Gdy miałam pięć lat, rodzice zdecydowali się zapisać mnie na lekcje karate. Miałam problemy z prawidłową postawą – lekarz stwierdził u mnie koślawość kolan. Nie dużą, ale wraz ze wzrostem wada mogła się pogłębiać, i ostatecznie mogłoby się skończyć operacją. Według ortopedy moja wada wynikała z przykurczów niektórych mięśni.
Wcześniejsza gimnastyka korekcyjna niewiele pomogła, a rodziców nie stać było na kosztowną rehabilitację. Po kilku konsultacjach zdecydowali się więc posłać mnie na karate, sport, w którym rozciąganie stanowi ważny element treningu. Nie bez znaczenia była też bliskość szkoły, w której odbywały się zajęcia; pięć minut spacerkiem od domu.
I tak zaczęłam regularnie ćwiczyć
Przez pierwsze kilka lat tata odprowadzał mnie dwa razy w tygodniu na zajęcia. Potem chodziłam już sama. Do końca podstawówki nie opuściłam żadnego treningu. W gimnazjum – tylko trzy – z powodu anginy. A oprócz treningów były jeszcze zawody, wyjazdy, obozy letnie, zimowe. Wsiąkłam w to całkowicie.
Bunt pojawił się, gdy zaczęłam chodzić do liceum. Koleżanki miały czas na różne głupoty, a ja tylko szkoła-trening, szkoła-trening, wtorek, czwartek, do tego jeszcze inne zajęcia dodatkowe. Przecież nie samą nauką i ćwiczeniami człowiek żyje! Zwłaszcza gdy się ma kilkanaście lat. Torba, z którą chodziłam na karate, wylądowała na dnie szafy, kimono, starannie poskładane, obok niej.
W mój pierwszy wolny wtorek wybrałam się z koleżanką na lody i, szczerze mówiąc, byłam oszołomiona wolnością, odzyskaną po latach życia według sztywnego harmonogramu. Piątkowe popołudnie w całości przebimbałam. W drugim tygodniu poszłam do kina i powłóczyłam się bez celu po mieście; w trzecim budżet mi się wyczerpał, na lody kasy zabrakło, na kino tym bardziej, nie mówiąc o jakimkolwiek kosztowniejszym pomyśle.
Rodziców prosić o dofinansowanie nie chciałam, choć pewnie by mnie wspomogli. Zawsze, bez względu na sytuację, mogłam na nich liczyć. Na przykład wcale nie skomentowali mojej decyzji odnośnie rezygnacji z karate – ani jednym słowem czy gestem.
Domyślałam się, że jest im przykro, zwłaszcza tacie, ale ani razu nie dali tego po sobie poznać. Uznali, że decyzja należy do mnie.
W końcu nie byłam już dzieckiem
Może, gdyby mnie przekonywali, zmuszali, to postąpiłabym inaczej. Ale oni zrobili najlepszą rzecz pod słońcem, dając mi wolny wybór. I tak we wtorek w trzecim tygodniu mojego beznadziejnego popołudniowego nieróbstwa przeprosiłam się ze swoją torbą treningową, wygrzebałam ją z szafy, spakowałam kimono i ruszyłam na zajęcia.
Do końca liceum sumiennie uczestniczyłam w treningach karate, jeździłam też na zawody, zgrupowania i wakacje sportowe. Można powiedzieć, że weszło mi to w krew. Po maturze sprawy się skomplikowały, bo dostałam się na wymarzone studia dzienne. Kierunek, edukację wczesnoszkolną, wymyśliłam sobie już dawno temu i nie zrażałam się, że nie tak prosto w tym zawodzie o pracę.
Na studia dojeżdżałam do Częstochowy, niedaleko, bo trzydzieści kilometrów; na akademik nie było szans, za blisko, a na wynajęcie mieszkania nie miałam pieniędzy. Dojazdy stały się koniecznością. W napięty grafik nie udało mi się wcisnąć ukochanych treningów. Ale żeby nie wyjść z wprawy, w weekendy ćwiczyłam sama.
Starałam się robić to porządnie i regularnie
Taka sytuacja trwała trzy lata, aż do zrobienia przeze mnie licencjatu. Długo, ale zaparłam się, że dam radę. I dałam! Kiedy miałam już upragniony dokument w garści, mogłam wreszcie wrócić na regularne treningi. Jakby w nagrodę za wytrwałość los się do mnie uśmiechnął – zwolniło się miejsce w pobliskim przedszkolu i zostałam przyjęta do pracy jako opiekunka dzieci.
Na początku nie miałam swojej grupy, tylko byłam pomocą wychowawczyń, czyli takim „wolnym elektronem” krążącym między potrzebującymi. Nasza placówka otwierana jest o szóstej trzydzieści rano i działa do szesnastej trzydzieści po południu. Moje piątkowo-sobotnie zjazdy karate odbywały się z reguły co dwa tygodnie.
