Chotów, niewielka podkarpacka wioska. W czasach studenckich spędziłam tu chwile, które na zawsze zapadły w moją pamięć jako czas nadziei, że życie będzie piękne. Po 20 latach ponownie wróciłam w to miejsce. Poniekąd z sentymentu, ale przede wszystkim chyba po to, by znów odnaleźć tamtą nadzieję i radość życia.
Do tego pełnego uroku miasteczka przyjechałam ze skierowaniem od lekarza. Ostatni rok liceum, matura, zawalony egzamin na studia matematyczne – wszystko to wykończyło mój system nerwowy. Zaczęłam chorować. Zaprzyjaźniony internista stwierdził, że najlepszym lekarstwem na moje dolegliwości będzie turnus wypoczynkowy w Chotowie. W pobliżu ośrodka znajdowały się ujęcia wód leczniczych, stąd jego niebywałe powodzenie u kuracjuszy.
– Potrzebujesz przede wszystkim spokoju, moje dziecko. I dobrej energii – powiedział lekarz, wypisując skierowanie do uzdrowiska. – A w Chotowie jej nie brakuje. Na tę miejscowość Bóg patrzy łaskawym okiem.
Tego dnia przysięgliśmy sobie miłość
Do ośrodka przyjechałam pod koniec listopada. Ku mojemu zadowoleniu przez tydzień panowała tu jeszcze piękna złota polska jesień. Potem zrobiło się brzydko i pochmurnie, ale w moim sercu zagościł już wówczas maj. Bo spotkałam Jurka.
Był ode mnie o kilka lat starszy i wydawał się taki dojrzały. Skończył studia ekonomiczne i pracował w ośrodku jako zastępca kierownika. Zakochaliśmy się w sobie od pierwszego wejrzenia. Było jak w niebie. Jaka dziewczyna nie marzy o ukochanym, który zabierałby ją na długie spacery, patrzył na nią zachwyconym wzrokiem, cytował wiersze, a nawet sam próbował coś nieporadnie napisać do rymu? No i te westchnienia, przyspieszony puls serca, pierwszy pocałunek, taki krótki, nieśmiały, jakby usta spotkały się przez przypadek…
Pewnego dnia, pod koniec drugiego tygodnia turnusu, poszliśmy do miejscowego kościółka i wzięliśmy ślub. Taki nasz, osobisty. Przysięgliśmy sobie miłość przed obrazem Matki Boskiej. Może była to romantyczna dziecinada, ale podparta szczerą chęcią dotrzymania ślubnej obietnicy do końca życia. Potem zeszliśmy na zbocze, gdzie w Grocie Najświętszej Marii Panny tryska niezwykłe źródełko.
– Każdy, kto obmyje w nim twarz i dłonie, poczuje przypływ energii, która nie tylko napełni go siłą witalną, ale też wyprostuje pokrzywione ścieżki myśli i ugruntuje wewnętrzny spokój – powiedział mój ukochany.
Potem pokazał mi dom, w którym mieszkał. Bardzo stary, ale piękny.
– Te podcienia na ganku, balustrady, obramowania okienne to wszystko XIX-wieczna snycersko-stolarska robota… Zostań tu ze mną – niespodziewanie poprosił Jerzy.
– I kim miałabym być?
– Moją żoną.
– Ale co miałabym tu robić? Bycie tylko żoną to dla mnie za mało. Muszę najpierw skończyć jakieś studia…
– A potem?
– Potem do ciebie przyjadę i wtedy się pobierzemy – obiecałam. – Oczywiście, do tego czasu będziemy się spotykać, są przecież wakacje i ferie…
Mój Boże, młodość naprawdę wierzy w bajki. W miłość na odległość, która przetrwa wszystko. Ale życie ma dla nas przygotowane inne scenariusze. Mnie podsunęło Romka. Studiowaliśmy razem. Już od pierwszego dnia wpadłam mu w oko. On był mi obojętny, ale, jak mówi przysłowie, kropla drąży skałę, i pod koniec pierwszego roku Roman przedstawił mnie rodzinie i ogłosił zaręczyny.
Oznajmił, że zamierza zacząć nowe życie
A Jerzy? Czy o nim zapomniałam? Oczywiście, że nie, ale był już tylko wspomnieniem cudownej bajki, która trwała zaledwie dwa tygodnie. Tymczasem wokół mnie codziennie rozgrywało się prawdziwe, realne życie.
Roman pochodził z zamożnej rodziny. Nie musiałam się niczego dorabiać, na nic czekać. Wszystko miałam dosłownie na wyciągnięcie ręki. Życie pędziło w zawrotnym tempie i ja się bezkrytycznie poddałam jego rwącemu nurtowi.
Jerzy przychodził do mnie nocami, przed zaśnięciem otulając mnie ciepłym kocem wspomnień miłości idealnej. Był jak anioł stróż, którego się czuje, ale nie do końca wierzy w jego istnienie.
