„Zaszłam w ciążę i poczułam, jakbym miała skrzydła u ramion. Niestety, wkrótce czekało mnie twarde lądowanie”

Kobieta w ciąży fot. Adobe Stock, Rido
„Kiedy ją zobaczyłam po raz pierwszy, poczułam coś, czego nie da się opisać słowami, coś, czego nie można zrozumieć, dopóki się tego nie doświadczy – macierzyńską miłość. Tak wielką, że aż boli”.
/ 27.03.2023 08:00
Kobieta w ciąży fot. Adobe Stock, Rido

Na początku była miłość. Wielka i szczera. Byliśmy z Maćkiem we wszystkim zgodni, zawsze razem. Mijały kolejne lata wspólnego życia, a my kochaliśmy się tak samo mocno jak w dniu ślubu. Do szczęścia brakowało nam tylko jednego: dziecka. Ale choć bardzo się staraliśmy, nie mogłam zajść w ciążę. Nie rozumiałam, co się dzieje. Lekarze twierdzili, że oboje jesteśmy zdrowi, że nic nie stoi na przeszkodzie, abyśmy zostali rodzicami. Lecz ten szczęśliwy dzień jakoś nie nadchodził…

Czas płynął nieubłaganie. Powoli zaczęliśmy godzić się z myślą, że do końca życia będziemy tylko we dwoje. Ja zbliżałam się do czterdziestki, Maciek właśnie ją przekroczył. I wtedy któregoś poranka dostałam potwornych mdłości.

– Może jesteś w ciąży? – zapytał mąż z nadzieją w głosie.

– Nie opowiadaj bzdur, to pewnie zwykłe zatrucie – machnęłam ręką. Nawet przez myśl mi nie przeszło, że to może być ciąża. Poprzedniego dnia bawiliśmy się na weselu u kuzynki. Byłam pewna, że zjadłam coś nieświeżego i dlatego mój żołądek się buntuje.

Maciek jednak nie odpuszczał

– Pewnie tak, ale warto to sprawdzić. Pędzę do apteki – odparł i wybiegł z mieszkania.

Gdy wrócił, dla świętego spokoju poszłam do łazienki i zrobiłam test. Spojrzałam na wynik i oniemiałam. Dwie kreski! Na początku ciąży czułam się znakomicie. Chodziłam do pracy, zajmowałam się domem. Wieczorem zasiadaliśmy z Maćkiem na kanapie, dotykaliśmy mojego brzucha i przemawialiśmy do naszego jeszcze nienarodzonego maleństwa.

Gdy okazało się, że to będzie dziewczynka, od razu zdecydowaliśmy, że damy jej na imię Wiktoria. Mówiliśmy jej, jak bardzo cię cieszymy, że wkrótce będzie z nami, że już nie możemy się doczekać. Nie sądziliśmy jednak, że pojawi się na świecie tak szybko…

Przy kolejnej wizycie u lekarza okazało się, że mam bardzo wysokie ciśnienie. Byłam przerażona. Przecież jeszcze miesiąc wcześniej wszystkie badania były w najlepszym porządku. Skąd więc nagle taka zmiana? Trafiłam do szpitala. Lekarze uspokajali mnie i pocieszali, mówili, że mają wszystko pod kontrolą, że nie powinnam się martwić, ale ja nie mogłam przestać się bać. 

– A co będzie, jeśli nie uda mi się donosić ciąży? – pytałam Maćka zrozpaczona.

– Nawet nie myśl w ten sposób. Nasze dziecko będzie żyło! Czuję to – odpowiadał za każdym razem, przytulając mnie mocno.

Mówił to z takim przekonaniem, że się uspokajałam. Ale gdy wychodził do domu, złe myśli wracały. I choć bardzo się starałam, nie potrafiłam ich odpędzić. Niestety, leczenie nie przynosiło efektów. Po kolejnym USG skierowano mnie do szpitala specjalistycznego. To właśnie tam lekarz prowadzący orzekł, że nie można już zwlekać, bo nadciśnienie zagraża życiu zarówno mojemu, jak i córeczki, że konieczne jest natychmiastowe przeprowadzenie cesarskiego cięcia. Gdy to usłyszałam, wpadłam w panikę.

– Ale to niemożliwe! Przecież jest jeszcze  za wcześnie! Na pewno można jeszcze trochę poczekać, żeby moja córeczka lepiej się rozwinęła… 

– Przykro mi, ale nie możemy już czekać. Musimy natychmiast zrobić cesarskie cięcie. Inaczej pani i maleństwo nie macie żadnych szans – odparł.

Aż się rozpłakałam, tak się bałam o nasze dziecko. I wtedy Maciek znowu mocno mnie przytulił.

– Pamiętasz, co ci powtarzałem od pierwszego dnia w szpitalu? – zapytał.

– Że nasze dziecko będzie żyło – wykrztusiłam przez łzy.

– No właśnie. Zamiast więc płakać, ciesz się! Jeszcze dziś zostaniesz matką. Przecież o tym marzyłaś! Oboje marzyliśmy! – uśmiechnął się.

