„Zatrudniłam upośledzoną dziewczynę, a wszyscy pukali się w głowę. Okazała się najlepszym i najuczciwszym pracownikiem”

Kobieta pracująca jako sprzątaczka fot. Adobe Stock, New Africa
Zatrudniłam w swoim sklepie dziewczynę upośledzoną umysłowo. Pewnie, że miałam obawy, ale chciałam dać jej szansę…
/ 15.06.2021 13:40
Kobieta pracująca jako sprzątaczka fot. Adobe Stock, New Africa

Parę lat temu, po kilku miesiącach bezskutecznego szukania pracy, postanowiłam założyć działalność gospodarczą i otworzyłam mały sklepik spożywczy na moim osiedlu. Pierwszy miesiąc był trudny, ale gdy tylko mieszkańcy przyzwyczaili się do myśli, że nie muszą jechać tramwajem do najbliższego sklepu, bo mają go tuż pod oknami swojego bloku, interes zaczął kwitnąć.

Z czasem przybywało asortymentu, a i mój sklepik zaczął się powiększać. Po dwóch latach miałam już minimarket osiedlowy, stałych klientów, konkurencyjne ceny i spokojną głowę o swoją przyszłość. Zatrudniłam też dwóch pracowników, by móc czasem wziąć sobie wolne. Wiadomo – mój dochód teraz był mniejszy, ale miałam jednocześnie czas dla siebie, dla rodziny i przyjaciół.

Wszyscy początkowo sceptycznie odnosili się do mojego pomysłu, ale później z wielkim entuzjazmem pomagali w pracach. Aż wreszcie rodzina zaczęła narzekać, że ważniejszy jest biznes niż bliscy. Nie była to oczywiście prawda, przesadzali jak zwykle, ale trzeba przyznać, czasu spędzałam z nimi dość mało… Stąd pomysł zatrudnienia sprzedawców.

Pomysł może szalony, ale zaryzykowałam

Jedna z moich stałych klientek, pani Kasia, elegancka kobieta pod siedemdziesiątkę, miała opóźnioną w rozwoju córkę, Beatkę, którą samodzielnie wychowała i utrzymywała od momentu jej urodzin, czyli od jakichś czterdziestu lat. Gdy przychodziła na zakupy, często opowiadała o Beatce i – tak po sąsiedzku – zwierzała się ze zmartwień, zachwalała jej dobre serce i ubolewała nad niesamodzielnością.
– Może niech Beatka spróbuje znaleźć sobie jakąś pracę – podpowiedziałam. – Niech to będzie najprostsza czynność, ale sam fakt, że będzie robić coś pożytecznego, sprawi, że poczuje się doceniona. Może wtedy z czasem stanie się trochę bardziej samodzielna.
– Kochana moja, a kto mojej Beatce da pracę? – zmartwiła się pani Kasia. – Zdrowemu i wykształconemu dzisiaj trudno, a co dopiero takiej mojej głupiutkiej Beatce…
Ja jej dam pracę – zdecydowałam nagle. – Potrzebuję kogoś do sprzątania sklepu: odkurzanie, wycieranie podłóg, mycie lad i półek. To chyba Beatka potrafi zrobić?
– Ależ oczywiście! – zapewniła. – Ale gdzież moja Beatka do takiego porządnego sklepu?
– Proszę się o nic nie martwić – uspokoiłam panią Kasię. – Spróbować zawsze można. Jeśli się okaże, że nie daje rady, to wymyślimy coś innego. Ale mam dobre przeczucie.

I z takim dobrym przeczuciem zaczęłam kolejny dzień pracy. Z samego rana, punktualnie o ósmej, Beatka stanęła w drzwiach mojego sklepu z nieśmiałym uśmiechem. Była tylko dziesięć lat ode mnie młodsza, ale zachowywała się jak duże dziecko. O wszystko pytała i wszystkiemu się dziwiła. Ale widziałam, że jest chętna do pomocy i że na swój sposób docenia moją propozycję.

Od następnego dnia zaczęła się uczyć dbania o porządek w sklepie. Najpierw codzienne mycie blatów, potem „pogotowie porządkowe”, gdy na przykład jakiemuś klientowi coś się rozlało, lub gdy z powodu ulewy sklepowa podłoga zamieniała się w kałużę. Potem doszło do tego odkurzanie i mycie podłóg, a czasem nawet układanie towarów na półkach.

