Kolejny zwykły dzień w pracy i kolejne zlecenie. Dyspozytorka podała mi nazwę ulicy i numer. Byłem niedaleko, podjechałem. Czekam. Minuta, dwie, trzy, piętnaście. W końcu się lekko wkurzyłem, bo w tej pracy każdy przestój jest na wagę jeśli nie złota, to po prostu złotych polskich.
Miałem już odjechać, kiedy patrzę, a z jednej z klatek wychodzi babcia. Było dość ciepło, a ona miała na sobie płaszcz, porządne buty, apaszkę na szyi i jeszcze – jakby tego było mało – kapelusz. Myślę sobie – oj, kochana, przesadziłaś chyba… Ale patrzę, co zrobi. A ona zmierza prosto do mojego samochodu.
– Oj, proszę pana, tak bardzo przepraszam za spóźnienie – zaszczebiotała do uchylonego okna.
– Ale pani do mnie? – spytałem z niedowierzaniem.
– Tak, tak, zamówiłam kurs i tak się skandalicznie spóźniłam, bo widzi pan, nie mogłam nijak znaleźć tej apaszki w kwiatki, a ta zielona przecież by nie pasowała… No a jak już w końcu człowiek raz od wielkiego dzwonu wyjdzie na miasto, to musi jako tako wyglądać…
Wyskoczyłem z auta, żeby jej otworzyć drzwi. Wgramoliła się do środka, umościła wygodnie i zaczęła się szarpać z pasami.
– Bo wie pan, teraz to każą zapinać te pasy w każdym samochodzie, nawet jak się z tyłu siedzi – tłumaczy mi. – Teraz takie przepisy, wie pan.
– Wiem, proszę pani, wiem – odpowiedziałem, uśmiechając się pod nosem. – Bardzo dobrze pani robi, to dla bezpieczeństwa. A dokąd my właściwie jedziemy? – spytałem.
– Na Szaserów, do szpitala – powiedziała. – Badania jakieś mi zlecili, cholera wie po co – zmarszczyła czoło. – Jakby mi to niby miało pomóc w tym wieku.
OK, pomyślałem, może i nie pomoże. Bardziej zmartwiłem się odległością. Mieliśmy do przejechania kilkanaście kilometrów. Czy babcia jest wypłacalna? Wiem, słaba myśl, no ale w końcu z tego żyłem i nieraz już mi się zdarzały historie w stylu: „no wie pan, ale ja nie mam przy sobie pieniędzy”. Kiedy jednak dojechaliśmy, kobieta wyciągnęła pięćdziesiąt złotych.
– Już wydaję – powiedziałem, bo rachunek wyniósł czterdzieści dwa złote.
– Boże broń – zakrzyknęła babcia. – Niech pan zostawi resztę dla siebie w ramach przeprosin za to skandaliczne spóźnienie. I nie – orzekła surowo, widząc moją niepewną minę – nie ma o czym gadać. To jest pana praca, ja pana naraziłam na straty, bo jakbym się nie spóźniła, toby pan już pewnie ze dwa kursy zrobił.
Z lekkimi wyrzutami schowałem pieniądze, ale zapytałem.
– A jak pani wróci do domu? Odbierze panią ktoś?
– Nie, ale pojadę autobusem. Tu jest taki prawie bezpośredni. Będę miała dużo czasu, nigdzie się nie spieszę, to i na ludzi sobie popatrzę, i na ulice. A może nawet wstąpię gdzieś na pączka, bo ja bardzo pączki lubię. No, ale dobra, nie zatrzymuję pana. Do następnego razu! – zamachała mi kapeluszem i zniknęła w bramie szpitala.
Moja luba? Bardzo śmieszne…
O następnym razie nie myślałem, bo niby jak miałoby się to odbyć. Okazało się jednak, że babcia jest sprytniejsza, niż mogłoby się wydawać.
– Romek, twoja luba zadzwoniła – odezwało się radio trzy dni później.
