Do krewkich raczej nie należę, ale jak zobaczyłem moją świeżo poślubioną żonę w łóżku sąsiada, który się nad nią pochylał, to... Święty by nie wytrzymał takiej poruty, ba co dopiero ja! Zrobiłem, co musiałem.
Nie wiem, jak się tam znalazłem
Profos – tak nazywają policjanta pilnującego aresztu – popchnął mnie lekko i zatrzasnął kratę. We łbie szalało mi tsunami, ale trzymałem pion. Nie kojarzyłem, dlaczego trafiłem na dołek. Nie awanturowałem się, z nikim się nie szarpałem, na nikogo nie krzyczałem, ale mnie zamknęli. Było mi to zresztą obojętne. Miałem tylko jedno marzenie: położyć się gdziekolwiek i spać! I choć było zimno i twardo, zasnąłem jak kamień.
Głowa mi pękała. Miałem tak sucho w ustach, że nie byłem w stanie powiedzieć słowa. Pi… pić! Dźwięk, który po wielu próbach zdołałem wycisnąć z gardła, zwrócił uwagę pilnującego aresztu – teraz ten lokal nazywają „policyjną izbą zatrzymań” – funkcjonariusza.
– Czego!? – spytał raczej grzecznie.
– Woody! – wystękałem z trudem. – Litości, bądź pan człowiekiem, to jest sprawa życia lub śmierci.
Policjant wykazał się ludzkimi uczuciami. Przyniósł mi sporą butelkę z wodą. Porządny człowiek. Po twarzy poznałem, że doskonale mnie rozumiał. W oczach miał braterstwo spożycia.
– Aleś, koleżko, dał w palnik! – rzekł, zabierając pustą plastikową flaszkę.
– Wesele miałem. Moje wesele!
– Przyniosę ci jeszcze, panie młody – powiedział.
Wesele w wieżowcu
Około ósmej rano zabrano mnie na górę. Na głowie czułem potworny ucisk, biegnący od ucha do ucha jak aureola. Ale to nie była oznaka świętości, tylko podręcznikowy objaw porannego kaca. Młody facet przedstawił się: aspirant jakiś tam – nie zapamiętałem, podsunął mi papierosa. Podziękowałem mu, bo nie palę. Funkcjonariusz wyjął jakiś druk i kilka czystych kartek. Wypytał mnie o dane i skrupulatnie wpisał je w odpowiednie rubryki.
– Czy wie pan, dlaczego został pan zatrzymany? – spytał po chwili.
Z wyrazu mojej twarzy zrozumiał, że niewiele pamiętam z poprzedniego wieczora. Potwierdziłem jego przypuszczenia.
– Pan wybaczy – byłem bardzo grzeczny – słabo pamiętam wczorajsze wydarzenia. Wesele mieliśmy z żoną, z Heleną, moją ukochaną. Bo my już 9 lat razem jesteśmy i chcieliśmy sformalizować ten związek.
– I wesele zorganizowaliście w bloku? – zdziwił się aspirant. – Tam gdzie mieszkacie? Na dziewiątym piętrze?!
– Bo to miało być tak oryginalnie i, co tu ukrywać, oszczędnościowo – odpowiedziałem. – Wie pan, wszyscy teraz się ścigają, takie nowobogackie „zastaw się, a postaw się”. A to nad jeziorem ślub biorą, dwory wynajmują i pałace. Po kilkaset osób zapraszają. Kredyty biorą, byle na bogato było. To my chcieliśmy skromnie jak kiedyś, w domu, jak za PRL-u.
Snułem swoją opowieść, a mina przesłuchującego policjanta była pełna znudzenia.
– Mieszkamy w takim bloku, 10 pięter ma, w 1985 roku go postawili. No to pomyśleliśmy sobie z Heleną, że będzie oryginalnie, gdy u nas na dziewiątym piętrze wesele wyprawimy. Gości zaprosimy i sąsiadów, to nikt nie będzie narzekał, że głośno. Specjalnie piątek wybraliśmy, bo w poniedziałek do roboty trzeba, wytrzeźwieć byśmy nie zdążyli.
