Kiedy ponad 2 lata temu dowiedziałam się, że zostanę matką, byłam w szoku. Przez myśl mi nawet nie przeszło, że to możliwe. Tyle lat staraliśmy się o dziecko. Oczywiste więc było, że dla maleństwa zrobię wszystko, co tylko się da, nawet jak ktoś ma inne zdanie. I słusznie.
Byłam w 10. tygodniu ciąży
Ginekolog wypalił jak z armaty, a ja dosłownie popłakałam się ze szczęścia. Chociaż trzeba przyznać, że byliśmy z Pawłem trochę przestraszeni, bo w naszym wieku – ja mam 43 lata, a mąż 45 – to ludzie już raczej na wnuki się powoli szykują. Ale gdy ochłonęliśmy, ogarnęła nas dzika fala radości. Cieszyliśmy się, że nasze marzenia o rodzicielstwie, choć bardzo późno, wreszcie miały się spełnić.
Kilka dni później przekazaliśmy radosną wiadomość naszym najbliższym. Wszyscy byli oczywiście zachwyceni. Gratulowali nam, życzyli szczęśliwego rozwiązania. W największą euforię wpadła jednak teściowa. Od razu zapowiedziała, że urządza z tej okazji uroczysty obiad na naszą cześć i nie ma mowy, żebyśmy odmówili. Trochę mi się nie uśmiechała jazda ponad 200 kilometrów na wieś, do rodzinnego domu Pawła, ale przyjęłam zaproszenie. Nie chciałam sprawiać jej przykrości.
Od lat z utęsknieniem czekała na wnuka
Nic więc dziwnego, że chciała okazać swoją radość. A u niej wiązało się to zawsze z rodzinnym spotkaniem przy suto zastawionym stole.
Teściowa, tak jak się spodziewałam, przyjęła nas iście po królewsku. Przygotowała pyszne potrawy, zaprosiła też mnóstwo gości. Miałam wrażenie, że przy stole siedzą wszyscy dalsi i bliżsi krewni Pawła. Głównym tematem rozmów było oczywiście dziecko, którego się spodziewałam.
– No, moja droga, teraz musisz o siebie bardzo dbać. Nie obraź się, ale w twoim wieku pierwsza ciąża to jednak pewne ryzyko – powiedziała w pewnym momencie teściowa.
– Nie obrażę się, bo nie ma o co. Sama wiem, ile mam lat. I dlatego w najbliższym czasie zamierzam zrobić badania prenatalne – odparłam z uśmiechem.
Byłam pewna, że odpowie uśmiechem i pochwali mnie za odpowiedzialność. Tymczasem ona poczerwieniała.
– A po co ci takie badania? – zapytała podniesionym głosem.
Goście natychmiast zamilkli i zaczęli przysłuchiwać się naszej rozmowie.
– Jak to po co? Po prostu chcę wiedzieć, czy z maleństwem wszystko w porządku… – zaczęłam tłumaczyć.
– Akurat! – przerwała mi. – Już ja wiem, po co kobiety je robią! Żeby mieć pretekst do pozbycia się dziecka! Nie chcesz być matką?! – patrzyła na mnie z wściekłością.
– Ależ oczywiście, że chcę… – wykrztusiłam zaskoczona atakiem.
– W takim razie ani mi się waż iść na te diabelskie badania! W naszej rodzinie kobiety ich nigdy nie robiły i rodziły same zdrowe dzieci. Trzeba wierzyć, że z tobą będzie tak samo!
– A jak nie? – nie poddawałam się.
– To trudno. Co ma być, to będzie. Każde dziecko, nawet chore, to dar. Trzeba zdać się na łaskę boską i modlić się, żeby wszystko było w porządku, prawda? – zwróciła się do gości.
Przytaknęli jej skwapliwie, a potem zarzucili mnie mrożącymi krew w żyłach opowieściami.
„Naprawdę chcesz ryzykować? Po co wywoływać wilka z lasu! To nie po bożemu!” – przekrzykiwali się jeden przez drugiego.
Po godzinie byłam już tak przerażona, że nie chciałam dłużej tego słuchać.
– No dobrze, nie pójdę. Macie rację, co ma być, to będzie – powiedziałam, by zakończyć temat.
Goście zamilkli, a teściowa się rozpromieniła.
– To właśnie chciałam usłyszeć. Cieszę się, że zmądrzałaś – przytuliła mnie, choć nie miałam ochoty, żeby w ogóle mnie dotykała.
Gdy wieczorem odjeżdżaliśmy zapakowała nam do bagażnika mnóstwo jedzenia.
– Wszystko świeżutkie, bez żadnej chemii. Musisz teraz dobrze się odżywiać i dużo odpoczywać. To wystarczy, by dziecko było zdrowe. O niczym innym nie myśl. Pamiętaj! – pogroziła mi palcem.
Obiecałam, że będę pamiętać.
Po powrocie do domu nie mogłam zasnąć
Paweł chrapał w najlepsze, a ja biłam się z myślami. Przed wizytą u teściowej byłam przekonana o konieczności zrobienia badań. Chciałam wiedzieć, czy maleństwu nic nie grozi, a jeśli jest chore, co można zrobić, by miało szanse na normalne życie. Po spotkaniu rodzinnym ogarnęły mnie jednak wątpliwości.