Szybko okazało się, że Beatka bardzo poważnie traktuje swoją pracę i mimo że czasem coś jej nie wyjdzie, to stara się wykonywać obowiązki bardzo rzetelnie i sumiennie. Zaczęła się też uczyć, dobrze wiedziała gdzie co jest i pomagała klientom, gdy nie mogli znaleźć konkretnego produktu. Zdarzały jej się jednak także małe wpadki…
– Nie ma cukru waniliowego – powiedziała raz do klientki.
– Naprawdę? – zdziwiła się starsza pani. – Przecież przed chwilą kupowałam tu chleb i jestem pewna, że gdzieś tu widziałam cukier waniliowy, tylko zapomniałam go wziąć, ale teraz nie wiem, gdzie to było…
– Już mówiłam, nie ma cukru waniliowego! – powiedziała Beatka stanowczo i na tyle głośno, że kilku innych klientów spojrzało w jej stronę, a ja zainteresowałam się sprawą.
– Beatko, sprawdziłaś dobrze? – spojrzałam na moją pracownicę badawczo, bo i mnie się wydawało, że co jak co, ale cukier waniliowy nam się jeszcze nie skończył.
– Bardzo dobrze sprawdziłam – powiedziała pewnie Beatka. – Jest tylko cukier wanilinowy! Proszę, niech pani Ania sama sprawdzi – wzięła mnie za rękę i zaprowadziła do półki z przyprawami, a za nami poczłapała coraz bardziej zdziwiona starsza pani.

Musiałam przyznać Beatce rację, mieliśmy cukier wanilinowy, nie waniliowy, ale to przecież nie o to chodziło. Chyba każdy dostępny w sprzedaży „cukier waniliowy” jest tak naprawdę wanilinowy, nikt nie zwraca na to uwagi, pospolita nazwa funkcjonuje i cukier nadaje się przecież do wszystkiego. I to przecież o ten właśnie produkt chodziło klientce, nie należało się czepiać i spierać o nazwę. Niestety, dla Beatki nie było to tak oczywiste i dużo czasu zajęło mi wytłumaczenie jej tego wszystkiego.

Raz też prawie naraziła nas na kontrolę sanepidu, bo powiedziała klientowi, że nasze jajka są strasznie przeterminowane, ale że ludzie je kupują i że poleca je oczywiście. Zdezorientowany i zniecierpliwiony klient przyszedł do mnie z pretensjami, więc zaskoczona poszłam z nim i z Beatką do chłodni z jajkami i okazało się, że Beatce po prostu pomyliły się cyfry w dacie.

Po trzech miesiącach pracy Beatki, mimo wszystko postanowiłam podpisać z nią stałą umowę, bo widziałam, jak bardzo się stara i jaką satysfakcję przynosi jej każde dobrze wykonane zadanie. Wciąż jeszcze nie byłam tak do końca pewna, czy warto ryzykować aż tak zwariowany pomysł, ale chciałam wierzyć w to, że wpadki będą zdarzały się coraz rzadziej, a moja pracownica doceni również tę umowę i będzie się starać jeszcze bardziej.

Krótko potem zaczęłam zauważać ubytki w towarze.
– To przykre – zwierzyłam się mojej siostrze, Ewie. – Wiem, że kradzieże zdarzają się chyba w każdym sklepie, ale łudziłam się, że w moim będzie inaczej. W końcu wśród tych wszystkich ludzi się wychowałam, ich dzieci rosły na moich oczach, nie sądziłam, że wśród nich znajdzie się złodziej.
– Może to ci nowi lokatorzy z niebieskiego bloku? – zaczęła dociekać moja siostra. – Wybudowali go przecież zaledwie rok temu, tamtych ludzi nie znam ani ja, ani ty.
– Może tak…
– A może to ta twoja Beatka? – zasugerowała nagle siostra.
– No coś ty! – oburzyłam się. – Nigdy w to nie uwierzę. Podpisałam z nią stałą umowę, niemożliwe, by tak się za to odwdzięczyła.

