Moją pierwszą w życiu pracę dostałem na studiach. Odbyłem staż w dziale marketingu wielkiej międzynarodowej korporacji i po dwóch miesiącach miałem tam już etat. Przez kolejnych siedem lat pracowałem w tym samym miejscu, sądząc, że to lepszy sposób na rozwój zawodowy niż ciągłe zmienianie kolejnych firm. Systematycznie piąłem się w górę w hierarchii firmy, zarabiałem coraz lepiej. Aż w końcu… zwolnili mnie. Oficjalny powód: kryzys. Nieoficjalny: zarabiałem za dużo i blokowałem drogę awansu młodszym ode mnie. Żeby wspiąć się wyżej, musiałbym znać odpowiednich ludzi w zarządzie…
W pierwszej chwili przeżyłem szok
Nie chciałem uwierzyć w to, co usłyszałem od kadrowej. Ale kiedy wróciłem do swojego biurka, eskortowany już przez ochronę, zastałem kartonowe pudełko, w które ktoś spakował moje rzeczy. Ochroniarz odprowadził mnie na parking, uważając, żebym po drodze z nikim nie porozmawiał (słyszałem o takich przypadkach wcześniej, chodziło o to, żeby nie „demotywować” tych, którzy pracę mieli). Kiedy wsiadałem do samochodu, życzył mi miłego dnia. Ledwo się powstrzymałem, żeby nie przejechać kołami po jego stopach. Wyjechałem na ulicę i zdziwiłem się, że jest tak mały ruch…
Ale nigdy nie jeździłem po mieście w południe. Do pracy docierałem w godzinach szczytu i na końcówce tego szczytu wracałem do domu. A teraz, po niecałych dwudziestu minutach, byłem już pod swoim blokiem. Wszedłem do mieszkania i… poczułem się jak dziecko we mgle. „Co ja mam teraz robić?!”. Odpowiedź niby prosta: szukać pracy. Tylko że ja nigdy tego nie robiłem. Przyzwyczajony do swojej posady zapomniałem nawet, jak powinno wyglądać dobrze napisane CV, jak przygotować się do rozmowy kwalifikacyjnej. Owszem, kiedyś to wszystko teoretycznie wiedziałem, ale nigdy tego nie wypróbowałem w praktyce. Niby to powinno być jak jazda na rowerze, niby nie powinno się tego zapominać, ale… W końcu, dzięki pomocy znajomego udało mi się „wysmażyć” CV i zacząłem je rozsyłać po firmach. Niestety, mój telefon uparcie milczał. Dopiero po dwóch miesiącach zadzwonili do mnie ze średniej wielkości firmy produkującej soki i zaprosili na rozmowę kwalifikacyjną. Dział marketingu mieścił się tuż obok hal produkcyjnych, które z kolei znajdowały się bezpośrednio wśród sadów. Było to kilkadziesiąt kilometrów od miasta, ale pocieszałem się, że w razie czego będę szybko dojeżdżał, bo akurat będę jechał odwrotnie niż wszyscy (rano „z miasta” a wieczorem „do miasta”).
Przyjął mnie od razu dyrektor marketingu
Kiedy wszedłem do jego gabinetu na drugim piętrze, wskazał mi krzesełko obok swojego biurka, a potem, bez słowa, podszedł do okna i zaczął wpatrywać się w sady otaczające firmę. Ta cisza trwała dłuższą chwilę i nie bardzo wiedziałem, czy o mnie zapomniał, czy to jakaś jego strategia rozmowy. W końcu jednak odwrócił się do mnie i powiedział:
– Wie pan, nie mogę się napatrzeć na te nasze sady.
– Faktycznie, widok jest piękny – potwierdziłem nieśmiało.
– Piękny? – to określenie go oburzyło. – Ten widok jest absolutnie zachwycający, wyjątkowy, niepowtarzalny… – uniósł się nieco i spojrzał na mnie krytycznie. – Nie wydaje się panu?
– Tak, ma pan rację – przytaknąłem, bo uznałem, że jeśli tego nie zrobię, rozmowa się zakończy, a bardzo mi zależało na tej pracy.
