„Zamiast pralki kupiłam bubla, a producent miał mnie w nosie. Postanowiłam się zemścić, ale słono mnie to kosztowało”

kobieta, która chce złożyć reklamacje fot. Adobe Stock, Евгений Шемякин
„Zadzwoniłam pod numer telefonu, który znalazłam w karcie gwarancyjnej. Zadzwoniłam raz, nikt nie podniósł słuchawki. Myślę sobie, zajęci, więc zawrócę im głowę za pół godziny. Za owe pół godziny też nikt nie raczył podnieść słuchawki. Za każdym razem odzywała się tylko automatyczna sekretarka”.
/ 02.03.2023 19:15
kobieta, która chce złożyć reklamacje fot. Adobe Stock, Евгений Шемякин

Wiem, zachowałam się głupio, a nawet bardzo nieodpowiedzialnie. Czeka mnie proces. Może nawet dostanę wyrok więzienia, który, mam nadzieję, sąd orzeknie w zawieszeniu ze względu na moje dotychczasowe nienaganne życie, no i wiek.

Czy mam coś na swoje usprawiedliwienie? A i owszem! Lekceważenie drugiego człowieka jest jak zakaźna choroba. Najpierw dotyczy stosunków koleżeńskich, potem dotyka relacji przełożony – podwładny, następnie urzędnik – petent czy klient – sprzedający. Odmian jest bez liku, a zainfekowanych coraz więcej i więcej. Na dodatek owo lekceważenie jest zawoalowane uprzejmym uśmiechem i słodkim zapewnieniem, że to my, klienci, jesteśmy najważniejsi na świecie. Czy aby na pewno?

Po godzinie wyjęłam poszarpane ubrania

Otóż pewnego dnia kupiłam pralkę. Niby nic takiego, ale w moim budżecie domowym jej koszt był znaczącą sumą. Zanim więc powiedziałam do męża: „Bierzemy tę”, chodziłam od jednej do drugiej i dopytywałam o szczegóły techniczne. Wiadomo, biednego nie stać na barachło. Jeśli zatem miałam wydać dużo pieniędzy, chciałam dostać naprawdę dobry towar. Oboje z mężem jesteśmy już na emeryturze. Nie są to pieniądze bardzo małe, jednak do wielkich również nie należą.

Nie muszę więc pewnie nikomu tłumaczyć, że przy wypisywaniu wysokości moich dochodów panienka z ZUS-u miała minę, jakby wyświadczała mi wielką łaskę. Jednak my, ludzie starszego pokolenia, jeszcze w czasach komuny przywykliśmy do wszechwładzy urzędników. Zlekceważyłam więc fochy panienki, która dostaje pieniądze po to, żeby mnie – klientowi – służyć.

Wreszcie wybrałam upatrzoną pralkę, zapłaciłam i wróciłam z nią do domu. Gdzieś po miesiącu zaczęło w pralce stukać. Mój mąż zastosował starą metodę i uderzył  nią z boku pięścią. Zrobiłam mu za to piekielną awanturę.

– W dobie współczesnej elektroniki takie metody to już przeszłość, jak opowieści z czasów króla Ćwieczka! – krzyczałam.

Myliłam się. Wszystko wróciło do normy i stukanie więcej się nie powtórzyło. Pralka podjęła bezawaryjną pracę, jakby nic nigdy w niej nie szwankowało. Tydzień później wrzuciłam do niej pranie, nastawiłam na odpowiedni program i godzinę później wyjęłam ze środka… poszarpane rzeczy. Wyglądało to tak, jakby w bębnie schowało się kilka wrednych krasnoludków, z których każdy ponadrywał różne fragmenty ubrań.

Za dużo pieniędzy kosztowała nas ta cała maszyneria, żebym miała sobie odpuścić. Sąsiadka podpowiedziała mi, że jeśli nowy sprzęt tak szybko się psuje, to mogę wystąpić z wnioskiem o jego wymianę na niewadliwy egzemplarz. Oczywiście mogłam zatelefonować do pierwszego lepszego mechanika, których dziesiątki ogłaszają się w prasie. Ale w końcu miałam nową pralkę, na gwarancji, zatem nie zamierzałam jeszcze do niej dopłacać.

