Alicja jest starsza o sześć lat, więc z łatwością namówiła przedszkolaka na nową, świetną zabawę. Pamiętam, że jak już leżałam w schowku na pościel, Ala stała nade mną i z uśmiechem opuszczała łóżko. Niczym opadające wieko trumny.
Zrobiło się całkiem ciemno. Leżałam na dnie tapczanu, chichocząc, ale powoli mój radosny nastrój zamierał. Sekundy mijały, zaczęło mi być duszno, gorąco, niewygodnie, a ta niedobra Ala nie otwierała wersalki, nie wypuszczała mnie, jak obiecała. Nie wiem, czy ją prosiłam, błagałam. We wspomnieniach krzyczę i piszczę, kopię nogami w dno tapczanu. Histeryzowałam, zanosiłam się szlochem, aż mnie gardło bolało. Próbowałam się wydostać, ale nie byłam w stanie.
Teraz myślę, że moja siostra musiała siedzieć na wersalce i świetnie się bawiła moim przerażeniem, nie zdając sobie sprawy z tego, co tak naprawdę mi robi. Przynajmniej chcę w to wierzyć.
Kaszlałam, dusząc się od płaczu i strachu, pewnie też od braku powietrza. W końcu, zmęczona tym wszystkim, zasnęłam albo zemdlałam, nie mam pojęcia. Wyciągnęła mnie mama, kiedy wróciła z pracy. Strasznie skrzyczała Alicję, że mogłam się udusić. Siostra dostała wtedy jakąś okropną karę, w każdym razie była na mnie śmiertelnie obrażona przez jakiś czas. Jakby to była moja wina.
Klaustrofobia
Od tamtej pory unikam ciasnych pomieszczeń. Źle się czuję w małych pokoikach, w których nie mogę otworzyć drzwi lub okna, tak by mieć świadomość, że tuż obok jest większa przestrzeń, do której mogę przejść, albo powietrze, którym mogę swobodnie oddychać.
Najbliżsi o tym wiedzieli. W przedszkolu i szkole brali to pod uwagę. Tylko jedna nauczycielka, wuefistka, nazywała moje panikowanie fanaberią – tłumaczenia matki nie pomagały – ale gdy kazała mi przejść przez wąski tunel w trakcie zawodów, a ja spektakularnie zemdlałam, po włożeniu do środka jedynie głowy, zmieniła zdanie i dała mi spokój.
Gorzej było później. Dorosła kobieta, która mdleje w niewielkim gabinecie lekarskim? To żenujące i niepokojące. Wylądowałam na terapii, która miała mi pomóc, oswoić mnie z tym, że nie zawsze będę przebywać w komfortowych dla siebie warunkach. Przedział w wagonie albo toaleta w pociągu – to były scenerie mojego prywatnego horroru. Jakoś radziłam sobie w domu czy pracy, ale łazienki w nieznanych miejscach publicznych omijałam szerokim łukiem. Śmiertelnie się bałam, że tam utknę i nie będę mogła wyjść. Windy? Broń Boże! Wchodziłam po schodach, nieważne jak wysoko.
Życie z klaustrofobią w dużym mieście to koszmar. Na terapii miałam się z nim uporać, ale po dwóch latach, gdy efekty były zerowe, zrezygnowałam.
Kiedy szukałam pracy i szłam na rozmowę kwalifikacyjną, upewniałam się co do wielkości biura, w którym miałabym pracować. Dla mnie to była najistotniejsza informacja. Zdecydowałam się na pracę w open spasie. Było głośno, ciągle coś mnie rozpraszało, ale otaczała mnie przestrzeń, której nie dzieliły ściany.
Miejsce w sam raz dla mnie. Miejsce, bo ludzie byli tacy sobie, praca nie sprawiała mi frajdy, płaca była poniżej krytyki, ale miejsce – ideał. Wielka sala z mnóstwem komputerów, szeroki korytarz prowadzący do szatni i kuchni tak wielkiej, że można by w niej zorganizować imprezę z tańcami.
– Krysiu, mogłabyś zajrzeć do magazynku i przynieść mi papier do drukarki? Przepraszam, że cię o to proszę, ale pilnuję wydruków, a nikogo innego nie ma… – kierowniczka stanęła w drzwiach swojego gabinetu i uśmiechała się do mnie prosząco.
Rozejrzałam się. Faktycznie, zostałyśmy tylko we dwie. Zasiedziałam się nad raportami, które chciałam nadgonić, żeby spokojnie pójść na urlop. Ona pewnie też miała coś do nadrobienia.
– Jasne – odparłam, starając się, by zabrzmiało to pewnie, jakby nie poprosiła mnie o wycieczkę do piekła.
Bo to naprawdę nie było nic wielkiego. Kryśka, nie świruj, otworzysz magazynek, weźmiesz ryzę papieru, zamkniesz drzwi i sprawa załatwiona. Parę sekund i po krzyku.
