„Zanim zaszłam w ciążę, chciałam poznać prawdę o mojej biologicznej matce. To, co odkryłam, powaliło mnie na kolana”

załamana córka fot. Adobe Stock, Valerii Honcharuk
„Przez kilka miesięcy moje myśli bardzo często krążyły wokół ludzi, którzy dali mi życie. Zastanawiałam się, jak wyglądali, czym się zajmowali, a przede wszystkim, dlaczego mnie nie chcieli. Zadawałam sobie pytanie, czy naprawdę chcę ich poznać. I w końcu uznałam, że nie chcę”.
/ 08.03.2023 11:15
załamana córka fot. Adobe Stock, Valerii Honcharuk

Zawsze czułam, że jestem inna niż moja rodzina, ale nie byłam z tego powodu nieszczęśliwa. Rodzice, brat i dziadkowie byli dla mnie bardzo dobrzy i nie miałam cienia wątpliwości, że mnie kochają. Ale czasami z powodu tej odmienności dopadała mnie nieokreślona tęsknota, nie wiadomo za czym lub za kim…

Dlatego kiedy mama powiedziała mi, że zostałam adoptowana, nie zdziwiłam się ani nie zasmuciłam. Po prostu ta wiadomość wypełniła pewną lukę – wreszcie zrozumiałam, skąd brało się we mnie to dziwne poczucie obcości. Aha, to dlatego, bo jestem z „innej krwi”. Nie miałam do rodziców pretensji, że czekali z powiedzeniem mi prawdy aż do dnia moich piętnastych urodzin. Rozumiałam, że chcieli dla mnie jak najlepiej. Chronili mnie przed wiedzą o moim pochodzeniu, póki nie uznali, że dorosłam wystarczająco, aby tę wiedzę udźwignąć. Zapytałam mamę, czy wie, kim byli moi biologiczni rodzice i dlaczego mnie porzucili, oddali.

– Przykro mi, skarbie. Nic nie wiem. Ale jeśli pragniesz się tego dowiedzieć, zrobimy wszystko, by ci pomóc – zapewniła mnie mama.

– Zastanowię się.

Przez kilka miesięcy moje myśli bardzo często krążyły wokół ludzi, którzy dali mi życie. Zastanawiałam się, jak wyglądali, czym się zajmowali, a przede wszystkim, dlaczego mnie nie chcieli. Zadawałam sobie pytanie, czy naprawdę chcę ich poznać. I w końcu uznałam, że nie chcę. Nie byłam gotowa, żeby stanąć z nimi twarzą w twarz, wydawało mi się to zbyt trudne. Bałam się tego, co mogłabym usłyszeć, zobaczyć. Powiedziałam mamie i tacie, że nie zamierzam szukać biologicznych rodziców, a oni odetchnęli z ulgą. Widziałam, choć starali się tego nie okazywać. Mama nawet powiedziała, że jak zmienię zdanie, zrozumieją, a oferta pomocy jest aktualna bezterminowo.

Czy czegoś się tam dowiem?

Zmieniłam zdanie, owszem, ale po wielu latach. Zaczęłam wracać myślami do tematu mojego pochodzenia dopiero, kiedy skończyłam trzydziestkę. Byłam już wtedy mężatką z poukładanym życiem i dojrzewaliśmy z mężem do decyzji o dziecku. Właśnie wtedy stwierdziłam, że zanim sprowadzę na świat ludzką istotę, powinnam poznać swoją historię.

No bo może jestem córką morderczyni albo gwałciciela, albo innego psychopaty? Czy w takim przypadku mam prawo powielać swoje geny? Może jestem nosicielką jakichś chorób genetycznych? I czy w ogóle nadaję się na matkę? Może odziedziczyłam złe skłonności albo nałogi, które się jeszcze u mnie nie ujawniły? Zastanawiałam się i zadręczałam. W końcu zrozumiałam, że muszę poznać moje korzenie, moją przeszłość, zanim zacznę planować przyszłość.

