„Myślałam, że jako sprzedawczyni nie mam wpływu na ludzkie życie. Kto by pomyślał, że zaprowadzę tych młodych przed ołtarz”

Szczęśliwa kobieta w sklepie fot. Adobe Stock, bernardbodo
„Te kilkanaście sekund, które miała każda z osób na powiedzenie paru słów, w przemyślany i zabawny sposób zmontowane i okraszone podkładem muzycznym, stało się pięknym świadectwem tego, że obcy sobie ludzie mogą być dla siebie nawzajem ważni. Tak jak ja dla Wiktora i Agnieszki”.
/ 30.11.2022 22:00
Szczęśliwa kobieta w sklepie fot. Adobe Stock, bernardbodo

Moja praca to nie jest spełnienie marzeń. Gdy byłam mała, chciałam być piosenkarką albo zawsze piękną i uśmiechniętą panią doktor, która ratuje ludziom życie. Romantyczne, co? A dziś po prostu kroję wędliny i plasterkuję sery, ćwiartkuję kurczaka i mielę łopatkę w jednym z supermarketów w moim małym mieście.

Gdy dorosłam, moje marzenia nieco się zmieniły, tym razem wyobrażałam sobie, że pracuję w jakiejś fajnej firmie, nawet nie jako osoba zarządzająca innymi, ale ubrana w ładny, drogi żakiet wykonuję za biurkiem jakieś ważne dla ludzkości zadania, popijając kawę ze spienionym mlekiem i rumieniąc się od komplementów przełożonego.

Ale życie potoczyło się tak, a nie inaczej, i dziś nie paraduję w eleganckim kostiumie, tylko w jaskrawoczerwonych ogrodniczkach, a na głowie mam firmową rogatywkę w tym samym kolorze. Kawę zaś popijam, owszem, ale najczęściej zimną i bez mleka, a od słów przełożonego czerwienię się, jednak głównie dlatego, że strasznie mnie wkurza.

– Drogie panie, musimy podkręcić tempo, bo nie wyrobimy planu! – jak to słyszę, ogarnia mnie wściekłość. – No i uśmiech, uśmiech do klienta! Nie zapominajcie o tym! Uśmiech to oznaka waszego zadowolenia z pracy i symbol sukcesu.

Tak, myślę, że wtedy, gdy nasz szef nas tak poucza, moja twarz wygląda jak soczysty, dojrzały pomidor. Bo ja z zasady jestem pogodnie nastawiona do życia, ale nic tak nie wzbudza mojej irytacji, jak to, że ktoś na siłę każe mi taką być.

Znam wielu naszych klientów i lubię z nimi porozmawiać

Gdy parę lat temu stuknęła mi pięćdziesiątka, od tamtej chwili nie spodziewam się już wielkich zmian w moim życiu. W zawodowym jest, jak jest, przywykłam. Ale za to, jeśli chodzi o osobiste, to nie mam na co narzekać. Od lat mam tego samego, nieco misiowatego, ale wspaniałego męża, dwójkę udanych dzieci i od zeszłej wiosny wspaniałego wnusia, Michałka. Czasem jednak jeszcze w mojej głowie pojawia się bezsensowna myśl: „Co by było, gdyby…?”.

Co by było, gdyby mój tata nie rozchorował się, gdy byłam na pierwszym roku studiów i udałoby mi się skończyć ekonomię na Uniwersytecie Warszawskim? Pamiętam, jak mało nie zemdlałam ze szczęścia, gdy okazało się, że jestem na liście przyjętych. Co by było, gdybym wtedy nie musiała wrócić do rodzinnego domu pod Puławami i nie zaszłabym tak szybko w ciążę?

Może dziś nie stałabym za ladą w tym czerwonym koszmarku, tylko w każdy dzień tygodnia przywdziewała inny kostium i zastanawiała się, czy mam teraz ochotę na frappe czy na latte. Ale może też nie byłabym szczęśliwą żoną, mamą i babcią. Któż to wie…

– Ćwiartkę z kurczaka, pięć plasterków edamskiego, tak do dziesięciu deko tej szynki szwagra, co jest w promocji. I jedną foliówkę okrawków dla pieska – starszy pan słabym głosem wyrecytował zamówienie, zerkając na małą karteczkę trzymaną w dłoni. – Dzień dobry, pani Małgosiu – dorzucił, jakby dotarło do niego, że ktoś w ogóle stoi za ladą.

To pan Stefan, stały klient

Do marca jego zakupy były dwa razy większe, ale też zawsze przychodził po nie ze swoją żoną, Ludmiłą. I nagle z tej sympatycznej pary został tylko on. W ciągu tygodnia postarzał się o lata, jeszcze bardziej przygarbił i głośniej szurał butami. Połowa zakupów, połowa małżeństwa, połowa życia.

– Dzień dobry, panie Stefanie, już kroję i pakuję. Dzisiaj sobie Amik podje smakołyków, to taki łakomczuch, nawet jakby zaokrąglił się ostatnio – chciałam wywołać uśmiech na pana Stefana, ale jak się po chwili okazało, trafiłam jak kulą w płot.

– Jest łakomy jak każdy pies, pani Gosiu. A okrągły się zrobił, bo ma raka wątroby, to już końcówka…

Zrobiło mi się przykro. Lada moment przygnieciony żałobą starzec stanie się jeszcze bardziej samotny.

– Do widzenia, panie Stefanie, niech się pan trzyma – próbowałam zachować fason, ale nie wiem, czy mi wyszło.

– Dziękuję i do zobaczenia – wdowiec włożył towar do koszyka i drobiąc kroczki, poszedł do lodówek.  Pewnie po mleko, jak zawsze.