– No ale jak? Przecież mogła na komórkę? – odpowiedziałem zdziwiony, sięgając po telefon. Może mam wyłączony, skoro żona próbuje się ze mną skontaktować przez dyspozytornię.
– No numeru komórki chyba jeszcze nie ma, nie wiem, ale chyba tak blisko nie jesteście – zaśmiała się Ilona.
– Ale o co ci chodzi? – wciąż nie rozumiałem.
– To ta babcia, którą ostatnio wiozłeś. Zadzwoniła i poprosiła o ciebie. O tego miłego pana, z którym tak dobrze jej się rozmawiało – Ilona wciąż chichotała. – Musiałeś zrobić niezłe wrażenie.
– Bardzo śmieszne, naprawdę – powiedziałem. – Kiedy mam tam być?
– Jak najszybciej, już nie może się doczekać – zaśmiała się jeszcze raz i rozłączyła.
Podjechałem pod znajomy już blok.
Tym razem nie musiałem czekać
– Witam, witam – babcia powitała mnie radośnie, pakując się na tylne siedzenie.
– Ech, te pasy – mruknęła. – Chyba się nie przyzwyczaję. No ale nic, trzeba to trzeba. Co tam u pana? – zagaiła.
– Dziękuję, dobrze – odpowiedziałem.
– A jak mnie pani znalazła?
– Oj, wielka sztuka – prychnęła. – Powiedziałam, że chcę tego miłego pana co ostatnio, sprawdzili w tych waszych rejestrach i już. A tak w ogóle to Basia mam na imię.
– OK, bardzo mi miło. Ja mam na imię Roman – odpowiedziałem grzecznie.
– No i świetnie. To dzisiaj, panie Romanie, mkniemy do innego szpitala. Znowu te cholerne badania, wie pan. Tym razem kości mi będą badać. Jakby nie było wiadomo, że w tym wieku to są co najmniej lekko zużyte – zaśmiała się. – Bo widzi pan, ja mam już ponad osiemdziesiąt lat. Wiem, że pan nie pyta, a kobiecie podobno nie wypada się przyznawać, ale w tym wieku to powiem panu, że mam gdzieś takie konwenanse.
Nie mogłem się nie uśmiechnąć. Jazda z panią Basią była prawdziwą przyjemnością. Staruszka paplała o tym i owym. Piętnaście minut podróży minęło jak z bicza strzelił, a ja znów dostałem napiwek.
– Pani Barbaro… – zacząłem.
– Basiu, Basiu. Z tą Barbarą to poczekajmy na klepsydrę – odpowiedziała.
– OK, pani Basiu, nie musi mi pani dawać więcej, niż wynosi rachunek. Wiem przecież, że emeryci… – broniłem się.
– A skąd pan wie, czy ja nie mam gdzieś zabunkrowanej góry złota? – zaśmiała się. – Mam, to daję, jak nie będę mieć, to panu powiem. Papa i do następnego razu
– znów zamachała kapeluszem i podreptała do szpitalnego wejścia.
No proszę, chodzi na randki
Podczas mojego kilkunastoletniego taksówkarskiego stażu zdarzało mi się wozić różne osoby. Pomijam tych nawalonych po imprezach, którzy pletli trzy po trzy. Niektórzy chcieli po prostu pogadać o pogodzie, inni opowiadali historie życia, bo nikt inny nie chciał ich wysłuchać.
Bywali szczęśliwi albo samotni, zmęczeni albo podekscytowani. Ale pani Basia była jedyna w swoim rodzaju. Na te swoje ponad osiemdziesiąt lat trzymała się znakomicie. Lekko tylko przygarbiona, zawsze doskonale uczesana. Ubrania nie z tej epoki, ale świetnie do siebie dobrane i fasonem, i kolorem. Cieniutka laseczka raczej dla asekuracji niż z potrzeby. Ot, stylowa babcia.