Zdobycie podstawowych informacji okazało się łatwiejsze, niż przypuszczałam. Pracownicy domu dziecka nie robili tajemnicy z mojego pochodzenia. Może dlatego, że nie było już nikogo, kto mógłby mieć do nich pretensje o ujawnienie danych osobowych. Moja biologiczna matka zmarła na białaczkę kilka miesięcy po moich narodzinach. Pierwszy raz zachorowała, kiedy miała szesnaście lat, i udało jej się pokonać chorobę aż na trzy lata. Potem nowotwór uderzył znowu, tym razem silniej.

Czyżby mama przegrała walkę z chorobą, bo wolała urodzić mnie, niż ratować siebie? Czyżby aż tak się dla mnie poświęciła? Świadomość, że umarła, bym ja mogła żyć, budziła we mnie coś trudnego do opisania. Wielką wdzięczność i radość, że byłam chcianym dzieckiem, ale zarazem okropne poczucie winy. Zabiłam moją matkę? A może wcale tego nie chciała, może nie dano jej wyboru? Nie miałam kogo o to zapytać. Moja biologiczna mama sama wychowywała się w domu dziecka. A mój biologiczny ojciec? Nieznany.

I co? To już wszystko?

Niczego więcej się nie dowiem? Pozostanę z tą niepewnością? Nie chciałam się poddać i tak trafiłam na internetową grupę wsparcia dla osób szukających swoich bliskich. Zaczęłam zamieszczać posty i jakimś cudem dotarłam do kogoś, kto znał moją zmarłą matkę. Kobieta miała na imię Róża i była ponoć najlepszą przyjaciółką mojej mamy.

Napisała, że wychowywały się razem w domu dziecka i że były dla siebie jak siostry, i że chciałaby mnie poznać osobiście. „Jeśli się zgodzisz, spotkajmy się i porozmawiajmy. Postaram się odpowiedzieć na wszystkie twoje pytania” – zakończyła wiadomość.

Nie wahałam się. Odpisałam natychmiast, że bardzo chętnie się z nią zobaczę. Mieszkała w innym mieście, dzieliło nas kilkaset kilometrów, obie pracowałyśmy, więc zorganizowanie spotkania wymagało czasu. Nawet lepiej, bo miałam parę dni, by się psychicznie przygotować. Zrobiłam też listę pytań, żeby o niczym nie zapomnieć.

Niepotrzebnie aż tak się stresowałam. Pani Róża okazała się miłą, ciepłą osobą, wciąż pełną sentymentu wobec swojej zamarłej dawno temu przyjaciółki. Z nostalgią mi o niej opowiadała: jaka była, co lubiła, o czym marzyła. Z jej słów wyłaniał się obraz smutnej, zagubionej, delikatnej młodej kobiety, która pragnęła tylko jednego: żeby kochać i być kochaną.

– Twój biologiczny ojciec wykorzystał ją i porzucił. Najpierw była załamana, ale kiedy okazało się, że jest w ciąży, promieniała szczęściem. Chciała być matką, mówiła, że dziecko to najlepsze i najpiękniejsze, co ją spotkało w życiu. Myślała tylko o tobie. Chciała dać ci dom, jakiego sama nigdy nie miała. Brakowało jej pieniędzy, ale planowała waszą przyszłość z optymizmem, wierzyła, że sobie poradzi. I wtedy wróciła białaczka… – pani Róża głęboko westchnęła.

– Czemu…? – urwałam, nie mając odwagi zapytać.

– Nie myśl, że żyłaby, gdyby nie ciąża – odpowiedziała, domyśliwszy się, co mnie dręczy. – Tym razem choroba była silniejsza, nie miała szans jej pokonać. Ale dzięki tobie umierała szczęśliwa, bo mogła dać ci życie. Twoje narodziny nadały sens jej istnieniu… – głos pani Róży załamał się i zaczęła płakać.

Ja również się rozpłakałam, ale bardziej ze wzruszenia niż ze smutku. Na pożegnanie pani Róża mocno mnie uściskała i wręczyła mi szarą kopertę.

– Tu masz fotografie swojej mamy. Wszystkie, jakie znalazłam. Jesteś do niej bardzo podobna… – kiedy to mówiła, głos znów jej drżał.

