Był kiedyś taki film o tym, jak to dwoje ludzi wprowadziło się do swojego wymarzonego domku i dalej miało być pięknie. My też się wprowadziliśmy. Przez chwilę czuliśmy się naprawdę cudownie.
Niestety, idylla szybko się skończyła...
I zaczął się koszmar.
– Nie ucieszysz się, znowu coś stuka w zawieszeniu – Edyta weszła do domu i bezradnie rozłożyła ręce. – Ja naprawdę jechałam 10 km/h, kiedy to zaczęło pukać.
– Przecież dopiero co wymienialiśmy wahacze i amortyzatory – westchnąłem, bo doskonale pamiętałem, ile ta przyjemność nas kosztowała.
– I będziemy je pewnie jeszcze nieraz wymieniać – moja żona spojrzała w okno z niesmakiem.
Kilka lat temu wyprowadziliśmy się z moją ukochaną Edytą na południe Polski. Obydwoje pracowaliśmy zdalnie, więc przeprowadzka w rodzinne strony żony nie była dla nas problemem. Zamieszkaliśmy w pięknym miejscu. Nasz dom stał na wzniesieniu, z którego rozpościerał się widok na góry i las. Zimą sarny przychodziły pod nasze okna, jesienią wracaliśmy ze spacerów z pełnymi koszami borowików i podgrzybków. Był tylko jeden element, który zaburzał nasze sielskie życie.
Droga dojazdowa do naszej wsi. A właściwie jej brak. Kiedy 5 lat temu budowaliśmy nasz dom, gmina obiecywała, że lada moment nasz dojazd się polepszy, bo kilka kilometrów od naszego siedliska będzie biegła obwodnica sąsiedniego miasta, a z niej do naszego przysiółka prowadzić będzie piękna, nowa droga. Z czasem plany ewoluowały na tyle, że tuż za naszym domem zaplanowano nawet mały wiadukt. W pierwszym odruchu przestraszyliśmy się, że obok nas będzie ruchliwa droga.
Ale po krótkim zastanowieniu ta wizja nawet nam się spodobała.
– Z jednej strony dzika przyroda, z drugiej idealny dojazd! Tu widok jak z bajki, tam droga ekspresowa do miasta – Edyta snuła przyszłościowe wizje, popijając herbatę przed kominkiem.
– A jak nas obudują jakimiś ekranami?
– Nawet jeśli, to tylko z tej strony od drogi. A większość okien mamy tu. Widoku z tarasu nam nie zabiorą, a komfort dojazdu polepszą – utwierdzała mnie w przekonaniu, że budowa drogi tylko nam pomoże, a nasz raj na zmianie wyłącznie zyska.
Lata mijały, a droga pozostawała głównie na mapie
Po dynamicznych początkach budowy inwestycja straciła impet i dojść do naszego etapu jakoś nie mogła. Tu ktoś coś oprotestował, tu czegoś nie można było wykupić. A my co i rusz urywaliśmy sobie zawieszenie, walcząc z drogą pod naszą górę. Po kolejnej naprawie samochodu zacząłem poważnie rozważać sprzedaż naszego auta i kupno terenówki. Ale wtedy Edyta wpadła do domu, machając jakąś gazetą.
– Uratowani! Za miesiąc ciężki sprzęt wjeżdża na nasz odcinek i budowa estakady rusza! Boże, w końcu! – opadła na sofę. – Piszą, że tutaj Generalna Dyrekcja Dróg i Autostrad wszelkie formalności ma już dograne i za jakieś 8-9 miesięcy fragment obok naszej wsi będzie gotowy – moja żona wpatrywała się w zamieszczoną w gazecie wizualizację projektu jak urzeczona.
Budowa rzeczywiście ruszyła. We wrześniu nieopodal naszego wzniesienia pojawili się robotnicy. Hałasowali dniami i nocami, kopali, kurzyli, ale znosiliśmy to dzielnie, bo widzieliśmy, jak bardzo chcieli nadgonić wcześniejsze przestoje. W październiku ścięli łagodne zbocze przylegające do naszej działki od strony wjazdu. I wtedy zaczął się nasz koszmar.