– Sprytnie pomyślane – pochwalił policjant. – I jak przebiegała impreza?
– Już mówiłem, panie aspirancie, że mam pewne luki w rejestracji wydarzeń. Nie będę ściemniał: z końcówki prawie nic nie pamiętam, ale wiem, że było fantastycznie. Sąsiedzi byli bardzo zadowoleni, gdy ich zapraszaliśmy. Gratulowali nam serdecznie, życzenia składali. Bo my z Helenką to już 9 lat razem. Powiem panu, że bardzo przyjemnie było. Sąsiadki pasztety, pieczenie i ciasta przynosiły. To nasze wesele to się przerodziło w imprezę integracyjną dla całego bloku.
– O której zaczęliście? – dociekał policjant, służbista jakiś najwyraźniej.
– Zapraszaliśmy na siódmą wieczór, i tak wszyscy przychodzili. Dwie godziny później zabrakło miejsca u nas w mieszkaniu, bo przyszło już ponad 40 osób. Wtedy ktoś – nie wiem, kto – zaproponował, żeby się na klatkę schodową przenieść, a ci z naprzeciwka, także młode małżeństwo, swoje mieszkanie otworzyli. Odtąd bawiliśmy się na dwa mieszkania i klatkę schodową. Bawiło się całe piętro. To znaczy była ponad setka gości i sąsiadów.
– I chce pan powiedzieć, że cały dziesięciopiętrowy dom był zachwycony – nie dowierzał aspirant. – Wszyscy mieszkańcy?!
– Nie wiem, czy wszyscy, ale reklamacji nie było, przynajmniej do mnie nie dotarły.
–Temu to się akurat nie dziwię – ironizował policjant. – Był pan nieźle narąbany.
Nie rozumiałem, dlaczego tam jestem
– Panie aspirancie – poczułem się nieco urażony – nigdy się tego nie wypierałem, chcę panu przypomnieć, że to było moje wesele! Ja się tego dnia ożeniłem. Miałem prawo, a można nawet powiedzieć obowiązek się znieczulić.
– Czy jest pan w stanie powiedzieć, o której zauważył pan zniknięcie żony?
– Tego nie jestem w stanie powiedzieć – przyznałem niechętnie. – Wieczór był piękny, a zabawa tak wspaniała, że nie patrzyłem na zegarek. Zresztą szczęśliwi czasu nie liczą, a ja byłem szczęśliwy.
– Z opowieści sąsiadów, z którymi rozmawiali policjanci, wynika, że około pierwszej w nocy zaczął pan szukać świeżo poślubionej małżonki. Podobno biegał pan od mieszkania do mieszkania, krzycząc: „Heleno, żono moja ślubna, gdzie jesteś?!”. Gdy ktoś nie otwierał, tak długo się pan dobijał do drzwi, aż otworzyli. Nie pozwolił pan spać nikomu. Z zeznań wynika, że odwiedził pan 50 mieszkań…
– Nie mogę wykluczyć, że tak właśnie było – powiedziałem ze skruchą w głosie. – Wstydzę się trochę, że tak niewiele pamiętam. Najwyraźniej zawiódł mnie mój organizm.
– Co to znaczy? – dociekał policjant.
– To znaczy, że bardzo tęskniłem do żony, a nigdzie nie mogłem jej znaleźć. Nie było jej w naszym mieszkaniu, ani w żadnym innym mieszkaniu na naszym piętrze, nie było jej na siódmym i na szóstym. Gdy doszedłem do piątego, zacząłem się bardzo martwić. Bałem się, że ukochanej kobiecie, bo Helena jest moją ukochaną kobietą, coś się stało, coś złego.
Próbowałem sobie przypomnieć, jak zakończyła się cała historia, ale moja pamięć nadal nie działała zbyt dobrze.
– Przecież to był dzień naszego ślubu. Nie można zaczynać nowego życia od nieszczęścia. A ja się bałem, że przytrafiło się jej nieszczęście. Bałem się, że ktoś jej krzywdę zrobił. Helena jest bardzo atrakcyjną kobietą.