Tak więc zadzwoniłam pod numer telefonu, który znalazłam w karcie gwarancyjnej. Zadzwoniłam raz, nikt nie podniósł słuchawki. Myślę sobie, zajęci, więc zawrócę im głowę za pół godziny. Za owe pół godziny też nikt nie raczył podnieść słuchawki. Za każdym razem odzywała się tylko automatyczna panienka, która zapewniała, że firma przykłada najwyższą wagę do kontaktów z klientem, z tego też powodu serdecznie prosi o cierpliwość i czekanie na połączenie. Na koniec dodawała, że owo połączenie zostanie natychmiast odebrane, gdy tylko zapracowany personel znajdzie na to czas.

Potem odzywała się chłamowata muzyczka i znów ćwierkał głos dziewczęcia, które ponownie zapewniało, że już niedługo ktoś odbierze, lecz na razie trwajmy cierpliwie w oczekiwaniu. Kiedyś, jak płaciło się od jednego połączenia tyle samo choćby i za godzinę rozmowy, można było sobie pozwolić na luksus czekania. Jednak w dzisiejszych czasach licznik impulsów w telefonie komórkowym stuka, panienka po raz dziesiąty zapewnia, więc zamiast wydać na oczekiwanie majątek, postanowiłam zadzwonić później.

Jak to, już ich tu nie ma? To gdzie są?!

Za drugim, trzecim i dziesiątym razem było podobnie. Dzwonię, odzywa się dziewczę, zapewnia, przeprasza, cukrzy głos i zachęca do oczekiwania na połączenie. Prawdę mówiąc, doszłam wówczas do wniosku, że chyba taniej byłoby poczekać za pierwszym razem, aż wreszcie ktoś się zlituje i podniesie słuchawkę.

Najprościej byłoby wziąć wszystkie dokumenty i pojechać na drugi kraniec miasta do punktu serwisowego. Rzecz jednak w tym, że nogi już nie bardzo chcą mnie nosić, a i ze wzrokiem u mnie nietęgo. Zatem włóczenie się po obcych mi rejonach miasta raczej nie wchodziło w rachubę. 

Znalazłam mail owego punktu serwisowego, który zajmował się naprawą. Opisałam w nim dokładnie co i jak, wysłałam i… dostałam odpowiedź, że (cytuję): Nasza firma przykłada szczególną wagę do kontaktów z naszymi klientami. Dlatego skontaktujemy się z Państwem tak szybko, jak będzie to tylko możliwe. Prosimy o dokładne opisanie problemu z podaniem numeru telefonicznego, pod który moglibyśmy oddzwonić. Pozdrawiamy serdecznie…

Znowu te grzeczne słowa, ukłony, wzdychanie i unoszenie oczek do nieba, w jaki to sposób tamci chcą mi przychylić nieba. A w rzeczywistości? Zanim sobie z tego wszystkiego zdałam sprawę, po raz kolejny dokładnie opisałam występującą w pralce usterkę, wysłałam maila i ponownie dostałam w poczcie zwrotnej, że: Nasza firma przykłada szczególną wagę do kontaktów z naszymi klientami, dlatego… Szlag by ich trafił!

Chcąc nie chcąc, znalazłam na mapie ulicę, przy której znajdował się punkt serwisowy. Dokładnie sobie rozpisałam drogę, kupiłam bilety ulgowe i ruszyłam autobusem na wyprawę. Miałam zamiar spytać właściciela warsztatu, co też mają takiego pilnego, że nie odbierają telefonu od klienta, którego podobno tak strasznie szanują i na którego dobrym samopoczuciu tak bardzo im zależy.

Zajechałam, wysiadłam na właściwym przystanku i spytałam nadchodzącą kobietę, jak najlepiej dojdę na tę i tę ulicę, gdzie znajduje się ów warsztat.

– Jego już tam nie ma – usłyszałam w odpowiedzi.