Obejrzałam zdjęcia po powrocie do domu. Poprosiłam męża, żeby mi nie przeszkadzał, zamknęłam się w pokoju i dopiero wtedy otworzyłam kopertę. Rzeczywiście, mama była do mnie bardzo podobna, czy raczej ja do niej. Niektóre ujęcia były takie, że można by się pomylić, która to z nas: ja czy ona. Jeżeli przypominam ją także z charakteru, to nie muszę się obawiać przekazania dalej naszych genów. Mama była dobrą, mądrą i dzielną dziewczyną, która niestety nie miała w życiu szczęścia, której los nie rozpieszczał.

Dojrzeliśmy do takiej decyzji

Pewnie będę uważniej się kontrolować pod kątem chorób nowotworowych, ale w tamtej chwili rozwiały się moje emocjonalne wątpliwości – przestałam się obawiać macierzyństwa i z całego serca zapragnęłam mieć dziecko. Kiedy powiedziałam o tym mężowi, był wniebowzięty. Niestety, miesiące mijały, a ja nie zachodziłam w ciążę. Po roku bezowocnych prób uznaliśmy z mężem, że nie ma sensu dłużej czekać, i postanowiliśmy oboje się przebadać.

Spodziewaliśmy się co prawda, że któreś z nas może mieć jakiś problem, ale wyniki zdruzgotały nasze marzenia o dziecku. Niska jakość nasienia mojego męża praktycznie wykluczała zajście z nim w ciążę. Ta wiadomość spadła na nas jak grom z jasnego nieba. Tak jak bardzo chcieliśmy zostać rodzicami, tak teraz oboje byliśmy zrozpaczeni i załamani. Mój mąż nawet bardziej niż ja, bo się obwiniał.

– Są różne możliwości. Może zapłodnienie in vitro ze spermy dawcy? – zaproponował.
Doceniałam, że się na to zdobył, ale przecząco pokręciłam głową.

– Nie stać nas na to. Poza tym nie chcę.

– Wolisz w ogóle zrezygnować z dziecka? – nie dowierzał.

– Niezupełnie… Jest tyle niechcianych dzieci. Adoptujmy jedno z nich.

– Naprawdę? – ucieszył się. – Przyznam, że też o tym myślałem, ale nie wiedziałem, czy się zgodzisz…

– Żartujesz? Ja miałabym się nie zgodzić? Przecież sama jestem adoptowanym dzieckiem! Dostałam od moich rodziców miłość, dom, szczęście i chciałabym to samo podarować jakiemuś innemu dziecku. Kiedy zaczynamy się starać?

Decyzja zapadła

Droga do adopcji jest wyboista i ciernista, ale nie poddawaliśmy się. Dopełniliśmy wszelkich niezbędnych formalności, przeszliśmy przez wymagane etapy i niecałe dwa lata później nasza rodzina się powiększyła: dołączyła do nas maleńka, sześciomiesięczna Amelka. Nie sposób opisać, jak wiele radości wniosła do naszego życia i domu. Opiekowanie się nią i patrzenie, jak rośnie, to najwspanialsza przygoda, jaka mogła nas spotkać. I będzie trwać zawsze, póki żyjemy.

Dziś nasza córeczka kończy trzy lata, a my dojrzeliśmy do kolejnej wielkiej zmiany. Chcemy zostać rodziną zastępczą. Mamy w sobie tyle miłości, że wystarczy, by obdzielić nią gromadkę dzieci. Zawdzięczam to przepełniające mnie morze uczucia dwóm kobietom. Dziękuję, mamo, że mnie urodziłaś. Dziękuję, mamo, że mnie wychowałaś.

Czytaj także:
„Mój syn to grzeczny chłopiec, a sąsiadka robi z niego kryminalistę. Czy ta baba nie przesadza? Przecież on ma 10 lat”
„Mąż mojej sąsiadki przepuścił całą wypłatę w jeden dzień. Biedaczka nie ma czym dzieci wykarmić, a ten bałwan baluje”
„Jeszcze niedawno sąsiadka pluła na wszystkich jadem, a dziś z krzyżykiem lata do kościoła. Za tą przemianą stał istny cud”

Redakcja poleca

REKLAMA