– Weź dwie! – krzyknęła za mną.
Szłam powoli w stronę magazynku, oddychając spokojnie, normalnie, by przekonać ciało, że to zwykła rzecz, że nic się nie dzieje, nie ma się czego bać. Ot, mały spacerek ciemnym korytarzem, bo ochrona pogasiła światła podczas ostatniego obchodu. Magazynek znajdował się na końcu korytarza. Wbiłam kod, drzwi stały otworem. Zapaliłam światło. To było zdecydowanie niekomfortowe pomieszczenie dla kogoś z tak silną klaustrofobią. Mimo wszystko postanowiłam chwycić byka za rogi.
Odetchnęłam kilka razy głęboko i rozejrzałam się za papierem do drukarki. Był. W samym kącie. No nic. Wejdę, choć to oznacza, że drzwi się za mną zamkną. Powinnam zabrać coś do ich zablokowania, ale bałam się, że jak się cofnę, to już tu nie wrócę. Mój puls przyspieszył, a kolana zmiękły. Dasz radę, to tylko kilka sekund, bądź dzielna, po pracy zrobisz sobie pysznego drinka za odwagę. No, do dzieła.
Weszłam szybko, złapałam jedną ryzę, dorzuciłam drugą, tak by trzymać je jedną ręką, zrobiłam w tył zwrot, sięgnęłam do klamki, czując się jak zwycięzca wyścigu, nacisnęłam…
Najgorszy koszmar
Klamka została mi w ręce.
– Co jest? – jęknęłam, nie wierząc w to, co właśnie się stało.
Stojąc jak zdziwiona koza, z kilogramami papieru w jednej ręce, starałam się włożyć klamkę na miejsce.
Już czułam, jak serce tłucze mi się o żebra. To nie był podwyższony puls, moje tętno zwariowało! Po plecach płynął mi zimny pot.
– Jezu, Jezu… – mamrotałam, operując tą cholerną klamką, aż w końcu usłyszałam brzdęk z drugiej strony.
Szlag! Zamiast wsunąć klamkę na miejsce, wypchnęłam bolec i sprawiłam, że druga część klamki wylądowała na podłodze, a ja utknęłam w magazynku. Właśnie spełniał się mój najgorszy koszmar!
Papier wypadł mi z ręki, bo przestałam panować nad mięśniami. Dygotałam jak w napadzie febry. Musiałam przypomnieć sobie, jak oddychać. Wdech, wydech, powtarzałam, wdech, wydech. Jakbym nie robiła tego dzień i noc, nieustannie, od urodzenia. Ponoć nie ma nic prostszego niż oddychanie. Nie dla mnie, nie wtedy! Nie mogłam zapanować nad rytmem, nie mogła porządnie zaczerpnąć tchu.
Nie panikuj, Kryśka, nie panikuj, do ciężkiej cholery, Joanna zaraz przyjdzie po ten durny papier, potrzebuje go do wydruków, jak się zaraz nie zjawisz, to ona się tu pofatyguje. Oddychaj i chwilę poczekaj. Tylko minutę, może dwie. Klapnęłam jak marionetka odcięta od sznurków.
Zrobiłam się mniejsza, a pomieszczenie ciut większe. Czekałam i czekałam, aż Joanna przyjdzie i mnie uratuje. Minuta, dwie, pięć… Bałam się coraz bardziej. Uspokajające słowa przestawały działać, a potem…
Zgasło światło.
Matko Boska! Czy ktoś chce mnie zabić i to wszystko zaplanował?!
Wstrzymując bezwiednie oddech, czekałam, aż światło się zaświeci. Jedna sekunda, pięć, dwadzieścia… Nic z tego. W ciemności wyostrza się słuch, więc słyszałam, jak pulsuje mi krew w skroniach, jak szumi, przepływając przez arterie. Moje serce gnało, jakby chciało wygrać sprint.
Całe życie unikałam niebezpieczeństwa
Łapałam powietrze ustami, rozpaczliwie wciągając je do płuc. Niech ktoś otworzy drzwi, błagałam, niech zawiadomią ochronę, niech wezwą pogotowie ślusarskie. Przecież ja tu jestem! Uwięziona w środku!
– Ratunku! – zapiszczałam, doskakując do drzwi i z całej siły uderzając w nie pięściami i kopałam. – Ratunku!
Odpowiedziała mi cisza.
W tej ciszy wróciły do mnie wspomnienia z dzieciństwa, gdy leżałam w wersalce jak w trumnie. To było ponad moje siły. Osunęłam się na podłogę, spazmatycznie szlochając, na sucho, bez łez. Nawet porządnie płakać nie byłam w stanie. Strach odebrał mi także tę zdolność, podobnie jak moc krzyku i wolę walki.