Może lepiej nie wiedzieć i przyjąć to, co Bóg da? Byłam tak skołowana, że aż zadzwoniłam do swojej najlepszej przyjaciółki, Dagmary. Gdy usłyszała, w czym rzecz, natychmiast na mnie napadła.
– Pamiętasz, co sobie obiecałaś, gdy dowiedziałaś się, że jesteś w ciąży, idiotko?! – krzyknęła.
– Że będę odpowiedzialną i rozsądną matką – wykrztusiłam.
– No właśnie! To kwestia odpowiedzialności! Jesteś w grupie ryzyka, więc powinnaś skorzystać z możliwości, jakie daje współczesna medycyna. Kto wie, może dzięki temu uratujesz swojemu dziecku życie? – ciągnęła.
Później zapytałam ją, czy mówiąc to, miała jakieś złe przeczucia związane z moim maleństwem. Zaprzeczyła. Przyznała, że to był tylko kolejny argument, który miał przekonać mnie do badań. I – trzeba przyznać – przekonał. Na szczęście.
Badania zrobiłam tydzień później, w prywatnej klinice
Nie powiedziałam o tym nawet mężowi. Po rodzinnym spotkaniu Paweł uznał, że ostatecznie z nich zrezygnowałam i wolałam, żeby na razie tak zostało. Nie chciałam kolejnych wątpliwości i pytań w stylu: a może jednak mama i kuzyni mają rację? Usłyszałam, że jak będą wyniki, to ktoś zadzwoni.
Telefon odezwał się po 2 tygodniach. Szłam do kliniki w świetnym humorze, bo poranne mdłości wreszcie się skończyły. Byłam pewna, że to będzie krótka wizyta. Lekarz z uśmiechem oświadczy, że płód nie ma żadnych wad. Po wejściu do gabinetu od razu zorientowałam się, że coś jest nie tak. Lekarz wcale się nie uśmiechał. Wpatrywał się z poważną miną w leżące przed nim papiery. Wreszcie podniósł wzrok.
– Mam dla pani dwie wiadomości: dobrą i złą. Od której mam zacząć? – zapytał.
– Niech pan sam wybierze – wykrztusiłam z wielkim trudem.
– W takim razie zacznę od tej gorszej. Podejrzewam, że pani synek – bo to chłopiec – ma wadę serca… – powiedział.
Zrobiło mi się ciemno przed oczami. Czyżby ostrzeżenia teściowej i kuzynów Pawła okazały się prawdziwe?
– To niemożliwe! Niech pan powie, że to nieprawda!
– 100-procentowej pewności pani dać nie mogę, ale istnieje duże prawdopodobieństwo, że będzie żył i będzie zdrowy… I to jest ta dobra wiadomość – dotarł do mnie jego głos.
Natychmiast wstąpiła we mnie nadzieja.
– Naprawdę? Ale jak? Jakim cudem?
– Bo jeszcze przed jego narodzinami lekarze będą obserwować i wiedzieć, z czym mają do czynienia. I odpowiednio się do tego przygotują – uśmiechnął się.
Nie pamiętam, czy o coś jeszcze pytałam, zanim wyszłam z gabinetu. Wiem tylko, że w pewnym momencie znalazłam się w parku otaczającym klinikę. Usiadłam na najbliższej ławce i próbowałam zebrać myśli. Moje dziecko jest chore? Ale może być zdrowe? Dzięki temu, że zrobiłam badania? Czyli jednak postąpiłam słusznie? Targało mną tyle uczuć, że nie byłam w stanie ruszyć się z miejsca. Nie zastanawiając się, zadzwoniłam do męża.
– Musisz po mnie przyjechać – wykrztusiłam i podałam mu adres kliniki.
– O Boże, a co ty tam robisz? Coś się stało z naszym dzieckiem? Kasiu, mów! – miał przerażony głos.
– Nie, wszystko dobrze… To znaczy niedobrze, bo ma wadę serca. Ale lekarz mówi, że będzie dobrze… Zresztą powiem ci wszystko, jak się pojawisz… Teraz nie mam siły – rozłączyłam się.
Paweł utknął w korku, więc przyjechał dopiero po godzinie. Zdążyłam nieco ochłonąć. Kiedy usiadł obok mnie na ławce, byłam już gotowa do rozmowy. Opowiedziałam mu o badaniach i o tym, co usłyszałam od lekarza. Był trochę zły, że poszłam do kliniki w tajemnicy, ale zaraz potem przyznał, lekko zawstydzony, że gdybym mu powiedziała o swoich planach, toby protestował jak matka i ci wszyscy kuzyni i kuzynki.
– Te ich ostrzeżenia podziałały mi na wyobraźnię. Zaraz zadzwonię do matki! Niech wie, jak się pomyliła! – złapał za telefon.
– Ani mi się waż! Powiemy jej, jak już wszystko dobrze się skończy. Na razie gwarancji nie ma. Nie chcę, żeby potem mówiła, że to kara za badania – zbierało mi się na płacz.