I ta stylowa babcia stała się moją stałą klientką. Zamawiała kurs mniej więcej raz na tydzień, czasem częściej. Dałem jej numer swojej komórki, żeby nie musiała dzwonić na centralę. Zwykle jeździliśmy do szpitali na kolejne kompletnie niepotrzebne badania.
Raz czy dwa zdarzył się wyjazd „relaksacyjny”, jak to nazywała. Czyli na spotkanie z koleżanką lub znajomym.
– Jadę, wie pan, na kawę z tym Heńkiem, ale powiem panu szczerze, że kompletnie nie wiem po co – powiedziała któregoś razu. – Dziad jeden ma prawie dziewięćdziesiąt lat, dwie żony już pochował i mu się chyba we łbie pokiełbasiło. Wydzwania co dzień, pierniczy jak potłuczony, nawet moje koty już tego słuchać nie mogą. Odkładam słuchawkę obok telefonu, idę sobie zrobić herbatę, a ten dalej nawija te swoje farmazony. No to myślę sobie, spotkam się z nim i mu powiem w oczy, że jak ma ochotę na romanse, to na pewno nie ze mną. Ani mądry, ani ładny, na cholerę ja mam tracić czas na takiego… Raczej niewiele mi zostało.
Zawsze opowiadałem o tych kursach żonie. Śmialiśmy się razem z opowieści pani Basi, z czasem zaczęliśmy ją żartobliwie nazywać babcią. Lena nie miała nic przeciwko temu, że zrywam się świtem, bo babcia ma kolejne badania i musi gdzieś jechać. Dawała mi tylko termos z kawą i prosiła, żebym pozdrowił staruszkę. I tak pani Basia stała się stałą częścią naszej rzeczywistości.
Minął prawie rok, odkąd ją poznałem
Nadeszło kolejne lato i zaplanowaliśmy wyjazd nad morze. Spakowaliśmy się, w pracy dałem znać, że przez najbliższe dwa tygodnie nie ma mnie dla nikogo. Dojechaliśmy nad Bałtyk ekspresowo, rozpakowaliśmy się. Spędziliśmy miły dzień na piasku, bawiąc się z dzieciakami. Następnego dnia, o wpół do siódmej, zadzwonił telefon.
– Nie odbieraj – wyszeptała w moje ramię przytulona do mnie żona.
– Ani myślę – wychrypiałem nieprzytomnie i próbowałem zasnąć. Ale dzwonek rozległ się jeszcze raz.
„Niech cię jasna cholera” – pomyślałem, ale wziąłem telefon do ręki i zobaczyłem znajomy numer.
– Lenka, babcia dzwoni – powiedziałem do żony.
– Kurczę, to odbierz, może coś się stało – szybko oprzytomniała.
– Panie Romku, przepraszam, że o tak nieludzkiej porze… – usłyszałem w słuchawce. – Ale te dziady się uparły, żeby mnie pokroić, i to już jutro. I dzisiaj mam być w szpitalu. Normalnie bym pojechała autobusem, no ale muszę tyle rzeczy spakować, no i z panem tak jakby raźniej…
Powiedziałem, że oddzwonię, i się rozłączyłem. Spojrzałem na Lenkę, która słyszała całą rozmowę.
– No co tak patrzysz? – powiedziała. – Zasuwaj.
– Ale Lena, przecież to ponad trzysta kilometrów, a my mieliśmy mieć wakacje – bąknąłem, chociaż już miałem ochotę się pakować.
– My sobie damy radę bez ciebie, a ona cię potrzebuje – uśmiechnęła się Lena. – Serio, spadaj, babcia czeka.
I jak zwykle w takich sytuacjach dostałem termos z gorącą kawą i parę kanapek. Do miasta dojechałem błyskawicznie i już wczesnym popołudniem byłem pod blokiem pani Basi.
Widziałem, że się boi
Staruszka wygramoliła się z klatki z wielką walizką.
– Nie wiem, po cholerę mi to – sapnęła jak zawsze. – Jak im tam zejdę na stole, to tylko kłopot będą mieli z tymi gratami.
