Moja babcia Marysia była wyjątkową osobą, ale pod jednym względem nie różniła się od innych babć świata: żadna wizyta u niej nie mogła się obejść bez zjedzenia obiadu, deseru lub jakiejkolwiek własnoręcznie przygotowanej potrawy. Oczywiście odmowa w ogóle nie wchodziła w rachubę!
To babcine przyzwyczajenie zaczęło mi jednak przeszkadzać dopiero wtedy, gdy jako nastolatka zaczęłam mieć problemy z wagą, marzyłam o szczupłej sylwetce i trzymałam ścisłą dietę. Tymczasem babcia się obrażała, kiedy próbowałam tłumaczyć, dlaczego nie jem jej smakołyków.
Moja babcia nie potrafiła zrozumieć, czemu nie chcę więcej jeść
– Babciu, przecież wiesz, że doceniam twoją troskę, ale naprawdę nie rozumiem tego ciągłego dokarmiania.
Babcia, ewidentnie zdziwiona i nieco urażona, usiadła w fotelu naprzeciwko. Nalała herbaty do dwóch kubeczków, jeden podsunęła mnie, i opowiedziała mi o swoich powojennych losach, które wpłynęły na to, jakim człowiekiem się stała:
„Widzisz, kochanie, kiedy mój ojciec pracował, bardzo dbał o mnie, mamę i moją młodszą siostrę Kasię. Niestety, zmarł w 1946 roku, gdy miałam jedenaście lat. Tata przed śmiercią długo chorował, a na jego leczenie wydaliśmy prawie wszystkie pieniądze.
Byliśmy praktycznie bankrutami. Mama nigdy nie pracowała, bo zajmowała się domem oraz wychowaniem mnie i siostry, miała więc problem ze znalezieniem posady. W końcu zatrudniła się jako sprzątaczka, ale zarabiała grosze.
– Będę się starała ze wszystkich sił, niczego wam nie zabraknie – powiedziała jednak, gdy zdobyła swoją pierwszą pracę.
Nie wierzyłam w jej słowa, bo ona sama w nie nie wierzyła. Byłam na nią chyba trochę zła, zupełnie jakby to wszystko było jej winą. Czułam, że się od siebie odsuwamy.
Cudze dzieci zastępowały jej własne
Zarówno okres wojny, jak i późniejsze lata były dla nas bardzo trudne. W domu przeważnie była herbata, czerstwy chleb, czasem cienka zupa. Dostawałyśmy też czasem warzywa i owoce od sąsiadki, pani Lusi, która miała słabość do mnie i Kasi.
– Śliczne jesteście obie! Macie tu pomidorków, ogórki też weźcie, bo mama chyba was słabo karmi, a o dzieci trzeba dbać – pamiętam, jak stwierdziła pewnego dnia sąsiadka, bacznie przyglądając się naszym chudym nogom. – Znałam waszego tatę, gdyby żył, to widział…
– Mama karmi nas dobrze! – oznajmiłam wyniośle. – A warzywa mamy w domu – dodałam i weszłam do mieszkania.
W przedpokoju Kasia zwróciła się do mnie zdziwiona:
– Nie lubimy już pani Lusi? – Nie lubimy – odparłam. – To szkoda. Dobre były te jej warzywka.
Kiedy usłyszałam słowa siostry, zrobiło mi się strasznie wstyd. Matka się zapracowywała, w domu ciągle wszystkiego brakowało, a ja się dąsałam i odmówiłam przyjęcia jedzenia od kobiety, która powiedziała po prostu coś niemiłego. Co za głupota…
Zostawiłam małą przy kuchennym stole i poszłam przeprosić sąsiadkę.
Ona również przyznała, że nie powinna się w ten sposób wypowiadać o mojej mamie. Przy okazji dała mi cały kosz warzyw i jabłek.