Gdy wieziono mnie na salę operacyjną, powtarzałam sobie te słowa jak mantrę. Pomogło. Gdy podawano mi znieczulenie, złe myśli odeszły. Byłam już zupełnie spokojna. I szczęśliwa, że zaraz spełni się moje największe marzenie. Wiktoria po urodzeniu była taka malusieńka, bezbronna…

To były straszne dwie godziny

Kiedy ją zobaczyłam po raz pierwszy, poczułam coś, czego nie da się opisać słowami, coś, czego nie można zrozumieć, dopóki się tego nie doświadczy – macierzyńską miłość. Tak wielką, że aż boli. Nie dopuszczałam do siebie myśli, że jej stan jest bardzo ciężki, że mogę ją stracić. Kiedy więc pielęgniarka podeszła do mnie i zapytała, czy ma zawołać księdza, natychmiast ją ofuknęłam.

– A po co tu ksiądz? Przecież nikt tutaj nie umiera!

– Oczywiście, że nie. Myślałam tylko, że chce pani ochrzcić córeczkę. Tak na wszelki wypadek. Gdyby… – zmieszała się

– Żadnych wypadków nie będzie. A Wiktoria będzie miała chrzest. Uroczysty, w naszym kościele – odparłam.

Maciek sugerował, że może by jednak posłać po księdza, ale nie chciałam o tym słyszeć.

– Nie wierzę! Dopiero co mi powtarzałeś, że nasza córeczka będzie żyła, a teraz masz wątpliwości? – napadłam na niego.

– Absolutnie nie! Chrzest będzie tak, jak powiedziałaś. Uroczysty, w naszym kościele – uśmiechnął się. Całym sercem wierzyłam, że moja córeczka będzie żyła. I żyła!

Kłopoty zaczęły się po dwóch tygodniach. Siedzieliśmy z Maćkiem przed salą operacyjną i czekaliśmy na wiadomości. Lekarze nie ukrywali, że szanse są niewielkie, ale obiecali, że zrobią wszystko, co w ich mocy.

Operacja trwała dwie godziny. Dwie najdłuższe godziny mojego życia. Kiedy otworzyły się drzwi, miałam wrażenie, że moje serce przestało bić. Lekarz uśmiechnął się i powiedział, że wszystko jest w porządku. Z radości rzuciłam mu się na szyję. Ufałam, że teraz już będzie tylko lepiej, że wszystko, co najgorsze, Wiktoria ma za sobą. Ale najgorsze miało dopiero nadejść.

Każda godzina przynosiła coraz gorsze wiadomości. Lekarze włączali coraz to nowe leki, ale one nie działały. Kiedy nerki przestały pracować, powiedzieli, że nasze dziecko umiera. Nie pamiętam, co wtedy czułam. Wiem tylko, że w pewnym momencie odwróciłam się do Maćka.

– Słuchaj, chyba już czas wezwać księdza. Niech ochrzci Wiktorię – wykrztusiłam. Spojrzał na mnie groźnie.

– Co to, to nie! Teraz ty dla odmiany wątpisz? Pamiętasz, co razem postanowiliśmy? Że nasza córka będzie miała uroczysty chrzest. W naszym kościele! – powiedział z mocą w głosie.

Zapowiedziała się już cała rodzina… 

Następne dni były bardzo trudne. Wiktoria balansowała na granicy życia i śmierci. Na zmianę czuwaliśmy przy inkubatorze i opowiadaliśmy córeczce, jak bardzo ją kochamy, jak jest nam potrzebna, jak piękne i wspaniałe może być życie. „Walcz, kochanie, walcz, wtedy sama się przekonasz” – powtarzaliśmy. I walczyła. Po trzech dobach wyniki nieco się poprawiły, infekcja powoli zaczęła ustępować. W końcu ruszyły też nerki.

– Wasza córeczka chyba naprawdę chce się przekonać, jaki jest ten świat. Mam tylko nadzieję, że się nie zawiedzie – powiedział wtedy jeden z lekarzy.

Zrozumiałam, że teraz może być już tylko lepiej. Od chwili, kiedy nasze maleństwo przyszło na świat, minęło już prawie pół roku. Wiktoria rośnie, samodzielnie oddycha. Nadal jest w szpitalu, ale już nie leży w inkubatorze, tylko w łóżeczku. Mamy z mężem nadzieję, że wkrótce zamieni je na własne, w rodzinnym domu. I że wreszcie wyprawimy jej ten wielki uroczysty chrzest. Zapowiedziała się już cała rodzina… 

Czytaj także:
„Moja córka ma 30 lat i ani myśli się wyprowadzać czy szukać pracy. Tatuś wychował ją na księżniczkę, która nic nie musi”
„Moja córka nie ma czasu na głupoty i plotki z koleżankami. Musi zostać kimś, a to wymaga poświęceń”
„Moja córka nie ma problemu z byciem kochanką. Nie widzi, że ten drań zwyczajnie ją zwodzi i nigdy nie rozwiedzie się z żoną”

Redakcja poleca

REKLAMA