– Ty widziałeś, co się stało z trawnikiem od strony budowy? Wygląda jakby… się zapadł – Edyta miała niewyraźną minę. – Poszłam wynieść śmieci pod wiatę, patrzę, a tam zamiast równego jak dotychczas terenu jest jakaś dziura.
Opowieść Edyty brzmiała dziwnie, więc szybko się ubrałem i pobiegłem na koniec naszej działki. Dawno tam nie byłem, bo przy pracy w domu, jeśli już wychodziłem na spacer, to w stronę lasu, a nie wjazdu. Miałem nadzieję, że moja żona coś wyolbrzymia. Ale tuż obok koszy faktycznie było zapadlisko, którego na pewno nigdy wcześniej tam nie widziałem.
Od razu zgłosiliśmy sprawę Generalnej Dyrekcji i firmie, która budowała drogę. Przyjechali, obejrzeli i uznali, że dziurę należy zasypać, a o sprawie zapomnieć, bo to musiało być jednorazowe niewielkie tąpnięcie terenu. I w tej słodkiej nieświadomości żyliśmy z Edytą do pewnego wiosennego dnia.
Najpierw poczuliśmy dziwne drżenie
Potem hałas, kolejny jakby wstrząs, a do tego nagle zgasło wszystko, co było w domu na prąd. Wybiegliśmy przerażeni z domu. Naszym oczom ukazało się… osuwisko. Nie w końcu działki, ale zaledwie dwadzieścia metrów od naszego domu. Tym razem ziemia zapadła się zdecydowanie głębiej niż jesienią. No i zabrała ze sobą słup energetyczny.
Następnego dnia specjalna komisja dreptała wokół wielkiej dziury i leżącego w niej słupa. Nim eksperci się zjechali, obejrzeliśmy z Edytą dokładnie dom i przerażeni odkryliśmy, że są na nim spękania, których wcześniej nie było. Moja żona była zielona z nerwów, a ja czułem, że zaraz eksploduję.
– Mówiłem wam jesienią, że tu się dzieje przez waszą budowę coś złego! To zapewnialiście mnie, że wszystko jest pod kontrolą. To jakim cudem kawał mojego podwórka odjechał dwa metry w dół?! – nie miałem siły na uprzejmości.
Inspektor z Generalnej Dyrekcji poprawił okulary i kopnął leżącą obok niego bryłkę błotnistej ziemi.
– No, nie ulega wątpliwości, że na państwa posesji doszło do osunięcia ziemi – wycedził, a ja przewróciłem oczami, bo tyle to wiedziałem i bez jego analizy.
– A doszło bo? – głos Edyty trząsł się jak chyba jeszcze nigdy w życiu.
– Uważam, że to wynik ulewnych deszczy i ogólnie niesprzyjającej aury – ocenił inspektor, kopiąc drugą bryłkę błota.
– A ja uważam, że to wynik podcięcia skarpy i nieumiejętnego wybierania z niej ziemi! – warknąłem. – Bo deszcze to tu od lat padają i nic się nie działo. Ale jak tylko wasz sprzęt dotknął wzgórza, całe zbocze ruszyło. I coś panu powiem! Nie sądzę, że ten proces się zatrzyma! – nawet nie wiem, kiedy mój ton przeszedł w krzyk.
Obecni na naszym podwórku eksperci wymienili między sobą wymowne spojrzenia. Jeden chciał chyba nawet coś powiedzieć, ale wyprzedził go dyrektor.
– Ta budowa była, jest i będzie prowadzona zgodnie ze sztuką budowlaną. Zanim wbiliśmy pierwszą łopatę, mieliśmy zrobioną całą dokumentację, która nam jasno mówi, co i jak możemy wydobywać, więc nie ma tu mowy o jakimkolwiek naszym błędzie – artykułował każde zdanie.
