„Zamiast zająć się synem, harowałam, żeby zarobić na jego zachcianki. To był błąd. Wychowałam roszczeniowego egoistę”

matka strofuje syna fot. Adobe Stock, JackF
„Leżę w tym szpitalu i leżę. Marcin nie przychodzi. Mama pociesza mnie, że te fochy mu przejdą, a chłopak musi sobie po prostu pewne rzeczy przemyśleć. Mimo to mam złe przeczucia. Przypominam sobie wszystkie sytuacje, w których moje potrzeby były mniej ważne od potrzeb syna. Myślę o tym i pod kołdrą zaciskam pięści. Nie ze złości, tylko z rozpaczy”.
/ 02.12.2022 17:15
matka strofuje syna fot. Adobe Stock, JackF

Dobro mojego syna zawsze było dla mnie najważniejsze. Wiem, co sobie wielu z was pomyśli – każda matka tak mówi. Pewnie, że tak, ale ja rzeczywiście poświęciłabym wszystko dla Marcinka. I dopiero teraz widzę, że to był mój błąd. A za błędy, niestety, się płaci...

Syna urodziłam jeszcze w ogólniaku. Takie to były głupie czasy. Pierwsza miłość i od razu dzieciak. Mój chłopak nawet nie chciał słyszeć o tym, że zostanie ojcem. Zrobił mi awanturę.

– Chcesz mnie wrobić, co?! – wrzeszczał. – Trzeba się było zabezpieczyć! Specjalnie zaszłaś w ciążę, żeby mi na złość zrobić!

– Zwariowałeś? – odparłam zdumiona. – Mówisz, jakby to była moja wina. A ty co? Może nie miałeś z tym nic wspólnego?

– A kto cię tam wie – burknął. – Rób, co chcesz, ja w każdym razie jestem na to za młody...

Nie nalegałam, żeby ze mną został, ani nawet żeby mi jakoś pomógł. Już wtedy wiedziałam, że ten związek nie ma szans. 

Spełniałam każdą jego zachciankę

Szybko zrozumiałam, że mogę liczyć tylko na siebie.  Bo rodzice nie wyrzucili mnie z domu, za to wciąż zamęczali złośliwymi uwagami. Twierdzili, że zmarnowałam sobie życie. Dlatego sama się wyniosłam. Wynajęłam mieszkanie, zaczęłam pracować. Znalazłam pracę w sklepie z meblami, blisko domu. Pensję jak na sklepową miałam nie najgorszą, ale godziny pracy niezbyt dogodne. W świątek, piątek czy niedzielę człowiek zawsze na nogach.

Dla Marcinka kompletnie nie miałam czasu. Na długie godziny, kiedy ja byłam w pracy, trzeba go było z kimś zostawić. A to sąsiadce go podrzuciłam, a to do rodziców zawiozłam, no a potem to już tylko żłobek, przedszkole, szkoła. Czy nie miałam wyrzutów sumienia? Na początku pewnie tak. Szkoda mi było, że to nie ja zobaczyłam pierwsza, jak mój synek zaczyna raczkować, nie ja biłam mu brawo, gdy stawiał pierwsze kroki… Ale takie myśli przychodziły dopiero wieczorem. W ciągu dnia za bardzo zajęta byłam obowiązkami. Poza tym tłumaczyłam sobie, że przecież to wszystko dla jego dobra. Zarabiając pieniądze, miałam poczucie spełnionego obowiązku.

Oszczędzałam jak wariatka, żeby dawać mu na śniadanie najdroższe szyneczki, a sama zadowalałam się byle pasztetem. Nie kupowałam sobie nic nowego, nie chodziłam do fryzjera, nie spotykałam się z żadnymi mężczyznami – cały mój czas poświęcałam pracy, żeby Marcinek miał najpiękniejszy pokoik na świecie albo dostał pod choinkę to, o czym marzył.

A Marcin rósł i zdrowo mi się chował. Widać te wszystkie moje odżywki i najlepsze jedzenie przynosiły efekty, bo chłopak, kiedy poszedł do szkoły, o głowę przewyższał rówieśników. Był dobrze zbudowany i śliczny jak z obrazka. Dla matki, wiadomo, jej syn zawsze najpiękniejszy, ale że Marcin jest wyjątkowo udany, nie tylko ja widziałam. Inni ludzie też mi go zazdrościli. Tylko z nauką u niego bywało nietęgo.