Tamtego dnia zrozumiałam, że trzeba przyjmować pomoc, jeśli ktoś ją oferuje. Szczególnie że taka pomoc wcale nie pojawiała się często, bo po wojnie u większości ludzi było krucho z żywnością. Wspomnienia dobrobytu sprzed wojny, kiedy tatuś jeszcze żył, uświadamiały mi jedynie, w jak trudnej sytuacji się znalazłyśmy.
Dwa lata później, po moich długich naleganiach, mama pozwoliła, bym zaczęła sobie dorabiać. Sprzątałam w kilku domach, wynosiłam śmieci, prasowałam ubrania. Korzystałam z tego, że są jeszcze ludzie, których było stać na takie usługi.
Razem radziłyśmy sobie nieźle i chyba nigdy wcześniej nie byłyśmy sobie tak bliskie.
Mniej więcej rok później Kasia dostała zapalenia płuc. Czuwałyśmy przy niej z mamą dzień i noc. Byłyśmy zrozpaczone, gdy lekarz stwierdził, że mała prawdopodobnie nie przeżyje kolejnych dni.
Sąsiadka uratowała życie siostry babci
I wtedy znowu z pomocą przyszedł nasz cichy anioł stróż – pani Lusia. Nie tylko przyniosła nam zapas chleba i zupę, ale też przyprowadziła pewną kobietę…
– To jest moja ciocia Irena, ona Kasieńce pomoże – oznajmiła sąsiadka.
– Lekarz mówi, że nie ma już ratunku – wyszeptała mama.
– Aj tam, nie znają się… Gorczyca – to jest lekarstwo na płuca!
Postawiła na ziemi przyniesione wiaderko, w którym znajdowała się… musztarda! Nie pytając o pozwolenie, wyciągnęła Kasię spod kołdry, zdjęła z niej koszulkę i zaczęła ją owijać w pergamin posmarowany przyniesioną musztardą.
– Teraz tylko czekać, aż papier wyschnie na wiór. Wtedy od razu trzeba małą wykąpać. A później znowu pod kołdrę i koc.
Musi się wypocić. Lusia wie, co robić dalej, ja muszę wracać do domu – oznajmiła krewna sąsiadki i skierowała się do wyjścia.
Nigdy nie widziałyśmy, żeby w ten sposób leczono zapalenie płuc, ale nie zaprotestowałyśmy. Zrobiłybyśmy wszystko, żeby tylko Kasia wyzdrowiała.
Mama, dziękując Irenie raz po raz, odprowadziła ją do drzwi. Po chwili wróciła do pokoju. Pamiętam, że wyglądała na skrajnie wyczerpaną.
– Proszę się położyć, ja tu z dziewczynkami posiedzę, pani dziś była w pracy – zaproponowała mamie sąsiadka.
Widziałam, że mama chciała coś powiedzieć, ale kiwnęła tylko głową i poszła się położyć. Zrobiłam herbatę dla siebie oraz pani Lusi i przycupnęłam na krześle obok łóżka. Długo siedziałyśmy w milczeniu.
– Właściwie dlaczego nam pani pomaga? – zapytałam w końcu.
Pani Lusia spojrzała na mnie i uśmiechnęła się pod nosem. Po chwili powiedziała:
– Nie jesteśmy z mężem bogaczami, ale niczego nam nie brakuje. A wam jest ciężko bez ojca, wiem przecież. Chcę pomóc. Poza tym mam wyrzuty sumienia.
– Dlaczego? – zdziwiłam się.
– Źle oceniłam twoją mamę, przyznaję. Wiedziałam, że nigdy nie pracowała, i wydawało mi się, że zupełnie sobie nie radzi. Byłam zła, że was zaniedbuje. A to nieprawda. Wiem, że ty też dorabiasz. Tata byłby z ciebie dumny.
Zrobiło mi się ciepło na sercu, jakbym usłyszała najpiękniejsze słowa na świecie.
– Wiesz, ja zawsze chciałam mieć dużą rodzinę. Marzyłam o dzieciach. Długo się z mężem staraliśmy, ale los chciał inaczej.
– Bardzo mi przykro – powiedziałam tylko, bo nic innego nie przyszło mi do głowy.