Zgłosiłam się więc do porannego otwierania przedszkola, byle w piątki móc wyjść z pracy wcześniej. Pomysł bardzo spodobał się pozostałym wychowawczyniom. Zwłaszcza tym, które musiały dojeżdżać do pracy, nieraz nawet po kilkanaście kilometrów. Tego pamiętnego roku wiosna uparła się udawać zimę. Krajobraz paskudziły brudne góry śniegowe, zostawiane przez pługi, i idąc do pracy, musiałam się przedzierać przez grząskie śniegowo-piaskowe błoto zalegające na chodnikach.
Tym razem dla odmiany brnęłam przez zlodowaciałą breję, którą w nocy nieco mocniejszy mróz zamienił w śliski i podstępny tor przeszkód.
Spóźnienie w ogóle nie wchodziło w grę
Musiałam zdążyć na szóstą piętnaście, żeby otworzyć drzwi, wpuścić palacza, pozapalać światła, przygotować kilka innych rzeczy. Nie mogłam sobie pozwolić na spóźnienie; umowę miałam na okres próbny, poza tym pierwsze dzieci docierały punktualnie o wpół do siódmej. Śpieszyłam się zatem, jak mogłam. Nie spodziewałam się aż takich utrudnień. Inaczej włożyłabym inne buty, a nie te mało odpowiednie na podobną ślizgawicę cuda – piękne, wysokie kozaki na obcasach, w których nogi i cała sylwetka świetnie się prezentowały. Nówki sztuki.
Chciałam się nimi pochwalić koleżankom, nim je zamienię na stosowne „służbowe” obuwie. Niedaleko przedszkola poślizgnęłam się i runęłam na chodnik jak długa. Szczęście, że na zmarzlinę, a nie w błoto, bo cała bym przemokła. Wywrotka nawet mnie rozbawiła.
„Oto kara za próżność. Jak ktoś ma koślawe nogi, nie powinien szpanować w botkach na wysokich obcasach”.
Odetchnęłam głęboko i zaczęłam się gramolić, czego nie ułatwiały torba, siatka i płaszcz zimowy. Już prawie stanęłam na nogach, kiedy moje piękne obuwie znowu sprowadziło mnie do parteru – obcasy rozjechały się na jakiejś muldzie. I ponownie wylądowałam w okropnie niewygodnej, za to upokarzającej pozycji, czyli tyłkiem na trotuarze. Na dokładkę czapka opadła mi na oczy.
– Może pomóc – usłyszałam miły męski głos.
Nie zdążyłam odpowiedzieć, bo wybawca zabrał się szybko do roboty.
„Proszę, jaki ochoczy” – zdążyłam pomyśleć.
Chwycił mnie pod ramię, postawił i objąwszy troskliwie silnym ramieniem, zaczął prowadzić. Inaczej się nie dało, bo moje obcasy cały czas tańczyły, i bez pana pomocnego musiałabym się czołgać. Chciałam poprawić czapkę, ale brakowało mi ręki, bo jedną miałam zajętą torebką i siatką, a drugą mój nazbyt opiekuńczy wybawca mocno przyciskał do swojego boku.
„No już bez przesady…” – pomyślałam sobie, ale nie powiedziałam tego głośno, bo jeszcze porzuciłby mnie na pastwę losu i oblodzonego chodnika, na którym znowu wylądowałabym w mało godnej pozycji.
– Oczy – powiedziałam skrótowo, bo puszysta czapka zsunęła się jeszcze niżej i właziła mi teraz do ust.
Musiałam mocno zaciskać wargi, by nie łykać włóczkowych włosów. Ale i tak mnie łaskotały, co było okropnie nieprzyjemne i denerwujące. Cholerne kłaki!
– Czapkę mam na oczach – wymamrotałam.
Wybawca znowu nie zareagował, tylko taką ślepą wiódł mnie dalej. W zasadzie należałoby powiedzieć, że mnie wlókł. Nie miałam pojęcia dokąd. Spróbowałam się zatrzymać, nic z tego. Zyskałam tyle, że złapał mnie mocniej i przyśpieszył...
Nie chciałam panikować, wychodząc na jakąś histeryczkę, ale coraz mniej mi się to podobało; starałam się oswobodzić albo choć rozluźnić uścisk, jednak był zbyt silny. Facet ładnie pachniał, nie jak menel czy coś, niemniej cicho odezwał się w mojej głowie dzwonek alarmowy. Bo pomoc pomocą, ale nie powinnam się czuć jak ofiara porwania. Może trafił mi się apodyktyczny typ ratownika? Tymczasem pod nogami przestałam wyczuwać śliskie górki lodowe, zastąpione przez w miarę równe podłoże, może chodnik. Ponowiłam próby uwolnienia się z objąć przesadnie troskliwego wybawcy.
