Naprawdę cieszyłam się na ten wyjazd. Właściwie nie mogłam się go doczekać. Wakacje minęły raz-dwa, a my z Tomaszem, zawaleni robotą, nie mieliśmy gdzie upchnąć urlopu. I tak został nam wrzesień… Wieczory co prawda już trochę chłodne, lecz jak znajomi przyjadą, tym chętniej się będą „rozgrzewać”. No właśnie, znajomi… Jeszcze niedawno powiedziałabym – przyjaciele, ale dziś to słowo nie przechodzi mi już przez gardło.
Mieliśmy miło spędzić czas
Irek z Jagodą i dzieciakami mieli do nas wpaść na weekend. Czyli dwa dni z dziesięciu, jakie przeznaczyliśmy na wypoczynek. Znamy się nie od dziś i już nieraz bywaliśmy razem na wyjazdach. Nigdy jednak nie gościliśmy ich u siebie na działce. Jakoś nie było okazji. Dlatego nie mieliśmy pojęcia, co nas czeka… Jechaliśmy z Warszawy w dwa samochody. My pierwsi, oni za nami.
Zgodnie z planem po drodze zatrzymaliśmy się w jakimś miasteczku, by zrobić zakupy, jako że w domku na działce nie było praktycznie nic do jedzenia, może poza ketchupem i paroma chińskimi zupkami, które zostały z poprzedniego wypadu. Co prawda po drugiej stronie ulicy znajdował się sklepik pani Halinki, zresztą całkiem nieźle zaopatrzony, ale – jak wiadomo – w dyskoncie większy wybór i, co tu kryć, taniej.
Zrobili z nas bankomat i posługaczy
Jak ustaliliśmy, tak zrobiliśmy. Pierwszy zgrzyt nastąpił, kiedy z wypchanym po brzegi wózkiem stanęliśmy przy kasie. Okazało się bowiem, że nasi kochani znajomi nagle się gdzieś ulotnili. Nic to, że wcześniej zarówno ich pociechy, jak i oni wrzucali do wózka co popadnie (łącznie z dmuchanym basenikiem dla dzieci, zastawem sztućców i pompką do roweru). Płacić już nie było komu. Po wyjściu ze sklepu zastaliśmy ich przy samochodzie palących papierosy. Na delikatną sugestię męża a propos rozliczenia Irek odparł z uśmiechem:
– Oddam wam kasę na miejscu, okej?
Przystaliśmy na to, naiwni…
Goście od pierwszej chwili poczuli się u nas jak u siebie w domu. Albo raczej jak w domu u mamusi, przy czym rola „mamusi” przypadła w udziale mnie. Robienie sałatek, przygotowywanie mięsa, wykładanie sztućców i szklanek na stół, sprzątanie ich ze stołu, wrzucanie pustych puszek i butelek do śmieci, wymienianie popielniczek, wyrzucanie worków z odpadkami do kontenera, zmywanie, zmywanie, zmywanie…
A może ktoś by mi pomógł? Po co? Przecież świetnie sobie radzę! Poza tym czy to ładnie tak zaprzęgać gości do roboty? Chyba nie… Myślałam, że zwariuję. A ja, głupia, myślałam, że sobie odpocznę.
Nic z tych rzeczy… Musiałam obsługiwać czwórkę darmozjadów i leni, w tym ciągle czegoś żądające dzieci. Olga i Jasiek, 6-letnie bliźniaki, były najbardziej rozwydrzonymi maluchami na świecie. Chyba myślały, że wszystko im się należy. Najbardziej mnie denerwowało, kiedy któreś wrzasnęło: „Chcę loda!” albo „Chcę chipsy!”, a mój mąż od razu gnał do pani Halinki spełnić ich zachciankę. Bo ich rodzice, oczywiście, nie reagowali.
– Przypominam ci, że Irek nadal nie oddał swojej połowy kasy za zakupy – syknęłam do Tomka przez zęby, kiedy wybierał się po kolejną skrzynkę piwa.
– Oj, daj spokój – odparł niepewnie. – To nasi goście… I co, mam im teraz o tym przypomnieć? W środku imprezy?
– A kiedy? – nie dawałam za wygraną. – Im wcześniej, tym lepiej.
Tomasz westchnął ciężko, wywrócił oczami, po czym co prawda niechętnie, ale poszedł pogadać z Irkiem jak mężczyzna z mężczyzną. I co usłyszał? Obserwowałam to wszystko z kuchni, stojąc (jak zwykle) przy garach i brzmiało to mniej więcej tak:
– Kasa? Jasne! – Irek zaczął grzebać w portfelu. – O kurczę, stary… Słuchaj… Głupia sprawa, ale nie mam przy sobie gotówki. Musiałbym iść do bankomatu. Macie tu jakiś w tej wiosce?
Jasne! Bankomat we wsi…
Ostatecznie ustaliliśmy, że oddadzą po powrocie. Oczywiście nie oddali. Nie to, że jestem skąpa i nie wydam grosza na gości, ale czym innym jest organizować parogodzinną imprezę, a czym innym zapraszać czwórkę osób na weekend i płacić za wszystko z własnej kieszeni. Szczególnie jeśli ten „weekend” przeciąga się do tygodnia. Tak! Naszym znajomym tak bardzo się u nas spodobało, że postanowili zaszczycić nas swoją obecnością pięć dni dłużej, niż planowali.
Kiedy w końcu opuścili nasze progi, została mi góra brudnych talerzy, masa sprzątania i tylko trzy dni urlopu. „Gość w dom, Bóg w dom” – mówi stare polskie przysłowie. Ja za takiego Boga dziękuję…
Czytaj także:
„Mój mąż zdradził mnie i zostawił biedną kobietę z brzuchem. 20 lat później zaproponowałam jej, by zamieszkała z nami”
„Córki traktowały mnie jak służącą i opiekunkę. Po latach zorientowałam się, jak bardzo przez to zaniedbałam męża”
„Po śmierci ojca musiałem go zastąpić matce i siostrom. Były tak zazdrosne, że nie pozwalały mi na szczęśliwy związek”
„Pogodziłam się z tym, że mogę nie dożyć 30. Bolało mnie tylko to, że nie dam mężowi upragnionego dziecka”