„Nasz wymarzony dom stał się tykającą bombą. Urzędników to nie obchodzi, dopóki nie zginiemy pod jego gruzami”

Moje zaręczyny miały być idealne fot. Adobe Stock, djoronimo
„Zaczęło się od zapadniętego podwórka, teraz pojawiają się coraz to nowsze spękania na elewacji domu… Śpimy z żoną na zmianę, bo boimy się o własne życie, a urzędnicy nie widzą powodów do interwencji. Kierownik budowy kpi nam prosto w twarz i zapewnia, że nasza sytuacja nie jest jego winą. To czyją?!”.
/ 20.06.2022 17:30
Moje zaręczyny miały być idealne fot. Adobe Stock, djoronimo

Był kiedyś taki film o tym, jak to dwoje ludzi wprowadziło się do swojego wymarzonego domku i dalej miało być pięknie. My też się wprowadziliśmy. Przez chwilę czuliśmy się naprawdę cudownie.

Niestety, idylla szybko się skończyła...

I zaczął się koszmar.

– Nie ucieszysz się, znowu coś stuka w zawieszeniu – Edyta weszła do domu i bezradnie rozłożyła ręce. – Ja naprawdę jechałam 10 km/h, kiedy to zaczęło pukać.

– Przecież dopiero co wymienialiśmy wahacze i amortyzatory – westchnąłem, bo doskonale pamiętałem, ile ta przyjemność nas kosztowała.

I będziemy je pewnie jeszcze nieraz wymieniać – moja żona spojrzała w okno z niesmakiem.

Kilka lat temu wyprowadziliśmy się z moją ukochaną Edytą na południe Polski. Obydwoje pracowaliśmy zdalnie, więc przeprowadzka w rodzinne strony żony nie była dla nas problemem. Zamieszkaliśmy w pięknym miejscu. Nasz dom stał na wzniesieniu, z którego rozpościerał się widok na góry i las. Zimą sarny przychodziły pod nasze okna, jesienią wracaliśmy ze spacerów z pełnymi koszami borowików i podgrzybków. Był tylko jeden element, który zaburzał nasze sielskie życie.

Droga dojazdowa do naszej wsi. A właściwie jej brak. Kiedy 5 lat temu budowaliśmy nasz dom, gmina obiecywała, że lada moment nasz dojazd się polepszy, bo kilka kilometrów od naszego siedliska będzie biegła obwodnica sąsiedniego miasta, a z niej do naszego przysiółka prowadzić będzie piękna, nowa droga. Z czasem plany ewoluowały na tyle, że tuż za naszym domem zaplanowano nawet mały wiadukt. W pierwszym odruchu przestraszyliśmy się, że obok nas będzie ruchliwa droga.

Ale po krótkim zastanowieniu ta wizja nawet nam się spodobała.

Z jednej strony dzika przyroda, z drugiej idealny dojazd! Tu widok jak z bajki, tam droga ekspresowa do miasta – Edyta snuła przyszłościowe wizje, popijając herbatę przed kominkiem.

– A jak nas obudują jakimiś ekranami?

– Nawet jeśli, to tylko z tej strony od drogi. A większość okien mamy tu. Widoku z tarasu nam nie zabiorą, a komfort dojazdu polepszą – utwierdzała mnie w przekonaniu, że budowa drogi tylko nam pomoże, a nasz raj na zmianie wyłącznie zyska.

Lata mijały, a droga pozostawała głównie na mapie

Po dynamicznych początkach budowy inwestycja straciła impet i dojść do naszego etapu jakoś nie mogła. Tu ktoś coś oprotestował, tu czegoś nie można było wykupić. A my co i rusz urywaliśmy sobie zawieszenie, walcząc z drogą pod naszą górę. Po kolejnej naprawie samochodu zacząłem poważnie rozważać sprzedaż naszego auta i kupno terenówki. Ale wtedy Edyta wpadła do domu, machając jakąś gazetą.

Uratowani! Za miesiąc ciężki sprzęt wjeżdża na nasz odcinek i budowa estakady rusza! Boże, w końcu! – opadła na sofę. – Piszą, że tutaj Generalna Dyrekcja Dróg i Autostrad wszelkie formalności ma już dograne i za jakieś 8-9 miesięcy fragment obok naszej wsi będzie gotowy – moja żona wpatrywała się w zamieszczoną w gazecie wizualizację projektu jak urzeczona.

Budowa rzeczywiście ruszyła. We wrześniu nieopodal naszego wzniesienia pojawili się robotnicy. Hałasowali dniami i nocami, kopali, kurzyli, ale znosiliśmy to dzielnie, bo widzieliśmy, jak bardzo chcieli nadgonić wcześniejsze przestoje. W październiku ścięli łagodne zbocze przylegające do naszej działki od strony wjazdu. I wtedy zaczął się nasz koszmar.

– Ty widziałeś, co się stało z trawnikiem od strony budowy? Wygląda jakby… się zapadł – Edyta miała niewyraźną minę. – Poszłam wynieść śmieci pod wiatę, patrzę, a tam zamiast równego jak dotychczas terenu jest jakaś dziura.

Opowieść Edyty brzmiała dziwnie, więc szybko się ubrałem i pobiegłem na koniec naszej działki. Dawno tam nie byłem, bo przy pracy w domu, jeśli już wychodziłem na spacer, to w stronę lasu, a nie wjazdu. Miałem nadzieję, że moja żona coś wyolbrzymia. Ale tuż obok koszy faktycznie było zapadlisko, którego na pewno nigdy wcześniej tam nie widziałem.

