Już od wczesnego dzieciństwa los zwierząt nie był mi obojętny. Dlatego w szkole średniej zainteresowałam się wegetarianizmem, który z czasem zamienił się w weganizm.
Z każdym kolejnym rokiem przekonywałam się, że jest to mój sposób na życie, który służy zarówno mojemu zdrowiu, jak i światopoglądowi. I co najważniejsze – większość osób z mojego otoczenia akceptowało moje podejście do jedzenia, dzięki czemu nie czułam, że jestem jakaś dziwna.
Od początku była na „nie”
Ale to się zmieniło w momencie, gdy poznałam Marka. Jego matka od początku wyrażała swoje niezadowolenie z mojego stylu życia, które przybierało na sile z każdym kolejnym rokiem naszego małżeństwa. Apogeum jej niezadowolenia przypadło na tegoroczną Wigilię, na którą przyszła z własną wałówką.
Kiedy poznałam Marka, to ujęło mnie w nim to, że tak bardzo zależy mu na losie zwierząt. Już podczas studiów pracował w schronisku jako wolontariusz, a po ich zakończeniu – kiedy brakowało już czasu na regularne wizyty – wpierał je finansowo i rzeczowo.
– Bardzo cię kocham – mówiłam mu za każdym razem, gdy wysyłał przelew, aby te biedne kudłate stworzenia miały co jeść i gdzie spać. I chociaż to nie był jedyny powód mojej miłości do niego, to nie ukrywam, że to między innymi tym przekonał mnie do siebie.
– Ale nie wymagaj ode mnie, abym przerzucił się na sama zieleninę – dodawał niemal natychmiast. Marek nie mógł żyć bez mięsa i od samego początku naszej znajomości przekonywał mnie, że nic tego nie zmieni.
– Ok, ok – zaśmiałam się i pieszczotliwie pogłaskałam go po głowie.
Gdy tylko się poznaliśmy, miałam nadzieję na przekonanie go do swoich upodobań kulinarnych. Jednak z czasem porzuciłam ten pomysł, bo przekonałam się, że nic z tego nie będzie. Ale tak naprawdę, to wcale mi to nie przeszkadzało. Kochałam Marka i uważałam, że te niezbyt dotkliwe różnice między nami nie powinny mieć wpływu na naszą miłość.
I nie miały. Markowi nie przeszkadzał fakt, że jestem weganką, a ja zaakceptowałam to, że mój mąż lubi zjeść na obiad tradycyjnego polskiego kotleta. A że równie często sięgał po wegańskie potrawy, to moje gotowanie wcale nie było tak utrudnione, jak mogłoby się wydawać. Zupełnie inaczej rzecz się miała z moją teściową. Matka Marka była jedzeniową tradycjonalistką i nie mogła zrozumieć, jak mogę funkcjonować bez szyneczki, kotlecika lub zrazika. I o ile na początku jej zdziwienie było jedynie tym, to z czasem przekształciło się w złośliwości i docinki.
– Twoja żona za niedługo zamieni się w królika – mówiła sarkastycznie do Marka za każdym razem, gdy tylko zostawała u nas na jakimś posiłku, a ja serwowałam jej potrawę, która nie miała w sobie ani krztyny mięsa.
– Nie przesadzaj – mój mąż próbował łagodzić sytuację. – Ale przyznasz, że ta zapiekanka jest całkiem niezła? – dodawał od razu. A potem nakładał jej na talerz kopiastą porcję dania, które błyskawicznie znikało z talerza. Bo chociaż teściowa lubiła mnie pokrytykować, to nie miała nic przeciwko, aby skosztować moich wegańskich potraw. I wtedy jakoś nie wydziwiała, że jej nie smakują.
– Jest w porządku – odpowiadała zazwyczaj. Ale nic więcej, bo na prawdziwą pochwałę z jej ust nie miałam nawet co liczyć.