Moje stwierdzenie udobruchało dyrektora. Przeszliśmy do zasadniczej rozmowy, podczas której wypadłem bardzo dobrze. Okazało się, że moim wielkim atutem jest to, że pracowałem dotychczas tylko w jednym miejscu. Dyrektor nie znosił tzw. skoczków, często zmieniających pracę, bo to, według niego, uniemożliwiało im identyfikację z marką. I kiedy wydawało mi się, że jestem już na najlepszej drodze do otrzymania nowej pracy, zaczęły się schody… Dyrektor schylił się pod biurko, a po chwili wyjął stamtąd dwie szklanki napełnione sokiem i wskazał mi na nie ręką.
– O co chodzi? – zapytałem.
– Niech pan spróbuje. Najpierw jednego, potem drugiego.
Sięgnąłem po jedną ze szklanek. W pokoju było bardzo gorąco. Choć sok smakował mi w sposób umiarkowany, to gdy już przytknąłem szklankę do ust, nie mogłem się opanować i wypiłem duszkiem prawie całą jej zawartość. Dyrektor obserwował mnie z zadowoleniem. Kiedy odstawiłem szklankę i chciałem sięgnąć po drugą, zatrzymał moją rękę.
– Nie będę pana narażał – uśmiechnął się. – Pił pan właśnie nasz sok i sprawiało to panu taką przyjemność, że nie mogę wątpić w pana dobry smak. Ten drugi to… – tu wymienił konkurencyjną markę soków, która była moją ulubioną. – Straszne gówno robią, proszę pana. Tego się nie da pić. Nie wiem, czego oni tam dolewają, ale owoców to się tam nie uświadczy. Same konserwanty.
Zdawałem sobie sprawę, że nie powinienem występować w obronie konkurencyjnej marki, ale słowa, być może, mojego przyszłego szefa, trochę mnie zaniepokoiły. Gdy dodałem do tego ten dziwny początek rozmowy, zacząłem mieć pewne obawy.
Dlatego postanowiłem go wybadać
– Ale rozumiem, że jeśli kiedyś przypadkiem napiję się tego drugiego soku, to nie będzie mi grozić zwolnienie? – próbowałem zażartować.
– Pod warunkiem, że to będzie rzeczywiście przypadek – odpowiedział mi śmiertelnie poważnie dyrektor.
– Ale chyba nie ma tu takiego „sokomatu”, który sprawdza zawartość i skład soków w wydychanym przez pracowników powietrzu? – brnąłem dalej w żart, choć czułem, że to nie jest bezpieczne.
– Szanowny panie – dyrektor chyba wreszcie wyczuł, że żartuję, bo spojrzał na mnie „z góry” ze śmiertelnie poważną miną. – My tu bardzo poważnie podchodzimy do pewnych spraw i dbamy o świadomość zawodową pracowników. To nie jest żadna fanaberia, musimy dbać o ich zdrowie, żeby nie cierpieć z powodu przestojów w pracy. A gdybyśmy się zgodzili na spożywanie przez nich wyrobów konkurencyjnych firm, to tak samo, jakbyśmy pozwolili im jechać dwieście na godzinę w nocy, na deszczu, z przymrozkiem, po kiepskiej drodze! – uniósł się przy tej „wyliczance”.
– W takim razie ja się już pożegnam – wstałem i podałem mu rękę.
– Zaraz, jeszcze nie skończyliśmy…
– Ja już skończyłem. Aha… Uwielbiam ten drugi sok – pokazałem głową na nietkniętą szklankę – i wolę go od waszego…
Dyrektor otworzył usta i, nie mogąc wykrztusić z oburzenia słowa, odprowadził mnie jedynie wzrokiem do drzwi… Zależało mi na tej pracy, ale kiedy pomyślałem, z jakim szaleńcem miałbym pracować, stwierdziłem, że oferowana mi pensja nie jest tego warta. Gdy wychodziłem z budynku tej firmy, zadzwonił mój telefon. Inny pracodawca zaprosił mnie na spotkanie. Może tym razem się uda.
Czytaj także:
„Wiedziałam, że szef jest humorzasty, ale teraz przeciągał strunę. Chciałam mu pomóc, ale takiej odpowiedzi się nie spodziewałam”
„Wdałam się w romans z szefem wszystkich szefów. Czuję się jak Kopciuszek, który wreszcie spotkał swojego księcia”
„Szef dyskryminował mnie w pracy, bo jestem kobietą. Zaciągnęłam drania do łóżka, żeby dopiąć swego i dostać awans”