– To nic. Wy jesteście dla mnie taką namiastką macierzyństwa. Znam was od niemowlęctwa i zawsze zazdrościłam waszym rodzicom, że oni są tacy szczęśliwi i mają wszystko to, czego ja chciałam dla siebie i męża.
Teraz mi wstyd za tę cichą zazdrość, za to ocenianie. Kim ja jestem, żeby kogoś osądzać?
Zastanawiałam się, dlaczego ta kobieta mówi mi takie rzeczy. Przecież byłam tylko dzieciakiem. Może chciała się wygadać?
– Marysiu, idź się połóż, zmienię cię – usłyszałam głos mamy za plecami.
Pani Lusia wyglądała na zmieszaną. Chyba się domyślała, że mama mogła usłyszeć fragment naszej rozmowy.
– Dobranoc, pani Lusiu – wyszeptałam do sąsiadki.
– Dobranoc – odparła z uśmiechem.
Kiedy szłam do sypialni, usłyszałam jeszcze słowa mojej mamy.
– Nie powinna pani tak myśleć i się obwiniać, bo ja też sądziłam, że nie dam rady. Wie pani, ile razy te ofiarowane przez panią warzywa uratowały moje dzieci od głodu? Cokolwiek było – minęło.
Dziękuję, że pani z nami jest. Mój mąż bardzo panią lubił i szanował – dodała.
Przyjaźń między dwoma domami
Gdy wstałam następnego ranka, mamy nie było w domu, ale w mieszkaniu pachniało plackami ziemniaczanymi.
Pani Lusia przywitała mnie radośnie:
– Wasza mama jest już w pracy, a ty podobno idziesz do kogoś posprzątać po południu. Zjedz śniadanie, ale najpierw zobacz, kto to się obudził!
Dopiero wtedy zauważyłam, że Kasia ma otwarte oczy i słabo się do mnie uśmiecha. Nigdy nie zapomnę tamtej chwili, tego zapachu smażonych ziemniaków i uśmiechu mojej młodszej siostry. Dotarło do mnie, że ona jednak wyzdrowieje… To był taki piękny dzień!
Potem nasze życie powoli zaczęło się układać. Mama dostała lepszą pracę dzięki pomocy męża pani Lusi, który czasem wpadał do nas, gdy trzeba było coś zreperować. Sąsiadka często do nas zaglądała i zaprzyjaźniła się z mamą.
Po jakimś czasie nawet święta spędzaliśmy razem. Byli dla nas jak prawdziwe wujostwo.
Wydaje mi się, że to dzięki nim moja mama znowu się uśmiechała.
Nasz dom znowu pachniał jedzeniem, nawet jeśli te potrawy gotowane były z najprostszych i najtańszych składników. Dla mnie to był najpiękniejszy zapach na świecie…” – skończyła opowieść babcia.
– I dlatego nas tak karmisz? – spytałam z niedowierzaniem.
– Może dla ciebie to głupie, ale jedzenie kojarzy mi się z domem, z bezpieczeństwem i dostatkiem. Jak masz dla kogo gotować, to znaczy, że masz dla kogo żyć – podsumowała.
Dziś mojej kochanej babci nie ma już na świecie. Teraz sama mam rodzinę, o którą dbam najlepiej, jak potrafię.
Lubię gotować dla moich bliskich, a oni się cieszą, kiedy wchodząc do domu, już czują, że przygotowałam jakieś przysmaki.
Zapach dobrego posiłku do dziś kojarzy mi się z domem. I moją poczciwą babcią Marysią, najlepszą kucharką na świecie.
Czytaj więcej:
„Gdyby nie tamten poranek, do dziś uważałbym, że to młody, zepsuty chłopak. A jednak i ja, mogę się czasem pomylić…”
„Wypiłam trochę za dużo i przespałam się z nieznajomym mężczyzną. Gdy pod łóżkiem znalazłam jego medalik, zamarłam…”
„Zakochałem się od pierwszego wejrzenia, a ona zniknęła. Musiałem ją znaleźć, chociaż robiłem z siebie idiotę”