Stara Miłosna, w Starej Miłośnie... tam właśnie mieszkam. Nazwa miejscowości adekwatna. Ciągle jestem zakochana, ciągle czekam na miłość i..… no cóż. Może jeszcze nie jestem stara, ale, jak to mówią, lata lecą. Okres paniki pod tytułem „czy ja już zawsze będę sama” mam co prawda za sobą, odważnie spoglądam w twarz własnemu przeznaczeniu i nie spodziewam się rewolucyjnych zmian.
Dom, w którym do niedawna mieszkali ze mną rodzice, zajmuję już sama, mając za jedyne towarzystwo psa i chomika. No i róże… Nikt w całej Starej Miłośnie nie ma tak pięknych krzewów różanych jak ja. Pamiętają jeszcze czasy moich dziadków – nie wiem, skąd babcia wytrzasnęła podczas wojny takie piękne, rzadkie okazy.
Amarantową Cardinal Richelieu albo bladoróżową Fanton Latour… Mój dom wyglądałby okropnie, gdyby nie te róże… Choć i tak jest niepodobny do wspaniałych rezydencji, które wyrastają wokół jak grzyby po deszczu.
Mój świat jest bardzo uporządkowany. Rano wstaję, karmię zwierzęta, jeśli jest wiosna lub lato – podlewam róże, idę do sklepu po mleko i bułki, a potem wsiadam w samochód i jadę do pracy. Gdyby udało mi się lepiej opanować niemiecki, byłabym dziś starszym menedżerem, ale niestety muszę się zadowolić stanowiskiem młodszego.
Nic strasznego, po prostu na co dzień odwalam całą czarną robotę. Taki los, ale nie o tym chciałam opowiedzieć, chociaż mój bezpośredni przełożony to straszliwy buc i gdybyście mi tylko pozwolili, opowieść byłaby długa i barwna. Tylko po co marnować czas na buca. Lepiej opowiedzieć o księciu z bajki.
Obok wprowadził się jakiś bogacz
A było tak. Pewnego sobotniego ranka obudził mnie hałas. Nie mogłam zrozumieć, co się dzieje. Pies ujadał, chomik wariował w klatce. Wreszcie podeszłam do okna. Tuż za płotem zobaczyłam smoka, a był to wielki, zębaty buldożer. Wygryzł tymi zębami w ziemi dziurę. Potem pojawił się drugi potwór i wbił w tę dziurę makabryczne stalowe pręty – no tak, zgadliście: najwyraźniej ktoś kupił sąsiednią posesję, która od pięciu czy sześciu lat czekała na nabywcę. Widać trafił się bogacz…
Przez kolejne miesiące obserwowałam z zainteresowaniem, jak wyrasta mi pod bokiem modna, szklano-stalowa modernistyczna rezydencja. A potem basen z zasuwanym dachem – w życiu takiego nie widzieliście. A potem… No jasny gwint! Jakby mi to ktoś mówił, to bym nie uwierzyła.
Pewnego dnia na budowę zajechały ciężarówki, panowie w kombinezonach wyciągnęli rulony czegoś, co wyglądało w pierwszej chwili jak dywan, a okazało się przepięknym angielskim trawnikiem. Takim, jaki podobno trzeba strzyc i podlewać przez sto lat, żeby dobrze wyglądał.
No i jeszcze starą lipę w ogromnej donicy. I krzewy różane, sto razy piękniejsze od moich. I tysiące innych kwitnących roślin. Rozwinęli te wszystkie trawniki, powkładali w ziemię rośliny, spryskali lakierem utrwalającym, a potem... odjechali. Jasne, że byłam zazdrosna. Rezydencja rezydencją, ale w życiu nie widziałam takich róż!