– Nie wiesz tego, to jest osoba chora… – Ewa nie dawała za wygraną.
– No właśnie! – nie dałam jej dokończyć. – Takie osoby często mają sto razy mocniejsze poczucie uczciwości niż zwykli ludzie.
– No dobra, nieważne – poddała się. – Nie mam w sumie żadnego dowodu. Myślę jednak, że powinnaś zainstalować u siebie jakiś system alarmowy, taką wiesz, niby bramkę, która piszczy, jak ktoś wynosi coś poza drzwi.
– Ty wiesz, ile coś takiego kosztuje? – spojrzałam na nią jak na ignorantkę. – Przecież to trzeba kupić i zainstalować cały system, łącznie z nowymi czytnikami przy kasach, które rejestrują towary kupione i „odmagnesowują” te opłacone, żeby alarm nie włączał się, gdy nie trzeba. Nie stać mnie chyba na to... 

Beatka okazała się bardziej pomocna niż myślałam

„A stać mnie na bezsensowną utratę towaru na rzecz osiedlowych złodziejaszków?” – kołatało mi się na przekór w głowie. „Może powinnam wziąć pożyczkę i rzeczywiście zainstalować taki system?”. Jeszcze tego samego dnia zaczęłam w Internecie wstępnie przeglądać systemy alarmowe i szukać dobrej oferty kredytowej. Jednak nazajutrz Beatka w sposób bardzo tajemniczy poprosiła mnie, żebym została chwilę dłużej, bo musi mi coś powiedzieć. „Chce się przyznać…” – to była pierwsza myśl, która przyszła mi do głowy. „Nie, przecież to niemożliwe”, zganiłam siebie natychmiast. Ale jednak do końca dnia niecierpliwie i nerwowo czekałam na tę rozmowę.

– Pani Aniu – zaczęła Beatka szeptem, gdy tylko wszyscy pracownicy wyszli ze sklepu. – Marta bierze sobie bez pozwolenia pastę do zębów i mydło i jeszcze sucharki, i ciastka, i słonecznik i szampon do włosów…
– Beatko, co ty mówisz? – przerwałam tę wyliczankę. – Jak to Marta bierze sobie bez pozwolenia?
– No, bierze z magazynu, jak nikt nie widzi. Ale ja widzę – pochwaliła się. Powiedziała to w taki sposób, że byłam pewna, że nie zmyśla. Dopytałam o jeszcze kilka szczegółów i postanowiłam sama to sprawdzić, przypilnować moją nową pracownicę.

Zatrudniłam Martę na zastępstwo za jedną z moich kasjerek, która poszła na urlop macierzyński. Poszukiwania nie były łatwe, jakoś żaden kandydat nie wydawał mi się odpowiedni, ale w końcu przyszła ona – kulturalna, zadbana, bystra – i od razu wiedziałam, że dam jej tę pracę. Pierwsze tygodnie utwierdziły mnie w przekonaniu, że moja decyzja była słuszna, Marta szybko opanowała obsługę kasy fiskalnej, była uprzejma wobec klientów i rozbawiała personel dowcipnymi tekstami, co również dobrze wpływało na atmosferę w sklepie.

Ale rzeczywiście, towar zaczął znikać niedługo po tym, jak Marta zaczęła u mnie pracować… No co za tupet! Pół nocy nie spałam, bo myślałam nad tym, jak podejść Martę, żeby ją złapać na gorącym uczynku i mieć bezpośredni powód zwolnienia jej pracy. Niczego sensownego jednak nie mogłam wymyślić. W końcu stwierdziłam, że może jak się prześpię, to przyjdzie mi do głowy jakiś dobry pomysł.

Następnego dnia od rana miałam zły humor, intensywnie, lecz bezowocnie myślałam o problemie, a aura tylko pogarszała moje nastawienie do całej sprawy, bo lało jak z cebra i wiał okropny wiatr. W południe miałam w dodatku umówioną wizytę u dentysty, co również nie nastawiało mnie optymistycznie. Uwinęłam się przy kilku naglących sprawach w sklepie i tuż przed dwunastą zaczęłam zbierać się do wyjścia.

Gdy wyszłam ze sklepu, lekko mżyło, przypomniałam sobie o parasolce, którą rano zostawiłam w magazynie, żeby wyschła, ale machnęłam na nią ręką, bo nie padało jakoś strasznie. Jednak wystarczyło kilka kroków, a z nieba lunęła ulewa. Postanowiłam, że wrócę po parasolkę – żeby było szybciej – tylnym wejściem, prowadzącym prosto na magazyn.

