„Zamiast akademika i studiów, były pieluchy i ciasna kawalerka. Wpadłam w sidła smutnego życia, z którego pragnę uciec”

Załamana kobieta fot. Adobe Stock, Pixel-Shot
„Krzysiek szedł niczym taran, a ja podążałam za nim. Bezwolnie, ale tego jeszcze wtedy nie wiedziałam. Oczarowały mnie jego siła i pewność siebie. Nie musiałam długo czekać, by zrozumieć, że to tylko ułuda. Piękna fasada, za którą odnalazłam brudne podwórko z tynkiem osypującym się ze ścian”.
/ 23.06.2022 12:15
Załamana kobieta fot. Adobe Stock, Pixel-Shot

Maja patrzyła na mnie w skupieniu.

– A co Krzysiek by zrobił w takiej sytuacji? – spytała.

Westchnęłam.

– Odszedłby.

– Czemu więc ty tego nie zrobisz?

Właśnie. Dlaczego po prostu nie spakuję manatków, nie wezmę dzieciaka pod pachę i nie wyniosę się z domu? Cóż, nie takie to proste, jak się wydaje. Również dlatego, że jedenastolatka trudno potraktować jak tobołek, i to niekoniecznie z uwagi na jego ciężar właściwy. Wierzga, ma własne zdanie. No i kocha ojca. Tylko ja już nie… Jak to pogodzić?

Nasza historia przypomina tysiące innych

Byliśmy dzieciakami, kiedy się poznaliśmy. I jak to bywa w tym wieku, trafiła nas miłość od pierwszego wejrzenia, jak piorun z jasnego nieba. Krzysiek był taki cudowny, wyjątkowy, silny.

Czułam się przy nim taka mała, a jednocześnie bezpieczna, jakbym tkwiła w gniazdku wyścielonym puchem. Cały świat mógłby się palić i walić, ale gdy on otaczał mnie ramionami, wszelkie lęki znikały.

Części układanki wracały na swoje miejsca, spływał na mnie błogi spokój, bo miałam swojego obrońcę u boku, prywatnego rycerza, królewicza na białym rumaku, który zawsze i w każdej sytuacji stawał po mojej stronie.

Uciekałam więc do niego od złych, dokuczliwych spraw, które dotykały mnie w życiu. Od rodziców – nieobecnych, zajętych własnymi problemami, chłodnych. Od szkoły – stawiającej tylko wymagania, w której byłam anonimową, jedną z wielu twarzy bez znaczenia.

Od rówieśników – płytkich i krzykliwych. Od brzydkiego, szarego miasta, śmierdzących zaułków tuż obok błyszczącego blichtrem centrum. Uciekałam do niego od pustki i braku sensu.

Zawsze ktoś mną sterował

Uczucie do Krzyśka mnie uskrzydlało, sprawiało, że wszystko stawało się możliwe, nie istniały przeszkody nie do pokonania. A jeśli jakieś się pojawiały, to zawsze udawało się je jakoś ominąć albo skruszyć. Krzysiek szedł niczym taran, a ja podążałam za nim.

Bezwolnie, ale tego jeszcze wtedy nie wiedziałam. Oczarowały mnie jego siła i pewność siebie. Nie musiałam długo czekać, by zrozumieć, że to tylko ułuda. Piękna fasada, za którą odnalazłam brudne podwórko z tynkiem osypującym się ze ścian.

Wróciłam dokładnie do miejsca, od którego uciekałam – z tą naiwną, by nie rzec głupią, nadzieją, że ktoś magicznie odmieni moje życie. Tak się nie da. Chcesz coś zmienić, zacznij od siebie. Boleśnie się o tym przekonałam.

Moje różowe okulary pękły, gdy na świecie miał pojawić się Jaś. W pierwszej chwili poczułam tylko wszechogarniające przerażenie, a zaraz potem pomyślałam: uciekać do Krzyśka, on rozwiąże każdy problem. Uciec, skulić się przy nim i poczekać, aż wszystko ułoży się bez mojego udziału, bez wysiłku…

Skąd niby miałam wiedzieć, że buńczucznemu dwudziestolatkowi, który popisywał się męskością przed zagubioną dziewczyną, nie starczy dojrzałości na prawdziwe życiowe problemy? Może nie chciałam wiedzieć. I niebawem przyszło mi zweryfikować każdą z mrzonek, jakimi się karmiłam.