Próbowałam przekonać teściową
Po kilku latach małżeństwa przyzwyczaiłam się do tego, że teściowa nie akceptuje mojego sposobu jedzenia. Ale mimo wszystko nie traciłam zapału, aby przekonać ją, że weganizm nie jest najgorszy i że jedząc w taki sposób wcale nie umiera się z głodu.
– Może ciasta? – zapytałam ją pewnego popołudnia, gdy nas odwiedziła. A gdy przytaknęła, to postawiłam na stół pachnące brownie, które nie miało w sobie żadnych produktów odzwierzęcych.
– Bardzo dobre – usłyszałam. – I sama widzisz, że zmiana podejścia wyszła ci tylko na dobre. To właśnie takie ciasta powinnaś przygotowywać – dodała pochłaniając kolejny kawałek wypieku, którego podstawą była czerwona fasola. Patrząc na nią nie mogłam powstrzymać uśmiechu.
– To mój popisowy wypiek – powiedziałam. – Użyłam do niego czerwonej fasoli, migdałów, siemienia lnianego i kakao. Prawda, że wcale nie czuć, że jest to wegańskie danie? – zapytałam z przekąsem. A kiedy zobaczyłam minę matki Marka, to od razu wiedziałam, że trafiłam w punkt. Teściowa zrobiła zdziwioną minę i próbowała wymyśleć jakąś złośliwość. Ale nic z tego nie wyszło. Ciasto było naprawdę przepyszne i nawet największa przeciwniczka weganizmu nie mogła temu zaprzeczyć.
– Tym razem ci się udało – wydusiła z siebie. A ja poczułam satysfakcję, którą może poczuć jedynie synowa walcząca od kilku lat z wiecznie niezadowoloną teściową.
I tak było za każdym razem. Gdy tylko częstowałam matkę Marka jakimś swoim wegańskich daniem, pochłaniała je bez słowa krytyki. A gdy tylko dowiadywała się, że danie jest w całości wegańskie, to próbowała wymyśleć coś, co mogło zdyskredytować jego walory smakowe. I chociaż wmawiałam sobie, że nic na to nie poradzę, to najzwyczajniej w świecie było mi po prostu przykro.
Chciałam przygotować wegańską Wigilię
W ciągu roku nie miałam problemów z tym, aby ściśle przestrzegać swoich kulinarnych wyborów. Tym bardziej, że wszyscy z naszego otoczenia doskonale wiedzieli o mojej diecie i bez trudu się do niej dostosowywali.
– Zrobiłam wegański bigos i mam nadzieję, że będzie ci smakował – powiedziała mi mama, do której wybraliśmy się kiedyś na niedzielny obiad.
– Trafiłam na wegańską piekarnię. Jestem przekonana, że ciasto przypadnie ci do gustu – przekonywała mnie siostra, gdy zapraszała mnie na swoje urodziny.
I tak było za każdym razem. Cała nasz rodzina i wszyscy nasi znajomi starali się, aby na imprezach czy na spotkaniach zawsze było coś wegańskiego. Wyjątkiem była moja teściowa, która podczas wszystkich naszych wizyt serwowała mięso i ciasto na bazie jajek i masła.
– Widzę, że ci smakuje – mówiła do Marka, który zajadał tak, aż trzęsły się mu uszy. I wcale mu się nie dziwiłam, bo teściowa słynęła z tego, że jest świetną kucharką.
– Przepyszne – odpowiadał mój mąż. A wtedy jego matka patrzyła na mnie tak, jakbym głodziła jej jedynego synka i kazała mu jeść jedynie sałatę.
– Nie spróbujesz? – pytała mnie z ironicznym uśmieszkiem. A gdy odmawiałam, to mamrotała pod nosem, że sama nie wiem, co tracę.