Gdy weszłam do przedsionka, zauważyłam przez oszklone drzwi, że Beatka stoi skulona za regałem i uważnie się czemuś przygląda. W głębi dojrzałam Martę, pakującą kilka butelek coli do plecaka. Wtedy Beatka rozpoczęła swoją odważną akcję.
– Tak nie wolno! – usłyszałam jej głos przytłumiony drzwiami dzielącymi przedsionek od magazynu.
– Bo co! – odezwała się Marta.
– Bo to nie twoje rzeczy, nie możesz ich tak po prostu sobie wziąć.
– A co, naskarżysz na mnie?! – podniosła głos Marta. – Kto ci uwierzy?!
– Ja! – powiedziałam, otwierając drzwi.

Plecak wypadł Marcie z rąk, a Beatka rezolutnie wycofała się w głąb magazynu, pozostawiając mi pole manewru. Nie chciałam wywoływać sensacji, więc nie krzyczałam na Martę, ale też mówiłam na tyle stanowczo, by nie dać jej możliwości wejścia mi w słowo. Oznajmiłam jej krótko, że już u mnie nie pracuje, a z pensji z bieżącego miesiąca potrącę jej równowartość wszystkiego, co wyniosła w tym czasie ze sklepu. Na koniec zastrzegłam, że jeśli będzie próbowała jakichś sztuczek, to zgłoszę całą sprawę na policję.

Nie odezwała się ani słowem, wyciągnęła drżącymi rękami butelki z plecaka i cała czerwona z pochyloną głową wyszła ze sklepu, zapominając o swoim płaszczu. Wydaje mi się, że zrozumiała nauczkę, bo nawet po ten płaszcz nie wróciła (mimo, że wciąż lało jak z cebra) – tak jej było wstyd.

Następnego dnia wystawiłam kolejne ogłoszenie o pracę i niemal natychmiast przyszła do mnie Agnieszka, strasznie nieśmiała studentka, z którą bardzo dobrze mi się rozmawiało i której bez wahania powierzyłam wolne miejsce pracy. Po historii z Martą byłam trochę nieufnie nastawiona do nowej pracownicy. Wierzę jednak, że w razie czego moja Beatka będzie trzymała rękę na pulsie…

Ja z kolei postanowiłam interesować się dalszymi losami Marty, tak na wszelki wypadek. Uznałam za mój obywatelski obowiązek to, by nie dopuścić do kolejnych bezkarnych kradzieży. Miałam pewne obawy, że łagodna kara, którą jej wymierzyłam, nie powstrzyma jej, gdy nadarz się jej następna okazja do kradzieży. Wtedy należałoby działać i jednak zgłosić sprawę policji. W ciągu dwóch tygodni dowiedziałam się, że Marta zaczęła pracować w sklepie, który prowadzi koleżanka mojej siostry.

Ewa – wtajemniczona we wszystko – delikatnie podpytała swoją koleżankę, jak sobie Marta radzi. Do dziś co jakiś czas dopytuje o Martę, i wygląda na to, że nauczka, jaką otrzymała, była wystarczająca. A może nawet nie sam fakt, że ją złapałam na gorącym uczynku, ale wstyd, że tak właśnie się stało. I może wdzięczność, że potraktowałam ją tak łagodnie, bo ktoś inny mógł to zrobić w całkiem inny sposób.

Co do Beatki – dostała podwyżkę. Obyło się bez szumu, nie wtajemniczałam w całą aferę reszty personelu, bo uznałam, że to zupełnie niepotrzebne. Beatka to swój człowiek, zaufany, wierny, trzeba to doceniać, ale nie trzeba rozgłaszać. Po co mają ją wyśmiewać, że jest kapusiem…

Z drugiej strony – cała ta sprawa dobitnie uświadomiła mi, że zatrudnienie tej dziewczyny było naprawdę dobrym posunięciem. Beatka bowiem swoją lojalnością i uczciwością przewyższa ludzi, których nazywamy „normalnymi”, a to przecież właśnie te cechy powinny być normalne… Dla mnie Beatka jest wzorowym pracownikiem. A że czasem popełni jakąś gafę... Komu z nas się to nie zdarza?

Czytaj także:
„Po 40 latach małżeństwa mam dość własnego męża. Tylko siedziałby w fotelu, a ja chcę jeszcze pokorzystać z życia!”
„Musiałem zatrudnić się poniżej moich kwalifikacji. Żona powiedziała mi, że nie będzie utrzymywać darmozjada”
„Starzy ludzie ciągle tylko narzekają. Obiecałam sobie, że taka nie będę. I słowa dotrzymam!”

Redakcja poleca

REKLAMA