Mąż mocno mnie przytulił.
– Nie powiem ani słowa. Przysięgam. A o naszego syna się nie martw. Będzie walczył. To moja krew – wypiął dumnie pierś.
Nie wiem dlaczego, ale ogarnął mnie wtedy dziwny spokój. Zaczęłam wierzyć, że wszystko będzie dobrze.
Przez następne tygodnie byłam pod stałą kontrolą
W państwowym szpitalu, bo na prywatną klinikę nie było nas stać. Diagnoza była już jednak postawiona. Zrobiono mi kolejne badania, które pozwoliły bardzo dokładnie określić, jaką wadę ma moje dziecko. I dzięki odpowiednim lekom utrzymywać go przy życiu do czasu rozwiązania.
Kiedy synek przyszedł na świat przez cesarskie cięcie, na sali obok czekał już zespół specjalistów, którzy zajęli się jego chorym serduszkiem. Operacja trwała 3 godziny i zakończyła się sukcesem.
– Gratuluję rozsądku i odpowiedzialności. Gdyby nie szczegółowe badania, państwa synka nie byłoby pewnie z nami. Nie przeżyłby naturalnego porodu – powiedział mi jeden z chirurgów.
A ja pomyślałam, że jak już wyjdę ze szpitala, to natychmiast pojadę do Dagmary. Podziękować jej za to, że przemówiła mi do rozumu i rozwiała wątpliwości. Jasio, bo tak daliśmy na imię synkowi, spędził w szpitalu 4 tygodnie. Ale już 3. dnia po operacji było wiadomo, że przeżyje i co najważniejsze, będzie zupełnie zdrowy.
Pozwoliłam wtedy zadzwonić Pawłowi do matki. Nastawił telefon na głośnik, żebym wszystko słyszała.
– Cześć, mamo! Gratuluję! Masz pięknego wnuka! Uważaj, zaraz wyślę ci zdjęcie! – zakrzyknął radośnie.
– Naprawdę? To wspaniale! Kiedy się urodził? Przed chwilą? – aż piała.
– 3 dni temu – odparł Paweł.
– Co? To dlaczego dzwonisz dzisiaj?
– Bo Jasio miał operację serca. Czekaliśmy na wynik. Ale nie martw się, wszystko jest już dobrze. I to tylko dlatego, że Agnieszka cię nie posłuchała.
– Operację? Jaką operację? I w jakiej sprawie nie posłuchała mnie twoja żona? Nic nie rozumiem…
– W sprawie badań prenatalnych. Pamiętasz, byłaś przeciwna. Podobnie zresztą jak reszta naszej rodziny.
– No tak, rzeczywiście byłam przeciwna. I nadal jestem. Uważam, że to nikomu do niczego niepotrzebne.
– Tak? To wiedz, że właśnie dzięki tym badaniom będziesz się szykować na chrzciny, a nie pogrzeb wnuka – krzyknął trochę zniecierpliwiony.
A potem opowiedział całą historię leczenia Jasia
Teściowa, zazwyczaj bardzo gadatliwa, milczała. Odezwała się dopiero, gdy mąż skończył.
– Wiesz co, synu? Dobrą sobie kobietę na żonę wybrałeś – zawiesiła głos.
– Tak? A dlaczego tak uważasz? – dopytywał się Paweł.
– A bo ma własne zdanie. I nie słucha starej, głupiej teściowej, której wydaje się, że wszystkie rozumy zjadła – wykrztusiła i się rozpłakała ze wzruszenia.
Gdy to usłyszałam, nie wytrzymałam i się roześmiałam, a zaraz potem też płakałam… ze szczęścia. Po raz pierwszy w życiu usłyszałam, jak matka Pawła przyznaje się do błędu. Podejrzewam, że on też. Od tamtej pory minął już ponad rok. Jaś jest zdrowym i bardzo ruchliwym dzieckiem.
Po operacji została mu tylko blizna na piersi. Jestem na urlopie wychowawczym, więc często jeżdżę z nim do teściowej na kilka dni. Uwielbia te nasze wizyty. Choć ma już prawie 70. na karku, swoim zwyczajem wita nas wystawnym obiadem, a potem chętnie zajmuje się wnukiem. Czasem mam wrażenie, że ma do niego więcej cierpliwości niż ja.
Kiedy ostatnio zapytałam, skąd bierze tę całą energię i siłę do malucha, spojrzała na mnie zdziwiona.
– Jak to skąd? Z radości! Tyle lat czekałam na wnuka… Jestem szczęśliwa, że go wreszcie mam. Dzięki tobie…
Czytaj także:
„Gdy zmarł teść, teściowa się zmieniła. Obsesyjnie interesowała się naszym życiem, nieproszona cerowała moje majtki”
„Czułam, że to dziecko musi żyć. Próbowałam odwieść Kasię od usunięcia ciąży i miałam rację. To dziecko uratowało jej życie”
„Adrian miesiącami mnie dręczył i prześladował. Policja mnie zbyła. Zainteresują się dopiero, gdy zrobi mi krzywdę”