– Gdyby tak mogła pani z nim przysiąść nad lekcjami... – wzdychała wychowawczyni syna, gdy widywałyśmy się na zebraniach.

Potem to już nawet wzdychać przestała, bo ja przestałam przychodzić. Po co miałam chodzić do szkoły? Żeby w kółko wysłuchiwać, że nie mam czasu dla własnego dziecka?! „Samo się nic nie zrobi, proszę pani!” – miałam ochotę wykrzyczeć tej wyfiokowanej laluni, nauczycielce. Cóż ona mogła wiedzieć? To przecież ja znałam swoje dziecko najlepiej na świecie i tylko ja mogłam stwierdzić, czego Marcinek potrzebuje!

A mój syn zawsze chciał mieć najdroższe i najlepsze rzeczy. I tak mnie jakoś umiał podejść, zagadać, że spełnianie jego zachcianek stało się wręcz moją obsesją. Jeśli w danej chwili akurat nie miałam pieniędzy na drogą zabawkę, której sobie zażyczył, to brałam nadgodziny i harowałam jak wół, żeby szybko zarobić potrzebną kwotę.

– Mamusiu, wszyscy chłopcy mają teraz nowe buty, a ja jeden chodzę w tych starych…. – mówiło na przykład moje dziecko.

Nawet mi do głowy nie przyszło wówczas powiedzieć, że przecież te „stare” buty kupiliśmy zaledwie trzy miesiące temu, i kosztowały połowę mojej podstawowej pensji ekspedientki!

Oszczędzać się? Ja muszę pracować!

Nie mówiłam tego, bo kiedy raz spróbowałam, od razu poczułam się winna, że moje dziecko wychowuje się bez ojca, i choćby przez samo to może się czuć gorsze od rówieśników. Musiałam kupować mu wszystko, czego zapragnął. Po prostu nie byłam w stanie odmówić. Niekiedy oprócz brania nadgodzin trzeba było „wyżebrać” coś od rodziców albo sprzedać kilka swoich starych rzeczy z mieszkania. A jednak jakimś cudem zawsze udawało mi się zadowolić synka. Uśmiech na jego twarzy umacniał mnie w przekonaniu, że robię dobrze.

Marcin nigdy nie czekał dłużej niż miesiąc na spełnienie jakiejś swojej zachcianki. Tym razem jednak miało być inaczej... Od kilku miesięcy czułam się słabiej niż zwykle. Nie miałam siły stać tyle godzin w sklepie, częściej przysiadałam. Nawet koleżanki z pracy zauważyły, że jestem blada. Początkowo składałam to na karb zwykłego przesilenia, potem niskiego ciśnienia, następnie wysokiego. W końcu stwierdziłam, że nie mogę już dłużej się oszukiwać, i postanowiłam iść do lekarza.

– Wie pani, na pierwszy rzut oka nic tutaj nie widzę – powiedział mi doktor. – Ale to może być coś poważnego. Wypiszę pani skierowanie na badania. Kompleksowe. Jak je pani zrobi, proszę do mnie wrócić i wtedy postanowimy, co dalej. Tak czy inaczej, musi się pani zacząć oszczędzać. Zwolnić tempo. Mniej stresu, mniej pracy, więcej snu, więcej odpoczynku…

Tu przerwał, pewnie na widok mojej miny. No bo co on gada?! Oszczędzać się? Więcej odpoczynku? Ja nie mogę sobie na to pozwolić!

– Tak, ale… Panie doktorze, to niemożliwe – oświadczyłam niepewnie. – Jestem samotną matką, nie mogę liczyć na nikogo, a muszę utrzymać siebie i synka.

– Jeśli to ten młody człowiek, który czeka na korytarzu, to on już nie jest taki mały – mruknął lekarz. – Trzeba zadbać o siebie.

Westchnęłam, bo co mi zostało? Zresztą miałam zamiar poważnie potraktować sprawę badań. Kiedy jednak wyszłam z gabinetu i ujrzałam czekającego na mnie Marcina, moje myśli szybko wróciły do niego. Od rana mówił, że ma do mnie ważną sprawę.

– Pewnie znowu coś w szkole przeskrobałeś – mruknęłam, patrząc na niego surowo.

– Wcale nie – odparł Marcin, nawet nie zapytawszy, co powiedział lekarz, i po co w ogóle do niego poszłam. – Właśnie w szkole idzie mi ostatnio doskonale, mamuś. Tylko wiesz… Chodzi o to, że... Głupia sprawa.