– Jak to, nie ma? Kupiłam pralkę, a tam jest jak byk adres punktu serwisowego.

– Pani nie pierwsza, która tu przyjeżdża. Oni przenieśli się w inne miejsce, ale gdzie? – kobieta rozłożyła bezradnie ręce.

Powiedzcie sami, czy nie można się wściec i nie prosić dobrego Boga, żeby zesłał na głowy wskazanych przez nas popaprańców potop, zarazy i całe piekło z jego ogniem i smołą?! Wróciłam do domu i znowu sięgnęłam po telefon, w nadziei, że ktoś się nade mną zlituje.

Mój mąż chyba dostrzegł, że z moimi nerwami jest coś mocno nie tak, gdyż zaoferował, że lepiej sięgnie do swoich zaskórniaków i zawoła prywatnego montera, który zobaczy, co dzieje się z pralką. Wtedy ogarnęła mnie jeszcze większa złość…

Dzwonek do drzwi. Przyszedł monter?

Co wam będę długo opowiadać. Trzeciego dnia nerwy miałam już na cienkich niteczkach, całkiem jak ten rękaw Tadzikowej koszuli, który naderwał się w trakcie prania. Kiedy zatem automat telefoniczny znów zaczął nawijać, że …nasza firma przykłada najwyższą wagę do kontaktów z klientami, z tego też powodu… – krew mnie zalała. No po prostu coś we mnie eksplodowało.

Dlatego, zanim kolejny raz wystukałam na komórce felerny numer, wcześniej mikrofon okręciłam chusteczką. Potem powoli, głosem bardzo spokojnym i celowo zmienionym na męski bas, powiedziałam do słuchawki:

– W waszej firmie został podłożony ładunek wybuchowy. Eksplozja nastąpi za trzy godziny. Nie chcę żadnego okupu. Szukam tylko zemsty. Codziennie jeden wasz zakład naprawczy będzie wysadzany w powietrze!

Następnie rozłączyłam się i zadzwoniłam po prywatnego mechanika. Nie musiałam długo czekać – dodzwoniłam się i umówiłam za godzinę. Nie ukrywam, że po wypowiedzeniu wybuchowej groźby bardzo mi ulżyło. Nawet mąż zauważył, że jakbym poweselała.

Następnego dnia rozległ się dzwonek do drzwi naszego mieszkania. Otworzyłam je i… oniemiałam. Zamiast mechanika przede mną stało dwóch zamaskowanych policjantów w ciemnych mundurach, z pistoletami w rękach. Zostałam aresztowana, na moich dłoniach zatrzaśnięto kajdanki. To samo zrobili z Tadziem, który akurat spokojnie drzemał, po tym jak wrócił z cieciówki, gdzie dorabia do emerytury.

Ponieważ przyznałam się do bombowego telefonu, zostałam oskarżona o terroryzm. Po trzech dniach ciągłych wyjaśnień wróciłam do domu. Teraz co tydzień muszę meldować się w komisariacie. Czekam na proces o rozsiewanie fałszywych pogłosek o podłożeniu bomby, czy jakoś tam.

Zwróćcie uwagę na jedno – kiedy dzwoniłam, pies z kulawą nogą nie miał zamiaru zainteresować się moim problemem. Ale jak tylko powiedziałam o bombie, pod moimi drzwiami ustawiło się pół komisariatu. Wiem, zachowałam się głupio. Ale niech mi ktoś powie, że świat nie stanął na głowie, a kilku osobom nie warto wymierzyć solidnego kopniaka…

Czytaj także:
„Miałam matkę za odpowiedzialną, a ona dała się naciągnąć jak naiwna gówniara. Nawarzyła piwa, to niech teraz sama je wypije”
„Jak naiwniaczka dałam się oskubać z kasy osiedlowemu oszustowi. Miał wyremontować mi mieszkanie, a puścił mnie z torbami”
„Miesiącami czekałem, aż oszust zwróci mi moje oszczędności. A gdy w końcu mu przyłożyłem, to ja dostałem wyrok”

Redakcja poleca

REKLAMA