Problemem były święta, podczas których trudno było skonstruować całkowicie wegański jadłospis. Dlatego nie lubiłam tych wszystkich kulinarnych rytuałów i co roku miałam ten sam problem – jak to wszystko zorganizować. Nie inaczej było też w tym roku. Już na samą myśl o tym, że podczas Wigilii będę musiała z niemal wszystkiego rezygnować robiło mi się niedobrze. A ponieważ Marek wiedział o moich dylematach, to w tym roku wpadł na genialny pomysł.
– To może w tym roku to ty przygotujesz Wigilię – zaproponował. gdy jak zwykle narzekałam, że jego teściowa nie weźmie pod uwagę tego, że jestem weganką.
Spojrzałam na niego zaskoczona. „Oszalał” – pomyślałam w pierwszej chwili. Ale im dłużej o tym myślałam, coraz bardziej przekonywałam się do pomysłu zorganizowania wegańskiej Wigilii.
– Zgoda – powiedziałam. I niemal od razu przystąpiłam do przygotowywania wigilijnych dań, które miały nie zawierać produktów zwierzęcych.
Prawie wszyscy byli zadowoleni
I okazało się to całkiem proste. Wystarczyło kilka niewielkich zmian, aby tradycyjne dania stały się stricte wegańskimi. W moim jadłospisie nie zabrakło sałatki jarzynowej, pierogów, łazanek, kutii, ciast czy kompotu z suszu. Udało mi się nawet wymyśleć potrawy, które wyglądem i smakiem przypominały ryby, chociaż nie było w nich ani grama tradycyjnego karpia, dorsza czy śledzika. Byłam z siebie bardzo dumna.
Kiedy zaczęłam zapraszać gości na naszą Wigilię, to większość przyjęła zaproszenie z lekkim zdziwieniem, ale i z zaciekawieniem.
– To będzie ciekawe doświadczenie – podsumowała siostra Marka.
– W końcu ktoś inny będzie się męczył w ten dzień – zażartowała mama i obiecała, że na pewno przyjdzie.
Wyjątek jak zwykle stanowiła teściowa.
– Mam przyjść na Wigilię bez wigilijnych dań? – zapytała ze zdziwieniem. – To chyba jakiś żart – dodała. I nie wiadomo, jakby się to skończyło, gdyby nie zapewnienia Marka, który obiecał jej, że na pewno nie wyjdzie od nas głodna.
W końcu się zgodziła. Ale i tak postawiła na swoim. Na kilka godzin przed rozpoczęciem kolacji wigilijnej przyjechała do nas z całymi siatami. Okazało się, że od kilku dni siedziała w kuchni i przygotowywała wszystkie tradycyjne dania.
– Żeby twoi goście nie umarli z głodu – powiedziała wyniośle. A potem ruszyła do mojej kuchni i zaczęła się w niej krzątać. A ja tylko machnęłam ręką, bo nie chciałam w ten szczególny dzień prowokować kłótni.
Wigilia przebiegła w całkiem miłej atmosferze. Na stole stały dwie wersje tych samych potraw, a każdy z gości próbował zarówno potraw przygotowanych przeze mnie, jak i tych przyrządzonych przez teściową. I wszystkim wszystko smakowało. No może z wyjątkiem matki Marka, która konsekwentnie odmawiała jedzenia wegańskich dań twierdząc, że nie będzie cały wieczór gryzła siana. Ale to już jej problem. Najważniejsze, że wszystko udało się zorganizować tak, aby zdecydowana większość gości spędziła ten wieczór naprawdę miło i smacznie.
Anna, 33 lata
Czytaj także:
„W Wigilię zostawiam dodatkowe nakrycie, ale nie dla zbłąkanego wędrowca. Wciąż liczę, że tata do mnie wróci”
„Matka nawet w Wigilie traktowała mnie jak przybłędę. Zbłąkany wędrowiec znaczyłby dla niej więcej niż własna córka”
„Odliczam dni do Wigilii, bo tylko wtedy rodzina o mnie pamięta. Zjadają tradycyjne potrawy i uciekają do lepszego życia”