Niemal z dnia na dzień musiałam dorosnąć

Bo okazało się, że dotąd nie miałam pojęcia o prawdziwych problemach. Nie musiałam się na przykład martwić, czy mam gdzie spać i co jeść. Moi rodzice, choć chłodni i mentalnie nieobecni, zapewniali mi wikt, opierunek, dach nad głową i kieszonkowe.

Aż tu nagle wszystko się zmieniło – z osoby, której sprawami zajmowali się inni, zostałam kimś, kto musiał zatroszczyć się o nowe, szykujące się do startu życie. A Krzysiek…

Jego mit silnego faceta pękł jak bańka mydlana, gdy nadeszły autentyczne kłopoty. Już nie był opoką, niewzruszoną skałą, tylko zwykłym dzieciakiem, na którego zwaliło się więcej, niż był w stanie unieść. Ale jeszcze nie straciłam wiary.

Myślałam, że to szok, że minie. Nie minął. W owym czasie sprawy działy się bardzo szybko i jakby poza mną. Rodzice zadecydowali o ślubie i doprowadzili do niego bez zbędnej zwłoki. Jeszcze wczoraj byłam młodą dziewczyną bez większych zobowiązań, a dzisiaj stałam w białej kiecce z regulowanym tyłem – bo brzuch – na ślubnym kobiercu i mówiłam „tak”.

Nie byłam do tego przekonana, nie wiedziałam, czy na pewno chcę być żoną i matką, ale nikt nie pytał mnie o zdanie. Dość nabroiłaś, słyszałam. Teraz trzeba posprzątać. Robiłam więc krok w nieznane, bojąc się, że pcham się prosto w przepaść. Ale za moimi plecami stał już tłum gości weselnych i napierał, popychał. Więc poszłam.

„Tak” – powiedziałam.

„Tak” – usłyszałam jak przez mgłę.

I rozpoczęła się reszta mojego życia. Niestety, dalekiego od mrzonek i ideałów.

Bardzo się od siebie oddaliliśmy

Ten rozdział powinien nosić tytuł „rezygnacja”, bo powoli każde z nas odrzucało, jedno za drugim, swoje oczekiwania i marzenia na rzecz łatania codzienności. Więc nie studia, tylko praca.

Nie wesoły, tętniący życiem akademik, tylko nieładne ściany wynajętej klitki, w której trzeba upchnąć łóżko, szafę, kuchenkę, pieluchy i kaftaniki, zawiedzione nadzieje i narastającą frustrację. A te zajmowały naprawdę sporo miejsca.

Zaskakujące, jak bardzo można się od siebie oddalić w tak małym mieszkaniu. Dzieliliśmy stół i łoże, ale nie swoje myśli. Nasze rozmowy zaczęły ograniczać się do: „kup mleko”, „idź na spacer z dzieckiem”, „dzwoniła twoja matka, żebyśmy przyszli na obiad w niedzielę”. Stłoczeni na trzydziestu metrach i oddaleni od siebie o lata świetlne. Taki paradoks.

Jaś rósł, kochałam go i niemal przestałam sobie wyobrażać, że mogłoby być inaczej. Tylko czasem, w środku nocy, gdy nie mogłam zasnąć, gapiłam się w sufit i dawałam ujście rodzącemu się podejrzeniu, że chyba nie wszyscy żyją w ten sposób, że jednak coś tu jest nie tak, jak powinno.

Nie pamiętam już, gdzie usłyszałam to zdanie. W telewizji, radiu? Może to był jakiś artykuł w necie? Albo przypadkiem podsłuchana rozmowa? Nie wiem. Nieważne. Liczy się to, że zapadło mi w pamięć. Nie potrafiłam wyrzucić go z głowy.

„Jeżeli chcesz uzyskać efekt, jakiego dotąd ci się nie udało osiągnąć, musisz zacząć postępować inaczej, bo powtarzanie w kółko tych samych błędów nie prowadzi do nowych rozwiązań”.

Zaczęłam się zastanawiać, co jest moją największą słabością, co leży u podstaw mojego rozczarowania całym życiem. Sporo czasu mi to zajęło, ale pewnej dusznej nocy rozwiązanie zapłonęło na suficie jak neon. „Nikt nie przeżyje twojego życia za ciebie. Zacznij podejmować decyzje i zmierz się z odpowiedzialnością”. Nie zasnęłam do rana.

