchu. Historia stała się na posterunku anegdotyczna, znali ją wszyscy, łącznie z moim nowym partnerem.
– Ty jesteś ta nowa od pułapki? – zaczepił mnie wczoraj jasnowłosy funkcjonariusz. – Jutro ruszamy razem na patrol. Widzimy się po odprawie, Mysza.
Mysza? Nie taką policyjną ksywę sobie wymarzyłam, ale w sumie... co mi tam! Ważne, że jestem już „swoja”. No i zawsze zdecydowanie lepiej być Myszą niż „kotem”!
Czytaj także:
„Moja wnuczka zdecydowała się na in vitro. Co za wstyd! Nie mogę pozwolić jej na dziecko urodzone z grzechu”
„Szef obiecał mi awans, jeśli pójdę z nim do łóżka. Wyznałam wszystko mężowi, a on... wziął sprawy w swoje ręce”
„Pewien staruszek pomylił numery telefonu i zamiast do swojego syna, napisał sms-a do mnie. Tak poznałam miłość swojego życia”