Mieliśmy wszystko: własne mieszkanie, dwa samochody, wczasy za granicą. Ale w pogoni za pieniądzem zatraciliśmy coś najważniejszego... To prawda, że wszystko, co dobre, szybko mija. Szczególnie, gdy żyjemy w pośpiechu, z dnia na dzień, od weekendu do weekendu. Rytm życia w wielkim mieście wyznacza praca i pogoń za pieniądzem. Czas zwalnia jedynie w ulicznych korkach i w nocy – kiedy po całym dniu większość z nas udaje się na spoczynek.
Nigdy nie czułam się mieszczuchem
Pochodzę z małego miasta na wschodzie Polski. Do Warszawy przyjechałam na studia, tam poznałam swojego męża Pawła, następnie oboje znaleźliśmy w stolicy pracę i zostaliśmy tam na stałe. Oboje pochodzimy z niezamożnych rodzin, dlatego kiedy udało nam się zaczepić na etat w dużych firmach, zachłysnęliśmy się mocą, jaką dają pieniądze. Z miesiąca na miesiąc pracowaliśmy coraz więcej i dłużej. Jeszcze tylko ten projekt i kupimy drugi samochód…
Jeszcze kolejne zlecenie i polecimy na egzotyczne wakacje, odpocząć. Obiecywaliśmy sobie, że niebawem zwolnimy tempo, ale tak naprawdę wpadliśmy w wir pracoholizmu. Wkrótce na świat przyszedł nasz syn, Piotr, jednak po urlopie macierzyńskim byłam zmuszona zatrudnić opiekunkę, która się nim zajmie. Pracodawca krzywo patrzył na matki, które wybierały się na urlop wychowawczy. Ciężko było mi rozstawać się z synkiem na cały dzień, ale bałam się o swoją posadę. Wstawałam wcześnie, aby spędzić choć trochę czasu z Piotrusiem, bo kiedy wracałam z pracy, mały zazwyczaj już spał. Po kilku latach dorobiliśmy się sporego majątku. Mieszkanie w centrum Warszawy, dwa dobre samochody, coroczne wakacje za granicą…
Dorobiliśmy się również chłodu w naszym związku. Zajęci licznymi obowiązkami, nie mieliśmy czasu pielęgnować swojego uczucia. Bałam się, że z czasem łączyć nas będzie jedynie spłata kredytu hipotecznego. Niepokoiło mnie także zachowanie Piotrusia, kiedy poszedł do przedszkola. Wychowawczyni synka zaczęła skarżyć się, że staje się coraz bardziej agresywny, próbuje zwrócić na siebie uwagę. Prawdziwym wstrząsem był dla mnie rysunek mojego dziecka, który narysował kiedyś w przedszkolu.
Dzieci miały narysować „dom”
Większość z nich rysowała swoją uśmiechniętą rodzinę i zwierzęta. A mój Piotruś narysował... cztery ściany i dach. Pamiętam, że kiedy wróciliśmy do domu i mały poszedł spać, przepłakałam cały wieczór. Rozejrzałam się po naszym mieszkaniu – nowocześnie urządzonym, z drogimi meblami. Dotarło do mnie, że to wcale nie jest nasz dom, ponieważ... nikt z nas nie czuje się tu jak w domu. W pogoni za lepszym jutrem zapomnieliśmy o tym, co jest najważniejsze…
Uświadomiłam sobie, że muszę coś zmienić, inaczej nasza rodzina się rozpadnie. Zaczęłam od rozmowy z mężem: szczerej, takiej, jaką powinniśmy przeprowadzić dawno temu. Uzgodniliśmy, że przynajmniej na jakiś czas odejdę z pracy i poświęcę się rodzinie. Prawdziwa zmiana nastąpiła jednak rok później – postanowiliśmy sprzedać mieszkanie i przenieść się na wieś. Kupiliśmy niewielki, śliczny domek i rozpoczęliśmy przeprowadzkę. Znajomi pukali się w czoło.
„Macie wszystko i chcecie się wynieść się na jakąś wiochę?” – pytali z drwiną.
Ja jednak wiedziałam, że ta wiocha będzie naszym domem: cztery ściany z dachem, wypełnione miłością, szczęściem, ciepłem i bliskością. Paweł mógł pracować zdalnie, na odległość, do kontaktu z firmą wystarczył mu tylko komputer z Internetem i cotygodniowe wyjazdy do Warszawy. Cudownie było patrzeć na swobodną zabawę Piotrusia na świeżym powietrzu, w spokoju, bo słychać tu było jedynie świergot ptaków i szum drzew. I szczekanie naszego psa, o którym nasz syn tak bardzo marzył. Było mi wstyd, że moje dziecko widziało piramidę Cheopsa, a nie wie, jak wygląda krowa czy zwykły kombajn…
Czułam, że powoli odżywam
Jakbym obudziła się z letargu. Zaczęłam zauważać szczegóły, na które wcześniej nie zwracałam uwagi, bo żyłam w wiecznym pośpiechu. I cieszyć się nimi. Każdym powolnym łykiem porannej kawy. Każdym kolorowym liściem jesienią. Zapachem skoszonej trawy… Codziennie zdarza się tyle drobnych, wspaniałych rzeczy, których wcześniej nie dostrzegałam. Mam teraz czas, żeby wrócić do tego, co naprawdę kocham, i co sprawia mi wielką satysfakcję – do pisania. Zaczęłam pisać nawet swoją własną książkę! Czasem, aby odnaleźć drogę, trzeba zbłądzić Teraz nie mam wątpliwości, że ta przeprowadzka wszystkim nam wyszła na dobre – zarówno naszemu Piotrusiowi, który stał się znowu spokojnym i pogodnym dzieckiem, jak i naszemu związkowi.
Nasze uczucie rozkwitło na nowo. Ta zmiana była naszym błogosławieństwem. To prawda, że wszystko szybko mija. Ale tak naprawdę każdy dzień powinien się liczyć. Każdy zasługuje na zapamiętanie. Zwykle potrzeba nam czasu, żeby odnaleźć właściwą drogę. Tę, która prowadzi do celu, swoją ścieżkę życiową, którą się pokocha i której odda się wszystko. Najważniejsze w życiu, to robić coś, co cię uszczęśliwia. Nie zamyka w klatce ograniczeń i niewłaściwych celów. Coś, czemu poświęcisz się w całości i będziesz chcieć robić to jak najlepiej. Nie każdy od razu widzi tę drogę. Nie raz zdarza się, że podążamy w złym kierunku i musimy zawrócić. Czasami to jedyny sposób...
Czytaj także:
„Wiedziałam, że szef jest humorzasty, ale teraz przeciągał strunę. Chciałam mu pomóc, ale takiej odpowiedzi się nie spodziewałam”
„Wdałam się w romans z szefem wszystkich szefów. Czuję się jak Kopciuszek, który wreszcie spotkał swojego księcia”
„Szef dyskryminował mnie w pracy, bo jestem kobietą. Zaciągnęłam drania do łóżka, żeby dopiąć swego i dostać awans”