Wszystko zniknęło, gdy uświadomiłam sobie, że nikt po mnie nie przyjdzie, że nikt mnie nie uwolni, że zostanę tu do końca świata. Joanna pewnie zrezygnowała z drukowania, a jeśli nawet tu przyszła, to zobaczywszy popsutą klamkę, poszła do domu. Jeśli przekazała ochronie, że drzwi są zepsute, pogotowie stawi się tu najwcześniej rano, bo i po co mieliby ich ściągać nocą?
Czułam się równie przerażona jak wtedy w wersalce. Najpierw tak samo waliłam pięściami i kopałam w oddzielającą mnie od wolności przeszkodę. Tak samo piszczałam i krzyczałam. Tak samo straciłam nadzieję, że uda mi się wyjść, że jeszcze zobaczę światło, słońce, że będę swobodnie oddychać.
Wersalka czy drzwi do schowka były dla mnie jak stutonowa skała. Nie do ruszenia. Moje serce waliło tak mocno i szybko, że nie zdziwiłabym się, gdybym dostała zawału albo wylewu. Gdybym tu umarła. Całe życie unikałam niebezpieczeństwa, ale jak oszukać przeznaczenie? Moim było umrzeć ze strachu.
Trzęsłam się, było mi tak zimno, że aż szczękałam zębami. Telepałam się w ciasnej ciemności, marząc, żeby wycisnąć z siebie choć kilka gorących łez. Niech rozmaże mi się tusz, niech pociekną smarki, które wytrę rękawem, bo nie miałam przy sobie chusteczki, niech moje ciało uwolni stres. Nic z tego.
Zwinęłam się w kłębek na podłodze i jęczałam, prosząc nie wiadomo kogo o pomoc. Czułam, że zapadam się w sobie, że w tej czerni, która mnie otacza, zapadam się w jeszcze głębszą czerń, gdzie wszystko mnie zgniata, przytłacza i połyka. Pozostało mi jedno: czekać, aż martwą mnie wypluje.
Przeżyłam. Ale jakim kosztem
– Boże drogi… A ta co tu robi? Halo! Halo! – usłyszałam czyjś głos z daleka.
Poczułam lekkie dotknięcia na twarzy. Ktoś mnie poklepywał.
– Niech się pani ocknie! Jezus, Maria, wezwijcie karetkę, natychmiast!
Nie chciałam otwierać oczu. Bałam się, że to sen, a ja się ocknę znów w magazynku. Czułam się wyczerpana, przerażona i obolała. Chciałam… Nie wiem sama, czego chciałam… Przecież nie umrzeć?
A zatem nadal daleka droga przede mną
W końcu ostrożnie uniosłam powieki. Nade mną pochylał się jeden z ochroniarzy. Za nim stał jakiś gość w roboczym ubraniu. Czyli otworzyli drzwi! Wciągnęłam powietrze w płuca i wyczołgałam się z tego piekielnego schowka. Wszędzie było jasno. Świeciły się światła, przez okno w dachu wpadał blask słońca.
– Niech się pani nie rusza, karetka już jedzie. Co pani tu, na rany Boga, robiła?! Siedziałaś tu, kobieto, zamknięta całą noc?
Noc? Myślałam, że wieczność…
Długo potrwa, zanim będę mogła wrócić do pracy, tak przynajmniej twierdzą lekarze, którzy się mną teraz zajmują. Kierowniczka przyjechała z kwiatami i przepraszała mnie ze łzami w oczach, że od razu nie wezwała kogoś do popsutej klamki.
Sądziła, że ja też zauważyłam usterkę i poszłam do łazienki, a ona, gdy w końcu zjawiła się pod drzwiami, stwierdziła, że raporty wydrukuje kolejnego dnia, bo siła wyższa, i poszła do domu. Gdyby tylko wiedziała o mojej klaustrofobii… Ale ją ukrywałam, żeby nie wyjść na paranoiczkę.
Przeżyłam. Jeszcze nie wiem, jakim kosztem. Na razie leczą moje serce, które poważnie szwankuje, a także głowę, w której znajduje się jakiś błąd kodowania. Może uda się znaleźć obejście. Mam nadzieję.
Może któregoś dnia spokojnie przyjdę do pracy. Może nawet przejadę się windą. Ale gdy tylko o tym myślę, czuję się tak, jakbym spadała w przepaść. A zatem wciąż daleka droga przede mną.
Czytaj także:
„Koleżanki gnębią moją wnuczkę, bo jest sierotą. Wychowawczyni stwierdziła, że tak się teraz bawią dzieci i nie pomoże”
„Byłam dla matki zbędnym balastem, bo wolała swoich fagasów. Gdy kolejny ją porzucił, stanęła z walizkami w moim progu”
„Mój stalker okazał się mężczyzną z uwodzicielskim głosem. Wbrew rozsądkowi, chciałam się rzucić w jego ramiona”