– No mów, kochanie. Mamie możesz wszystko powiedzieć – zachęciłam go, zaniepokojona.

Czyżby moje ukochane dziecko miało jakieś kłopoty?!

– Koledzy się ze mnie śmieją – wypalił w końcu Marcin. – Bo teraz wszyscy mają taki specjalny komputer do gier. Kosztuje jedyne dwa tysiące złotych, a ja...

– Ile?! – nogi się pode mną ugięły, ale szybko się opanowałam.

– To jest promocja, mamusiu. Tylko wiesz, jak to jest z promocjami, trzeba się pospieszyć… – powiedział przymilnie Marcin.

„I co teraz? – myślałam z rozpaczą. – Nikt mi nie pożyczy takich pieniędzy! Wciąż wiszę sąsiadce pięćset złotych, a mamie prawie tysiaka. Kredytu w banku też nie dostanę, zresztą z czego bym go spłacała?”.

Moje plany spaliły na panewce

A jednak mój synek był taki słodki, gdy przychodził o coś prosić... Choć podrósł, wciąż wyglądał jak biedne, skrzywdzone zwierzątko, które patrzy na mnie z nadzieją w oczach, jakbym tylko ja mogła mu pomóc... Nie chciałam odbierać mu tej nadziei. Już i tak miał wystarczająco ciężkie życie... Jakoś zdobędę te pieniądze! Marcin to w końcu moje jedyne dziecko. Niebo i ziemię poruszę, byle nie był obiektem kpin rówieśników!

– Dobrze, synku, kupię ci ten komputer – obiecałam, a jego twarz rozświetlił najpiękniejszy uśmiech na świecie.

– Dziękuję, mamusiu! – krzyknął uradowany i rzucił mi się na szyję. – Jesteś najukochańsza na całym świecie!

Szczęście wypełniło moje serce, gdy wypowiedział te słowa. Tak rzadko je słyszałam...

Dopiero później zaczęłam się martwić. Naprawdę nie miałam pojęcia, skąd wytrzasnę te pieniądze. Przyznam szczerze – nie spałam całą noc, ale jakoś żaden sensowny pomysł nie chciał mi przyjść do głowy. Zasnęłam dopiero nad ranem, dręczona koszmarami. Kiedy się obudziłam, byłam wprawdzie nieprzytomna ze zmęczenia, za to już wiedziałam, co robić. Sklep, w którym pracowałam, zatrudniał na weekendy firmę sprzątającą. Postanowiłam zaproponować szefowej, że od tej pory przez kilka tygodni to ja będę sprzątać cały obiekt. Owszem, nie będę wtedy mieć ani dnia wolnego, za to już za kilka tygodni kupię synowi ten wymarzony komputer do gier.

Pomysł wydawał mi się genialny i, co najważniejsze, nietrudny w realizacji. Szefowa wprawdzie wydawała się nieco zdziwiona; pytała nawet, czy nie mam jakichś kłopotów, lecz szybko ją uspokoiłam, że wszystko gra. Głupio było mi przyznać, że chcę synowi kupić drogi prezent. Rozmawiałam kiedyś z szefową na temat wychowywania dzieci i znałam jej zgoła odmienne poglądy na ten temat. Dlatego wykręciłam się remontem, który zresztą od dawna planowałam, jednak nie miałam pieniędzy.

I tak oto, zamiast się oszczędzać, jak nakazał mi lekarz, ja harowałam jeszcze ciężej. Od poniedziałku do piątku sprzedawałam meble, a w sobotę i niedzielę jeździłam mopem i odkurzaczem po wszystkich zakamarkach sklepu. Poruszałam się niemal jak automat. W końcu udało mi się zebrać całą kwotę. Umówiłam się już nawet z synem na wypad do centrum handlowego i oglądanie wymarzonego komputera, kiedy… nastąpiła wielka klapa. Moje plany spaliły na panewce.

W tamtą kwietniową sobotę od rana czułam się marnie. Wszystkie kości mnie bolały, brakowało mi tchu, nie mogłam się na niczym skupić. Przebiegło mi nawet przez głowę, żeby zadzwonić do szefowej, że nie dam dziś rady pracować, potem jednak sama siebie zganiłam. Przecież Marcin czeka na swój komputer!

Starałam się pracować wydajniej niż zwykle, żeby szybciej skończyć. Niestety – w połowie dnia poczułam, że dłużej nie dam rady. Za nic w świecie...