Nie rzuciłam się od razu na głęboką wodę

Postanowiłam zmieniać swój świat małymi krokami, z początku w małych sprawach. By wystarczyło mi odwagi i siły na dźwignięcie konsekwencji. Zaczęłam więc od bzdury, a konkretnie… od jajecznicy. Można powiedzieć, że jajka zmieniły moje życie oraz że poznałam odpowiedź na odwieczne pytanie, co było pierwsze: jajko czy kura?

W moim przypadku jajko. A właściwie brak jajka. W każdą niedzielę na śniadanie jedliśmy jajecznicę, a na obiad rosół. Przygotowywałam te dania jak automat, bez żadnej refleksji. Mąż chciał jajka i rosół, jak serwowała mu mamusia, więc się dostosowałam.

Aż pewnej niedzieli, jakiś czas po bezsennej nocy, postawiłam na stole talerz z kanapkami i drugi z parówkami. Usiadłam na swoim miejscu w niemal namacalnej ciszy.

– Gdzie jajka? – padło w końcu sakramentalne pytanie.

– W skorupkach – odpowiedziałam lekko, wyciągając rękę po kanapkę.

– W niedzielę zawsze jemy jajecznicę – nie dawał za wygraną Krzysiek.

– No właśnie. Już mi te jajka wychodzą boczkiem.

Mój żarcik wybitnie rozbawił Jasia. Z lewej strony dobiegł mnie chłopięcy chichot.

– Chcesz parówkę, synku? – zaćwierkałam.

Jaś spojrzał przeciągle na ojca i… stanął po mojej stronie.

– Tak.

Reszta śniadania upłynęła w milczeniu. Wygrałam swoją pierwszą w życiu bitwę o decyzję i właśnie wtedy postanowiłam ruszyć na wojnę. Zrozumieją to pewnie tylko ci, za których zawsze decydowano, a oni godzili się na to z lenistwa, ze strachu lub dla małego poczucia bezpieczeństwa.

Nawet jeśli wewnątrz cierpieli, czując, że to rodzaj zniewolenia, wmawiali sobie, że to dla ich dobra, że inni wiedzą lepiej, poza tym przecież „zawsze tak było”. Właśnie. Bez nich. Przezroczystych.

Czas płynął, a ja pomalutku, lecz nieustępliwie zyskiwałam na widoczności. Od nowa stawałam się człowiekiem z krwi i kości. Zmieniłam pracę i fryzurę – obie wybrane pod dyktando męża. Czułam, że zaczynam oddychać pełną piersią, że oto nagle jestem. Ja. Milena.

Udane? Dla kogo? Bo nie dla mnie

I wtedy nadciągnęły konsekwencje: moje małżeństwo rozjechało się całkowicie. Matka i teściowa ruszyły do ataku. Krzysio jest nieszczęśliwy! Przez ciebie! Wymyślasz nie wiadomo co. Wcześniej było dobrze, a teraz coś ci odbiło i niszczysz udane małżeństwo.

Gdzie było moje miejsce w tym związku, gdzie moje prawa? Gdzie ja?! Co roku jeździliśmy na urlop w góry, choć tego nie znoszę. Z każdym rokiem bardziej. Wolę nad morze. Że już nie wspomnę o jakichś kurortach w ciepłych krajach. Nie chcę się w kółko gapić na drzewa i skały, do diaska!

Skoro Krzysiek lubi pić wodę z górskiego strumienia, w porządku, niech pije, ale może choć raz by zapytał, czy ja nie wolę drinka z palemką? Nie. W góry, w góry, miły bracie. Zawsze tak było. Ale już nie będzie. Figa.

W efekcie przestaliśmy w ogóle ze sobą rozmawiać. Czułam się cholernie samotna. I z tej samotności wykiełkowało we mnie pytanie: czy ja już nie mam prawa do miłości, do osobistego, kobiecego szczęścia, choćby takiego małego?

Los w odpowiedzi postawił na mojej drodze mężczyznę, którego dla odmiany interesowało, co myślę na ten czy inny temat. Oraz potrafił zakomunikować, że chętnie poszedłby na kawę do tej knajpki po lewej, bo ją bardzo lubi, ale jeśli nie odpowiada mi takie rozwiązanie, to on jest otwarty na propozycje. I że można raz tu, a raz tam. Albo w ogóle gdzieś indziej, bo warto poznawać nowe miejsca. Szok.