Odgrodzona od świata i ludzi
Przez parę dni myślałam, że oto wreszcie zjawią się jacyś ludzie i dowiem się, kto ma zostać moim sąsiadem. Nie spodziewałam się, że natychmiast zyskam nowych przyjaciół – na pierwszy rzut oka było widać, że nie jesteśmy z tych samych światów. Ale – wyobrażałam sobie – miło jest mieszkać obok ludzi, którzy kochają ogrody. Ten po drugiej stronie siatki wyglądał naprawdę zachwycająco.
I wtedy pojawiła się nowa ciężarówka, cała załadowana klinkierową cegłą. Tak jest, zgadliście. W ciągu jednego dnia między naszymi posesjami wyrósł dwumetrowy elegancki mur. Mówcie sobie co chcecie, ale usiadłam na ganku z psem na kolanach i zwyczajnie się rozpłakałam. Oto kwintesencja mojego losu. Sama, z psem, odgrodzona od świata i ludzi, z okropną pracą…
Wreszcie, parę tygodni później coś się zaczęło dziać. Pewnego ranka przyjechało pięć krążowników znanej firmy przeprowadzkowej, pownosili meble, paprotki i wory z ciuchami. Kolejnego ranka minibusik przywiózł zastęp kucharek w fartuszkach – a jakże, wszystko jak na amerykańskim filmie – i wreszcie w piątek wieczór, dokładnie 31 lipca, za murem rozbłysły kolorowe lampiony i zjawili się ludzie. Dziesiątki, jeżeli nie setki. Słychać było radosne śmiechy, muzykę na żywo, głosy biegających dzieci, strzelające korki od szampana i toasty. Najwyraźniej parapetówa.
Zapchałam uszy stoperami i poszłam spać. Ale ciężko to szło… Pies bał się fajerwerków, a zapach grillowanych kiełbasek nie dał się nijak przegonić. „Boże – myślałam – a jeśli oni będą tak balować co weekend? Przecież ja oszaleję!”.
Jak już zaczęłam mówić, popłynęłam...
Tak jednak nie było. W niedzielę rano, gdy posesję opuściła specjalistyczna ekipa sprzątająca, za murem panowała już absolutna, niczym niezmącona cisza. Czyli jednak nie miałam za sąsiadów miłej rodziny z dziećmi, tylko jakiegoś samotnika. Pomyślałam, że wezmę mały rewanżyk. Przyniosłam sprzęt grający na werandę i puściłam swoją ulubioną piosenkę. Na cały regulator.
Niby lato, czas wakacji, ale w pracy rozpętało się piekło. Coś tam się zaczęło dziać na najwyższym szczeblu i zażądano od nas sprawozdań od początku roku. W sierpniu! Mój bezpośredni przełożony – czy mówiłam, że to wyjątkowy obibok i krętacz? – postawiony przed koniecznością zdania relacji ze swoich osiągnięć, postanowił zwalić winę za ich całkowity brak na mnie.
W życiu nie spotkałam takiego bezczelnego kłamcy! Okazało się, że przez cały rok miał błyskotliwe pomysły, wspaniałe plany, proponował, zlecał, nakazywał – ale ten toporny nieudacznik, czyli ja, zupełnie lekceważył jego polecenia! Mówił to z takim przekonaniem, że aż mi głos odjęło wobec jego bezczelności! Mogłam przekonywać wszystkich, że mam dowody w mailach, iż było zgoła inaczej, ale nie miałam siły się odezwać.
Co za drań! Jedyne, w czym był dobry – i tu mu się należy pełne uznanie – to autoreklama. Prezes słuchał tego wszystkiego, spoglądał na mnie srogo i ciągle pytał: „Pani Adelo, co pani ma do powiedzenia?”. A ja byłam tak wkurzona i tak zmęczona, że nie miałam do powiedzenia absolutnie nic. Wreszcie rzuciłam tylko: „Przepraszam, źle się czuję, muszę wyjść” – i wybiegłam z sali konferencyjnej.
Nie palę, ale wyszłam na patio i wysępiłam papierosa od faceta, który tam siedział.
– Nie widziałem pani przedtem na papierosie – powiedział.
– Bo nie palę.