– Zastąp mnie chwilę, ja tylko usiądę, bo mi… – tyle zdążyłam powiedzieć do koleżanki, a dalej nic nie pamiętam. Odpłynęłam.

Potem dowiedziałam się, że mdlejąc, uderzyłam głową o stolik. Na szczęście nie był z metalu, bo inaczej mogłoby się to dla mnie skończyć bardzo źle. A tak, tylko nabiłam sobie guza. Koleżanka się przeraziła, bo podobno leżałam na tej podłodze i nie dało się mnie docucić. Wezwała więc pogotowie, które zabrało mnie do szpitala.

– Czy chorowała pani wcześniej na serce? – to było pierwsze pytanie, które usłyszałam od lekarza, kiedy się ocknęłam.

– Ja... Nie… – wyjąkałam, zdezorientowana. – Gdzie ja właściwie jestem? Co się stało?

Rozejrzałam się po pomieszczeniu, w którym mnie położono

Kiedy tylko zorientowałam się, co to za miejsce, zaczęłam krzyczeć jak jakaś wariatka.

– Ja nie mogę tu być! Muszę wracać do pracy, mój syn…

Teraz to pani nic nie musi – powiedział lekarz stanowczym tonem. – I przez kilka tygodni może pani zapomnieć o pracy. Właśnie przeszła pani zawał.

– Jak to? – szepnęłam. – Ale ja mam dopiero 35 lat! W tym wieku to chyba niemożliwe...

– Zawał można mieć w każdym wieku, jeśli człowiek o siebie nie dba i się nie leczy – odezwał się lekarz, mierząc mnie surowym wzrokiem. – A pani, jak widzę, miała robione badania, i wyniki nie były najlepsze. Czyli serce już wcześniej szwankowało, tak? Czy pani pokazywała te wyniki jakiemuś lekarzowi?

Milczałam. Było mi tak strasznie głupio!

Z drugiej strony, nie docierało do mnie jeszcze, że mogłam umrzeć. I wierzcie lub nie, ale leżąc w tej szpitalnej sali, wciąż myślałam tylko o tym, jak wytłumaczę Marcinowi, że go zawiodłam, i że nie będę w stanie kupić mu tego komputera…

Mój syn zjawił się u mnie wieczorem. Blady, nieswój, przerażony. Rozglądał się niepewnie po malutkim pomieszczeniu. Z początku myślałam, że boi się i martwi o mnie. Szybko jednak moje złudzenia się rozwiały.

– To co, mamo, kiedy cię stąd wypiszą? – rzucił w końcu. – Bo wiesz, ta promocja nie będzie trwała wiecznie…

I wtedy to do mnie dotarło – tego małego egoistę ani trochę nie obchodziło moje zdrowie! Zależało mu tylko na prezentach. I to była tylko moja wina. Źle wychowałam swoje dziecko...

– Wyjdź stąd natychmiast! – syknęłam do niego. – Czy ty wiesz, że ja mało nie umarłam?!

Jednak na jego twarzy nie dostrzegłam cienia współczucia, strachu czy jakiegokolwiek innego uczucia, które świadczyłoby, że mu na mnie zależy. Wściekły zatrzasnął za sobą drzwi.

Leżę w tym szpitalu i leżę. Marcin nie przychodzi. Mama pociesza mnie, że te fochy mu przejdą, a chłopak musi sobie po prostu pewne rzeczy przemyśleć. Mimo to mam złe przeczucia. Przypominam sobie wszystkie sytuacje, w których moje potrzeby były mniej ważne od potrzeb syna. Kiedy zaharowywałam się, żeby kupić mu wszystko, czego zapragnął. Myślę o tym i pod kołdrą zaciskam pięści. Nie ze złości, tylko z rozpaczy. Ale nic nie mówię. Na wszelkie słowa już chyba za późno…

Czytaj także:
„Gdy mama próbowała ułożyć sobie życie po śmierci taty, znienawidziłam ją. Mściłam się na niej w okrutny sposób”
„Myślałam, że jako sprzedawczyni nie mam wpływu na ludzkie życie. Kto by pomyślał, że zaprowadzę tych młodych przed ołtarz”
„Rodzice pluli do siebie jadem. Mama za zniszczoną karierę, a ojciec za zimny obiad. Jeszcze trochę i skończyłoby się rozwodem”

Redakcja poleca

REKLAMA