– Ale chyba pani nie zamierza tak zejść po prostu? – próbowałem żartować jak zwykle.
– Zamierza, nie zamierza… Wie pan, jest takie powiedzenie. Jak rozbawić Pana Boga? Opowiedzieć mu o swoich planach. Więc po prostu plany są guzik warte, bo i tak mamy już od dawna zapisane, co nas czeka. Ale może jeszcze nie teraz, bo bardzo bym chciała pojechać nad morze, wie pan. Dawno nie byłam, a tak lubię…
Tym razem nie tylko zawiozłem ją do szpitala. Poczekałem z nią na izbie przyjęć, aż zostanie wpisana do rejestru, przebierze się i pojedzie na górę. Pomogłem jej się rozgościć w sali, podałem herbatę. W koszuli nocnej i bez kapelusza pani Basia nie wyglądała już tak jak zwykle. Nagle zobaczyłem, że jest kruchą staruszką i mimo tego, że udaje twardą, jednak się boi tego, co ją czeka. Siedziałem z nią do wieczora, słuchając jej kolejnych opowieści i historii.
Następnego dnia tuż przed południem byłem tam znowu. Przebłagałem pielęgniarkę, by pozwoliła mi być w sali, kiedy pani Basia obudzi się po zabiegu. Opierała się, bo nie byłem z rodziny, ale kiedy pokrótce opowiedziałem jej historię naszej znajomości, uśmiechnęła się, poklepała mnie po ramieniu i otworzyła drzwi do sali, gdzie spała pani Basia.
– Ale mnie znieczulili skurczybyki – usłyszałem cichutko wypowiedziane słowa i już byłem pewien, że wszystko jest dobrze, a babcia jeszcze długo będzie z nami.
I faktycznie. „Babcia” zagościła w naszym życiu na dobre. Nie tylko woziłem ją, gdzie chciała, ale także zacząłem przywozić do nas na niedzielne obiady. Zaprzyjaźniła się z moją żoną i dziećmi. Była dla nich atrakcją, bo z własnymi dziadkami mieli bardzo sporadyczny kontakt. Jedni mieszkali za granicą, drudzy na drugim końcu Polski i rozmowy z nimi ograniczały się do telefonów raz w tygodniu oraz rozmów pt. „jak w szkole”.
A co dalej?
Pani Basi szkoła moich dzieci nie interesowała. Wolała grać z nimi w gry i rozmawiać. Kiedy miała przyjechać, wyłączali komputery, odkładali telefony i czekali, a nawet pomagali robić obiad i układać ciastka na fikuśnej tortownicy, którą od pani Basi dostaliśmy.
Wiele razy siadywaliśmy razem na tarasie, popijając mrożoną herbatę (dla babci z obowiązkową „wkładką z prądem”) i słuchając jej historii z przeszłości, narzekań na to, co jest teraz, oraz planów na przyszłość. Do dziś nie przyznałem jej się, że aby ją zawieźć na operację, musiałem zostawić na wakacjach rodzinę i przebyć trzysta kilometrów. Po co miałaby to wiedzieć? Grunt, że byłem przy niej, kiedy mnie potrzebowała i nie miała pod ręką żadnej innej bliskiej osoby.
A co dalej? Dalej jedziemy na wakacje. Razem. Pani Basia mówiła, że chciałaby jeszcze ruszyć nad morze. Więc ruszamy już za tydzień. Tym razem całą, powiększoną o naszą nową babcię rodziną.
Czytaj także:
„Moja babcia to rasowy Wielki Brat. Przez jej codzienne kontrole, we własnym domu czuję się jak w więzieniu”
„Moja babcia dąsała się, kiedy odmawiałam kolejnej dokładki. Dopiero gdy dorosłam zrozumiałam, dlaczego tak nas karmiła”
„Niech mi ktoś powie, że miłość jest tylko dla młodych. Moja babcia zakochała się na zabój w wieku 71 lat”