– A… to logiczne – uśmiechnął się.
– Nie palę zwykle, dziś palę – odpowiedziałam czując, że jeśli zada mi pytanie, dlaczego dziś palę, to się rozpłaczę.
– To dlaczego pani dziś pali? – spytał, przyglądając się uważnie.
I wtedy popłynęłam.
Było mi wszystko jedno. Naprawdę dokładnie wszystko. Przepracowałam w tej firmie 12 lat, zawsze miałam nad sobą facetów, którzy byli bardziej kompetentni, lepiej mówili po niemiecku, mieli fajniejsze pomysły. Ale jakimś dziwnym trafem zawsze mnie pytali o radę i potem moje, z dobrego serca podsunięte rozwiązania prezentowali jak swoje. Przyzwyczaiłam się do tego, żadna ze mnie feministka, nie umiem o siebie zawalczyć.
Ktoś kupił naszą firmę
Dokładnie tak samo było w moim życiu prywatnym. Miałam w sobie to wszystko, żeby zbudować cudowną rodzinę, wspaniały dom, dać szczęście i wreszcie być szczęśliwa. Tylko jakoś innym to szło lepiej. Ja miałam na karku starszych, schorowanych rodziców, obowiązek utrzymania domu od bardzo młodego wieku, no i gdzieś się ta moja szansa zagubiła.
Wiem, wiem, że to bardzo nieprofesjonalne opowiadanie o życiu prywatnym facetowi na papierosie, którego zresztą nie paliłam. Ale jak się już rozpłakałam, to nie umiałam się zatrzymać, a on słuchał bardzo uważnie.
Wróciłam do domu pewna, że mnie wywalą z roboty. Ale, jak mówiłam, było mi wszystko jedno. Usiadłam przed domem, wdychałam zapach moich róż…
Cudowny! Ej, nie taki znowu cudowny! Ten sąsiad zza muru zaczął wieczorne grillowanie. Nadstawiłam uszu, czy aby nie słychać jakiejś rozmowy. Nie, musiał być tam sam. W pewnej chwili usłyszałam dźwięk telefonu. Wrodzona ciekawość kazała mi wytężyć słuch… Typek gadał po niemiecku! Ale jak płynnie! Dodatkowy powód, żeby go nie lubić. Znowu włączyłam na cały regulator Stinga. Niech wie, że nie jest panem świata, nawet jeśli sobie na nim zbudował ceglane ogrodzenie!
I nagle, ni z tego, ni z owego, mój kiełbasiany oprawca zaczął zza muru śpiewać… Razem ze Stingiem! Every breath you take… Nie wiem, co mnie podkusiło, ale zaczęłam śpiewać razem z nim. I tak sobie nuciliśmy, po dwóch stronach muru. Potem poszłam spać. Ale nie zasnęłam.
Nazajutrz pojechałam do biura w bojowym nastroju. Postanowiłam zawalczyć o swoje, dosyć tego – myślałam – nie mam ochoty być podnóżkiem dla tych wszystkich bęcwałów, którzy, gdy przyjdzie właściwy moment, zwalają na mnie wszystkie swoje winy. Już, już miałam wparować do gabinetu szefa, kiedy zatrzymała mnie Kryśka.
– Słyszałaś nowinę?
– Jaką?
– Wywalili Rafała!
– Jakiego Rafała?!
– No, tego Rafała, starszego menedżera… Twojego szefa! Wcale też nie wiem, czy prezes utrzyma się na stanowisku…
– Boże jedyny, co się stało?!
Fajnie byłoby mieć takiego szefa!
– Podobno firma została sprzedana.
– Ale jak to? Co z nami będzie?!
– No tego właśnie nie wiadomo…
– Wiesz – powiedziałam – to ja chyba muszę zapalić.
Wyszłam na patio. Ten sam facet znów tam siedział.
– Ech – uśmiechnął się – ja też nie palę, naprawdę… Ale też mam trudny czas.
Parsknęliśmy oboje.