– Spokojnie – odezwał się w końcu. – Już jesteśmy na miejscu.
Miał miły głos, co też o niczym nie świadczyło.
Naraz poczułam nieprzyjemne ciarki
No, bo skąd on niby wiedział, dokąd się wybierałam? Co miał na myśli, mówiąc: jesteśmy na miejscu?
„A może to jakiś cichy, nieśmiały wielbiciel, który obserwował mnie z daleka, czekając na okazję do zapoznania się? Jaka kobieta nie marzy o takiej romantycznej historii? Jak na niego nawrzeszczę albo go znokautuję – to nici z miłej opowieści, którą można wnukom snuć przy kominku”.
Zaś równy kawałek chodnika rzeczywiście mógł się znajdować przed przedszkolem; nasz konserwator dbał o to. Wybawca zatrzymał się i zabrzęczał kluczami. Musiał mieć ich cały pęk, bo pobrzękiwały w charakterystyczny sposób. Zupełnie jak moje.
„Czyżby wyjął mi je z kieszeni? Co to za głupie żarty?”.
Łatwiej było mi w uwierzyć w dowcip niż porwanie. Takie rzeczy dzieją się w telewizji. Nie na spokojnym osiedlu domków jednorodzinnych. Mężczyzna włożył klucz do zamka i otworzył drzwi. Z pomieszczenia nie zapachniało znajomą przedszkolną wonią. Raczej czuć było smarem i benzyną.
– Co jest, do cholery? – zdążyłam zapytać, zanim typ wepchnął mnie do środka.
Może to dziwne, ale wciąż się nie bałam. Pewnie dlatego się nie darłam. Byłam zaniepokojona, zaskoczona i rozdrażniona całą sytuacją, ale nie przerażona. Nauczyłam się kontrolować nadmierne emocje. Lata treningów zrobiły swoje. I całe szczęście, bo gdyby sparaliżował mnie strach, mogłoby się to dla mnie źle skończyć. Facet zamknął szybko drzwi, ani na moment nie zwalniając uścisku. Wciąż czekałam, aż zdejmie mi czapkę i wyjaśni, o co chodzi, jednak nic takiego nie nastąpiło.
Zamiast tego wyszarpnął mi gwałtownie torebkę, złapał od tyłu za obie ręce i zaczął motać je paskiem torby. Dyszał przy tym okropnie. Apodyktyczny rycerz okazał się cholernym złodziejem albo, co gorsza, jakimś zdesperowanym zboczeńcem! Bo kto to widział porywać kobietę w biały dzień sprzed przedszkola? Kretyn!
A może nie taki znowu kretyn…?
Owszem, najwyraźniej był dewiantem, ale postępował logicznie, choć w niecnym celu. Było jeszcze bardzo wcześnie. Pustki na ulicach. Działał z zaskoczenia. szczęście, że trafiło na mnie. Naprawdę. Bo gdyby na moim miejscu znalazła się któraś z moich koleżanek z pracy albo jakaś dziewczynka z gimnazjum, aż strach pomyśleć, jaki mógłby być finał. Pozbywszy się wątpliwości, co do intencji fałszywego ratownika, straciłam też skrupuły.
Przyciskał mnie dość długo, bym stworzyła sobie w wyobraźni mapę jego ciała. Z całej siły wbiłam mu obcas w śródstopie i zerwałam czapkę z głowy, by odsłonić oczy. Gdy mnie puścił, wykręciłam się i przyłożyłam mu odpowiednio w grdykę kantem dłoni, a łokciem w splot słoneczny. Nie hamowałam się, bo z powodu czapki zaciągniętej na oczy byłam rozjuszona do granic wytrzymałości.
Po kolejnym ciosie ujrzałam zwijającego się na podłodze niepozornego faceta w średnim wieku. Nigdy wcześniej go nie widziałam. Był nieźle zbudowany, chyba coś ćwiczył, może na siłowni... A jednak ze mną nie miał szans. Obezwładniłam go do reszty, pasek torebki okazał się rzeczywiście bardzo przydatny, podobnie jak pasek od spodni.
Do przyjazdu policji leżał biedaczek związany na podłodze i patrzył na mnie z wyrzutem. No cóż, trochę go rozumiałam; taki łatwy łup jak paniusia na obcasach, a wyłożył się na nim koncertowo. W sumie nie jego wina, nie mógł przecież wiedzieć, że mam brązowy pas w karate.
Czytaj także:
„Gdy zmarł teść, teściowa się zmieniła. Obsesyjnie interesowała się naszym życiem, nieproszona cerowała moje majtki”
„Czułam, że to dziecko musi żyć. Próbowałam odwieść Kasię od usunięcia ciąży i miałam rację. To dziecko uratowało jej życie”
„Adrian miesiącami mnie dręczył i prześladował. Policja mnie zbyła. Zainteresują się dopiero, gdy zrobi mi krzywdę”