– Jak dalej przebiegały poszukiwaniu małżonki? – ponaglił policjant.
– Zabawa trwała w najlepsze – relacjonowałem. – Widziałem, jak sąsiedzi na niższych piętrach wylegli na klatkę i tańczyli, popijali, jedli. Balanga na cały dom.
Wyznałem policjantowi, że zdenerwowałem się dopiero na trzecim piętrze.
– Tam sąsiedzi wcale się dobrze nie bawili. Nie wiem, dlaczego cały dom się bawił, a oni nie. Gdy zapytałem, czy nie widzieli młodej kobiety ubranej w suknię ślubną, taki starszy facet roześmiał się i opowiedział ten dowcip, jak to na weselu wszyscy dobierali się do panny młodej, tylko pan młody nie zdążył. Nawet chciałem mu w mordę dać, ale ktoś mnie za ręce złapał, więc wyrwałem się i pobiegłem szukać dalej. Cały czas w głowie miałem ten głupi dowcip, a to bolało! Bałem się, że jednak ktoś skrzywdził Helenę.
– I znalazł pan żonę dopiero na parterze u państwa P.! – skrócił moją opowieść przesłuchujący.
– No tak, u P. pod czwórką. Bo my się z P. znamy od dawna. Bywaliśmy u siebie wielokrotnie, można powiedzieć, że jesteśmy zaprzyjaźnieni. No i wie pan, panie aspirancie, jak tak szukałem Heleny po piętrach, a nigdzie jej nie było, jak mi ten facet wredny żart opowiedział – to ja, przyznam, byłem nabuzowany okropnie i napity, mogę to uczciwie powiedzieć, solidnie. Wie pan, na każdym piętrze toast – ale nie na tyle, by wzrok stracić. Jak u P. zobaczyłem, że ukochana moja Helena leży w łóżku bez kiecki ślubnej, a sąsiad Mietek się nad nią pochyla… Nerwy mi puściły! W głowie dźwięczał mi śmiech sąsiada od tego dowcipu…
Zdradziła mnie w noc poślubną?
– Sytuacja wydawała się jasna: Mietek dobierał mi się do małżonki. Panie aspirancie, gdyby pan widział tę scenę, też by pan tak pomyślał! Musiałem się zachować jak prawdziwy mężczyzna, jak samiec alfa, panie aspirancie! To był impuls. Zdzieliłem koleżkę w zęby, dołożyłem z kolana i wtedy z drugiego pokoju wypadła w nocnej koszulinie jego żona Aurelia i skoczyła mi na plecy. No to strąciłem ją na podłogę jak ulęgałkę… Usiadłem w fotelu i zasnąłem.
– Proszę! I wszystko pan pamięta! Pobił pan niewinnych ludzi! – stwierdził policjant. – P. miał obdukcję lekarską: złamane dwa żebra, równo podbite oczy, do tego jest ogólnie poobijany. Jego żona dzięki panu zyskała siniaki na siedzeniu. Odpowie pan za pobicie z uszczerbkiem na zdrowiu i za zakłócanie spokoju…
– Ale co z moją żoną?! – spytałem.
– O ile wiem, czuje się dobrze – odpowiedział policjant. – Poszła do P., aby chwilę odpocząć i porozmawiać – już nie panowała nad tym, co działo się na waszym piętrze, pan zresztą też – i zmęczona zasnęła. A pan od razu do bicia!
– Bez kiecki była… – tłumaczyłem się.
– Bo nie chciała zniszczyć! Nie wiem, czy to pana pocieszy – uśmiechnął się aspirant – ale sąsiedzi nie mogą się pana nachwalić, tak bardzo im się podobało to wesele w bloku!
Czytaj także:
„Wydaliśmy ponad 100 tysięcy na wesele, a w kopertach dostaliśmy tylko 7. Byłam załamana i rozczarowana”
„Jestem 3 lata po ślubie, a już chcę się rozwieść. Nie ma między nami bliskości, są tylko obowiązki i kredyt”
„Przyjaciel sprzed lat zatrudnił moją żonę i już pierwszego dnia zaczął się do niej dobierać. Chciałem go za to ukatrupić!"