– Pracuje pan tu? Nie zapytałam poprzednim razem, zanim zalałam pana potokiem słów…
– Nawet pani nie wie, jak bardzo mi wtedy pomogła! – facet błysnął białymi jak śnieg zębami. Jezu, skąd niektórzy ludzie mają takie idealne zęby! – Przejdźmy na ty, mam na imię Tobiasz. Nie przychodzi mi łatwo takie „tykanie”, nie jestem taki znów bardzo otwarty, ale z panią dobrze się dogaduję.
– Jestem Adela. Pracuje pan… pracujesz tu, Tobiaszu?
– No, od dziś już tak.
– A w której firmie?
– W tej samej co ty – uśmiechnął się bardzo tajemniczo.
– W tej co ja? To pewnie już wiesz, że nas sprzedali.
– No sprzedali, właśnie dlatego tu jestem.
– Już wiem! Przyszedłeś na miejsce Rafała! – ucieszyłam się.
Kurczę, jak fajnie byłoby mieć sensownego szefa!
– W pewnym sensie przyszedłem na miejsce Rafała. Ja tę firmę kupiłem.
Zburzył mur między nami
Stara Miłosna, w Starej Miłośnie, tam właśnie mieszkam i znowu jest weekend. Siedzę sobie teraz na ganku, pies łasi mi się do nóg, chomik szaleje w wyniesionej na trawnik klatce. Znowu ten cholerny grill za murem. Ale jakoś dziś mnie to bardzo nie drażni – zaraz wychodzę na obiad. Tobiasz awansował mnie na stanowisko starszego menedżera. Przez ostatnie dni pomagałam mu ogarnąć wszystkie dokumenty. Wczoraj zapytał, czy zjem z nim w sobotę obiad. No wiem, nie wygląda to najlepiej, ale spotkanie ma być służbowe i mamy omówić nową strategię firmy. Nawet nie musiałam specjalnie się przygotowywać, od lat noszę w głowie tyle pomysłów…
Mój szarmancki szef zapytał, gdzie mieszkam, powiedział, że po mnie przyjedzie. Podałam mu adres – dziwnie popatrzył. Pewnie nie liczył się z tym, że będzie musiał tak daleko jechać. Ma być za pół godziny, tymczasem facet za murem grilluje ile wlezie. Jestem trochę głodna…
Ale… co to za hałas? Co się dzieje, czy on do reszty oszalał? On chyba wali młotem w mur! No tak, najwyraźniej to właśnie robi!
– Oszalał pan? Niech się pan odezwie!
Nic, ani słowa, tylko to jednostajne walenie. Mur powoli pęka, widzę pierwszą rysę. Co za świr! Lecą najpierw odłamki i wreszcie z muru wypada jedna cegłą, potem dwie. On wali dalej. Robi dziurę w ogrodzeniu i wreszcie go widzę. I mało nie mdleję z wrażenia. To Tobiasz. W rezydencji z basenem mieszka Tobiasz. Wybił dziurę wielkości sporego okna, włożył głowę do środka i zaśmiał się wesoło.
– Adelo, zapraszam na obiad!
A potem podał mi przez dziurę w płocie porcję grillowanych kiełbasek. Ze zdumienia aż mi głos uwiązł w gardle. On jest zupełnie jak książę z bajki. A ja? Czy jestem Kopciuszkiem, który wreszcie spotkał swojego księcia? Naprawdę nie wiem, co będzie dalej...
Czytaj także:
„Facet mnie rzucił, bo nie mógł znieść, że to ja a nie on pojechałam na stypendium do USA. Los obojgu nam zagrał na nosie”
„Koleżanka uważała, że kobiecie dojrzałej nic nie wypada. Ani wyglądać atrakcyjnie, ani dobrze się bawić. Wredna nudziara!”
„Zazdrościłem kumplowi życia jak z obrazka. Jednak to była tylko bańka, która pękła, gdy nakryłem jego matkę na zdradzie”