Co najgorszego się stanie, jeśli odejdę?

Nie jestem wcale taka prędka, nie rzuciłam się w jego ramiona, odurzona wolnością i romantyzmem sytuacji. Powiedziałabym raczej, że to była pozytywistyczna praca u podstaw. Cegiełka po cegiełce.

Aż pewnego dnia zorientowałam się, że mam jakąś wspólną przestrzeń z tamtym człowiekiem. Że bardzo mi go brakuje na co dzień, no że po prostu tęsknię jak diabli. W myślach segregowałam sprawy, którymi chciałam się z nim podzielić. Szykowałam się na słuchanie jego przemyśleń.

Odliczałam dni, godziny, wręcz minuty do spotkania. W końcu pojęłam, że po prostu go kocham. Nie dlatego, że mnie chroni, nie dlatego, że uwalnia mnie od ciężaru decyzji, bo niosłam go od jakiegoś czasu sama bez problemu.

Kocham go, bo staliśmy się całością – na równych prawach, z równymi obowiązkami. Zrozumiałam, że dorosłam do dobrego, dojrzałego związku. Piękne, prawda? No… nie do końca. Bo miałam męża, dziecko i rozdartą duszę.

W moich uszach wciąż brzmiało pytanie Mai: „Co Krzysiek zrobiłby w takiej sytuacji?”. Tak, na bank by odszedł, i specjalnie długo by się nie zastanawiał. Ale facetom jest łatwiej. Nikt ich nie stygmatyzuje, nie wyzywa od najgorszych.

Odejście mężczyzny zwykle kwituje się: „Ot, odszedł, zdarza się. Pewnie nie dostawał w małżeństwie tego, czego potrzebował”. A kobieta? My zawsze podlegamy ocenie, najczęściej w krzywym zwierciadle. Latawica! Chłop nie pije, nie włóczy się, zarabia, a jej fiu-bździu w głowie. I wreszcie: „Co z niej za matka?!”.

Siedziałam na kanapie w mieszkaniu przyjaciółki, obejmując ramionami kolana i opierając na nich głowę. Milczałam.

– Naleję nam wina – westchnęła po dłuższej chwili Majka. – Alkohol niby nie rozwiązuje problemów, ale herbata też nie.

Nie chcę uciekać w jedną lub drugą stronę

Uśmiechnęłam się do niej. Niezawodna Majeczka, zawsze z jakąś prawdą życiową w zanadrzu.

– Wiesz, jak jest – powiedziała, podając mi smukły kieliszek. – Cokolwiek wybierzesz, Milenko, poniesiesz konsekwencje.

– To zrozumiałe.

– Może weź kartkę, podziel na pół i spisz sobie, co najgorszego może się stać, jeśli zostaniesz i jeśli odejdziesz. A potem wybierz, hm, mniejsze zło.

– A wiesz, że to nie jest głupie? Ty to masz łeb. – Patrzyłam z podziwem na Majkę, olśniona prostotą tego rozwiązania.

– W górę, dziewczyno. Samo się nie wypije – trąciła stopką swojego kieliszka o mój.

Minął już miesiąc, odkąd zapełniam moją kartkę „za i przeciw”. Codziennie na nią patrzę, czytam, co wcześniej napisałam, dopisuję, jeśli coś mi się nasunie. To ważna decyzja i chcę ją podjąć świadomie. Na chłodno i nieodwracalnie.

Nie chcę uciekać w jedną lub drugą stronę. Wiem, że będę musiała zmierzyć się z potępieniem świata, jeśli zostawię męża, lub ze swoim cierpiącym sercem, gdy zrezygnuję z miłości. Wiem i przyjmuję to na klatkę. Jestem dorosła – decyduję i ponoszę konsekwencje.

Czytaj także:
„Byłam licealną królową, która gnębiła koleżankę. Po latach moja ofiara postanowiła się zemścić: odebrała mi męża”
„Nasz wymarzony dom stał się tykającą bombą. Urzędników to nie obchodzi, dopóki nie zginiemy pod jego gruzami”
„Nasz pies bał się nawet głaskania. Ludzka ręka kojarzyła mu się tylko z bólem. Jego poprzedni opiekun był sadystą”

Redakcja poleca

REKLAMA