Oczywiście nie wszystkich klientów znałam z imienia, jaka pana Stefana, ale większość z nich przychodziła tu regularnie, więc rozpoznawałam ich już z daleka. Ci młodzi pojawili się jakoś zimą zeszłego roku.

Piękna, zgrabna dziewczyna o filigranowej figurze. Długie, blond włosy, gęste, niezniszczone farbami. Białe, równe zęby. Zawsze wyprostowana, ale nie sztywna jak kołek. Gdy chodziła po sklepie, wokół niej było „jasno”, roztaczała wokół siebie taką pozytywną aurę. Jedyna skaza na jej urodzie, to niewielka blizna na policzku. On to duży facet, ale nie zwalisty, po prostu bardzo wysoki, z szerokimi ramionami i zgrabnymi, proporcjonalnie mniejszymi biodrami. Przystojniak.

Typowa para opiekun – księżniczka

Ona stawała na palcach, a on pochylał się, gdy coś mówiła mu na ucho… Wyglądali wtedy jak olbrzym i Calineczka. Słodki widok. On trochę wycofany, mniej rozgadany, ale zawsze uśmiechnięty i kulturalny. Zapatrzeni w siebie totalnie. Oczywiście zakupy zawsze robili razem. Agnieszka i Wiktor. Moi nowi znajomi zza lady.

Któregoś dnia zobaczyłam między półkami Agnieszkę. Samą. Szła bez koszyka prosto do mnie. Dopiero co otworzyliśmy sklep, więc przy moim mięsnym nie było jeszcze nikogo.

– Dzień dobry, pani Małgosiu – dziewczyna uśmiechnęła się, jak zawsze, serdecznie.

– Dzień dobry, pani Agnieszko. A co tak wcześnie dziś? I gdzie Wiktor? – nie wiem czemu, ale prawie wymsknęło mi się: „gdzie mąż?” a przecież nie zauważyłam nigdy na ich palcach obrączek.

Jak dla mnie była to jednak idealna para, aby stanąć przed ołtarzem.

– No właśnie, ja w jego sprawie. A właściwie to w naszej. Chciałabym panią prosić o małą przysługę. Mogę zająć chwilkę?

Jakież było moje zaskoczenie, gdy pani Agnieszka (a właściwie już Aga, bo poprosiła mnie, żebym zwracała się do niej po imieniu) wtajemniczyła mnie w swój plan. Ależ ja mam nosa! Otóż okazało się, że w sierpniu będą się z Wiktorem pobierać i to w dość nietypowy sposób. Sami, tylko we dwójkę, w małej kapliczce położonej niedaleko uroczego jeziorka! Tak sobie wymarzyli…

Aga wytłumaczyła mi, że byłabym częścią niespodzianki, jaką szykuje mężowi, gdy w dzień ślubu, wieczorem, wrócą już do pensjonatu. Przygotowuje dla niego mały prezent: kilkuminutową filmową kartkę z życzeniami od wszystkich bliskich, przyjaciół, rodziny i ludzi, których spotykają w codziennym życiu. Od ludzi, którzy się do nich uśmiechają i są dla nich życzliwi.

– Czyli także od pani – Aga, kończąc wymieniać bohaterów klipu, spojrzała na mnie prosząco, a ja starałam się ukryć wzruszenie.

– Ale dlaczego? Przecież ja tylko owijam w papier wędlinę. Co w tym romantycznego? – wskazałam ręką na kawały mięsa wiszące na hakach.

– Widzi pani, ja o tym filmie myślałam już od dawna. I nastawiłam swój wewnętrzny radar, żeby skompletować do niego uczestników. Sama rodzina i przyjaciele, to na pewno też super sprawa, ale mogę się założyć, że jak Wiktor zobaczy panią, to padnie! Mój przyszły mąż kilka razy napomknął, że „ta pani Gosia to taka fajna babka. Poza tym to w pani sklepi się poznaliśmy. Często wspomina jaka pani miła, zawsze zagada, uśmiechnie się…  Mnie w takiej pracy nie byłoby chyba stać na zagajanie do ludzi. Musi lubić to, co robi”. No więc liczę, że się pani zgodzi. To jak?

Słowa Agi dały mi do myślenia

Ucieszyłam się, że ktoś obcy docenił to, co robię. I jak robię. Zrozumiałam, że nie trzeba być neurochirurgiem czy kosmonautą, aby pełnić swoją małą, ale ważną i potrzebną rolę. Teraz trzymam w ręku płytę z piękną, ślubną niespodzianką, której jestem częścią.

Na nagraniu występuję w towarzystwie pana z punktu lotto, pucułowatej sprzedawczyni z cukierni, wąsatego gazownika i parunastu innych osób. Aga zadbała o kadry, o to, żeby film był dynamiczny i atrakcyjny w odbiorze.

Te kilkanaście sekund, które miała każda z osób na powiedzenie paru słów, w przemyślany i zabawny sposób zmontowane i okraszone podkładem muzycznym, stało się pięknym świadectwem tego, że obcy sobie ludzie mogą być dla siebie nawzajem ważni. Tak jak ja dla Wiktora i Agnieszki.

Czytaj także:
„Przez przypadek odkryłam, że mąż przyjaciółki ma kochankę. Nie wiem, co robić: powiedzieć jej, czy się nie wtrącać?”
„Tolek kochał się we mnie od przedszkola, ale ja traktowałam go jak zwykłego kumpla. Tak mi się przynajmniej zdawało...”
„Żona była przekonana, że mam kochankę. Faktycznie, okłamywałem ją, ale przecież to wszystko z miłości!”

Redakcja poleca

REKLAMA