– Zanim wbiliście pierwszą łopatę, nasz dom i podwórko były całe. A dziś stoimy nad dziurą w ziemi. Pan rozumie, że my się boimy o swoje życie?! – moja złość ewidentnie udzieliła się Edycie.
– Mieliśmy dom na wzgórzu, a dziś mieszkamy nad osuwiskiem! I Bóg jeden wie, jak szybko nasz dom odjedzie razem z kolejną hałdą ziemi – starałem się zapanować nad emocjami i uspokoić.
– Nie odjedzie – zawyrokował kpiąco dyrektor.
Spokój w jego głosie nie ukoił naszych emocji
Kilka dni później energetyka postawiła nowy słup, robotnicy nawieźli ziemi i wyrównali nasze zapadlisko, a Generalna Dyrekcja zainstalowała na naszym domu szklane plomby.
– To państwu pokaże, że nie ma się czego bać i śmiało można tu dalej zamieszkiwać – przekonywał kolejny inspektor.
– Albo że należy szybko uciekać – ironizowała Edyta.
Chociaż wcale nie było nam do śmiechu. Bo od tej pory każdy trzask czy szmer budził w nas nie lęk, ale prawdziwą panikę. Kiedy Edyta wpadła do domu jak tornado, od razu wiedziałem, że znowu coś musiało się stać.
– Chodź, bo albo ja już kompletnie zwariowałam albo ta ziemia ciągle pracuje – zakryła twarz dłońmi i rozpłakała się jak dziecko. – To się kiedyś zawali, a my zginiemy pod gruzami – łkała.
Kiedy zdołałem ją uspokoić, poszliśmy obejrzeć nowe spękania. Na elewacji były kolejne, coraz głębsze rysy. Dewastacja domu postępowała. I nie chodziło nam tylko o to, że tracimy dorobek życia. My się po prostu coraz bardziej baliśmy tam być. Zrobiłem zdjęcia i wysłaliśmy je inwestorowi. Razem z prośbą o wykup naszej posesji. Nie wyobrażaliśmy sobie, że możemy dalej tam mieszkać i czekać na najgorsze. Nie musieliśmy długo czekać na odpowiedź. Oczywiście negatywną.
– Biorąc pod uwagę, że dom jest bezpieczny, a na posesji nie występują żadne zagrożenia dla osób zamieszkujących, na chwilę obecną nie widzimy przesłanek, aby wykupić państwa dom – przeczytałem na głos zrezygnowany.
– Czyli dopóki nie przywali nas ściana, nie ma tematu – Edyta otarła łzy. – Odpisz im, że jak są pewni, że nic się tu nie wydarzy, to niech się wprowadzają! – wybiegła.
Poszedłem za nią.
Płakała i wyciągała swoje rzeczy z szafy
– Nie dam rady tu żyć! W nocy śpimy na zmianę, bo boimy się, żeby nie zginąć pod gruzowiskiem. Zrywam się na równe nogi na każdy hałas. 5 razy dziennie chodzę i oglądam te plomby, licząc nowe spękania. Nie wytrzymam tu ani minuty dłużej – szlochała, pakując walizkę.
Jeszcze tego samego dnia przeprowadziliśmy się tymczasowo do teściów. Nie wiem, czy nasz dom runie za 5 lat, pół roku czy może jutro. Codziennie jeździmy sprawdzić, czy jeszcze stoi i piszemy kolejne pisma, wierząc, że Generalna Dyrekcja jednak odkupi nasze siedlisko, byśmy mogli przenieść się w inne miejsce. Bo nasza oaza spokoju zawsze już będzie tykającą bombą.
Czytaj także:
„Gdy zmarł teść, teściowa się zmieniła. Obsesyjnie interesowała się naszym życiem, nieproszona cerowała moje majtki”
„Czułam, że to dziecko musi żyć. Próbowałam odwieść Kasię od usunięcia ciąży i miałam rację. To dziecko uratowało jej życie”
„Adrian miesiącami mnie dręczył i prześladował. Policja mnie zbyła. Zainteresują się dopiero, gdy zrobi mi krzywdę”