Pierwsze lata mojego małżeństwa były udane. Wszystko się zmieniło, gdy zaszłam w ciążę. Ciężko ją znosiłam, sporo utyłam. Pewnego dnia, byłam wtedy chyba w siódmym miesiącu, usłyszałam od męża, że ciąża zdecydowanie mi nie służy. Gdy to mówił, patrzył na mnie tak jakoś… inaczej. Zrozumiałam, że stałam się Romkowi obojętna. Nie cieszyły go wspólne wieczory, zaczęło nużyć moje towarzystwo. Miałam nadzieję, że coś się zmieni po porodzie, ale tak się nie stało. Wreszcie pewnego dnia usłyszałam najbardziej bolesne wyznanie, jakie może usłyszeć żona.
Nie chciałam się poddać i przez ponad rok starałam się ocalić nasz związek. Przecież mieliśmy syna. Wydawało się, że moje wysiłki się opłaciły. Mąż jakby się opamiętał. Znów zapewniał, że kocha, tłumaczył, że romans był jedynie wynikiem żalu, bo na skutek ciąży bardzo się zmieniłam. A potem zajęłam się dzieckiem i poczuł się odsunięty na bok.
Minęły cztery lata i pewnego dnia usłyszałam przy kolacji, że mąż zamierza wyprowadzić się do swojej kochanki i zacząć nowe życie… To wszystko odbiło się na moich nerwach. W końcu nikt obojętnie nie patrzy, jak rozpada się jego związek z drugim człowiekiem. Ale cóż, stało się. Zrozumiałam, że już nie ma o co walczyć. Zgodziłam się na rozwód.
Wtedy przypomniałam sobie o Chotowie. I tak po latach znów wjeżdżałam do wioski. Dawne wspomnienia były impulsem, który przywiódł mnie w to miejsce, gdzie zamierzałam nabrać sił przed wyruszeniem w dalszą życiową wędrówkę. Pierwsze kroki skierowałam na Jasną Górkę, gdzie znajduje się niewielki Kościół Matki Boskiej Częstochowskiej z obrazem, przed którym ślubowaliśmy sobie z Jurkiem wieczną miłość. Potem zeszłam do Groty Najświętszej Marii Panny.
Miałam nadzieję, że spotkam ukochanego
Uklękłam przed figurką Matki Jezusa i zaczęłam się modlić.
– Dlaczego tak jest – pytałam w myślach – że kiedy widzimy przed sobą jasną i prostą ścieżkę, nieoczekiwanie skręcamy w bok? Pędzimy tam, gdzie śmiech i zabawa, zapominamy o przysięgach, ślubowaniach. Zatracamy się w życiu, chcemy coraz więcej i więcej. Nie pamiętamy już o Bogu, zapominamy o codziennej modlitwie. Dopiero, gdy spotka nas nieszczęście, znowu przypominamy sobie o Stwórcy i biegniemy do niego po pomoc. Cóż, najwyraźniej człowiek jest już tak ukształtowany, że idzie na skróty.
Przez następny tydzień całymi godzinami spacerowałam po sosnowych zagajnikach Jasnej Górki, a potem modliłam się w Grocie Najświętszej Marii Panny. Pewnie sądzicie, że podczas jednej z tych wypraw spotkałam Jerzego? Prawdę mówiąc, ja też po cichu na to liczyłam. Marzyłam, że przez te wszystkie lata czekał na mnie, teraz się spotkamy, i będziemy żyli długo i szczęśliwie.
Nic takiego się nie wydarzyło. Znalazłam jednak coś o wiele bardziej wartościowego. Odzyskałam swoją wiarę, odnalazłam w sercu Boga.
Swoje dotychczasowe życie przyjęłam jako doświadczenie, z którego mam wyciągnąć lekcję na przyszłość. Zrozumiałam, że źle wychowywałam swojego syna. Robiłam wszystko, by kiedyś, gdy dorośnie, odniósł sukces. Teściowa w ten sam sposób wychowywała swojego syna. Doprowadziła do tego, że życie Romka polegało na zdobywaniu kolejnych dóbr. W ten sposób szukał potwierdzenia swojej wartości. A przecież już raz Bóg ją potwierdził, dał nam przecież nieśmiertelną duszę. Tak oto, w Chotowie znowu odnalazłam Boga. I receptę na szczęście.
Czytaj także:
„Mąż odszedł do kochanki, a potem szarpał się ze mną o kasę. Był gotów okraść własne dzieci, byle wyszło na jego”
„Mąż bez zapowiedzi odszedł do kochanki. Chciałam się komuś wypłakać, ale wstydzę się przyznać, że wymienił mnie na młodszą”
„Straciłam szansę na miłość, bo rzuciłam czułego faceta dla pociągającego łobuza. Teraz wiem, że byłam głupia”