Od razu zgłosiliśmy sprawę Generalnej Dyrekcji i firmie, która budowała drogę. Przyjechali, obejrzeli i uznali, że dziurę należy zasypać, a o sprawie zapomnieć, bo to musiało być jednorazowe niewielkie tąpnięcie terenu. I w tej słodkiej nieświadomości żyliśmy z Edytą do pewnego wiosennego dnia.

Najpierw poczuliśmy dziwne drżenie

Potem hałas, kolejny jakby wstrząs, a do tego nagle zgasło wszystko, co było w domu na prąd. Wybiegliśmy przerażeni z domu. Naszym oczom ukazało się… osuwisko. Nie w końcu działki, ale zaledwie dwadzieścia metrów od naszego domu. Tym razem ziemia zapadła się zdecydowanie głębiej niż jesienią. No i zabrała ze sobą słup energetyczny.

Następnego dnia specjalna komisja dreptała wokół wielkiej dziury i leżącego w niej słupa. Nim eksperci się zjechali, obejrzeliśmy z Edytą dokładnie dom i przerażeni odkryliśmy, że są na nim spękania, których wcześniej nie było. Moja żona była zielona z nerwów, a ja czułem, że zaraz eksploduję.

– Mówiłem wam jesienią, że tu się dzieje przez waszą budowę coś złego! To zapewnialiście mnie, że wszystko jest pod kontrolą. To jakim cudem kawał mojego podwórka odjechał dwa metry w dół?! – nie miałem siły na uprzejmości.

Inspektor z Generalnej Dyrekcji poprawił okulary i kopnął leżącą obok niego bryłkę błotnistej ziemi.

– No, nie ulega wątpliwości, że na państwa posesji doszło do osunięcia ziemi – wycedził, a ja przewróciłem oczami, bo tyle to wiedziałem i bez jego analizy.

– A doszło bo? – głos Edyty trząsł się jak chyba jeszcze nigdy w życiu.

Uważam, że to wynik ulewnych deszczy i ogólnie niesprzyjającej aury – ocenił inspektor, kopiąc drugą bryłkę błota.

– A ja uważam, że to wynik podcięcia skarpy i nieumiejętnego wybierania z niej ziemi! – warknąłem. – Bo deszcze to tu od lat padają i nic się nie działo. Ale jak tylko wasz sprzęt dotknął wzgórza, całe zbocze ruszyło. I coś panu powiem! Nie sądzę, że ten proces się zatrzyma! – nawet nie wiem, kiedy mój ton przeszedł w krzyk.

Obecni na naszym podwórku eksperci wymienili między sobą wymowne spojrzenia. Jeden chciał chyba nawet coś powiedzieć, ale wyprzedził go dyrektor.

– Ta budowa była, jest i będzie prowadzona zgodnie ze sztuką budowlaną. Zanim wbiliśmy pierwszą łopatę, mieliśmy zrobioną całą dokumentację, która nam jasno mówi, co i jak możemy wydobywać, więc nie ma tu mowy o jakimkolwiek naszym błędzie – artykułował każde zdanie.

– Zanim wbiliście pierwszą łopatę, nasz dom i podwórko były całe. A dziś stoimy nad dziurą w ziemi. Pan rozumie, że my się boimy o swoje życie?! – moja złość ewidentnie udzieliła się Edycie.

– Mieliśmy dom na wzgórzu, a dziś mieszkamy nad osuwiskiem! I Bóg jeden wie, jak szybko nasz dom odjedzie razem z kolejną hałdą ziemi – starałem się zapanować nad emocjami i uspokoić.

Nie odjedzie – zawyrokował kpiąco dyrektor.

Spokój w jego głosie nie ukoił naszych emocji

Kilka dni później energetyka postawiła nowy słup, robotnicy nawieźli ziemi i wyrównali nasze zapadlisko, a Generalna Dyrekcja zainstalowała na naszym domu szklane plomby.

– To państwu pokaże, że nie ma się czego bać i śmiało można tu dalej zamieszkiwać – przekonywał kolejny inspektor.

– Albo że należy szybko uciekać – ironizowała Edyta.

Chociaż wcale nie było nam do śmiechu. Bo od tej pory każdy trzask czy szmer budził w nas nie lęk, ale prawdziwą panikę. Kiedy Edyta wpadła do domu jak tornado, od razu wiedziałem, że znowu coś musiało się stać.

– Chodź, bo albo ja już kompletnie zwariowałam albo ta ziemia ciągle pracuje – zakryła twarz dłońmi i rozpłakała się jak dziecko. – To się kiedyś zawali, a my zginiemy pod gruzami – łkała.

Kiedy zdołałem ją uspokoić, poszliśmy obejrzeć nowe spękania. Na elewacji były kolejne, coraz głębsze rysy. Dewastacja domu postępowała. I nie chodziło nam tylko o to, że tracimy dorobek życia. My się po prostu coraz bardziej baliśmy tam być. Zrobiłem zdjęcia i wysłaliśmy je inwestorowi. Razem z prośbą o wykup naszej posesji. Nie wyobrażaliśmy sobie, że możemy dalej tam mieszkać i czekać na najgorsze. Nie musieliśmy długo czekać na odpowiedź. Oczywiście negatywną.

– Biorąc pod uwagę, że dom jest bezpieczny, a na posesji nie występują żadne zagrożenia dla osób zamieszkujących, na chwilę obecną nie widzimy przesłanek, aby wykupić państwa dom – przeczytałem na głos zrezygnowany.

Czyli dopóki nie przywali nas ściana, nie ma tematu – Edyta otarła łzy. – Odpisz im, że jak są pewni, że nic się tu nie wydarzy, to niech się wprowadzają! – wybiegła.

Poszedłem za nią.

Płakała i wyciągała swoje rzeczy z szafy

– Nie dam rady tu żyć! W nocy śpimy na zmianę, bo boimy się, żeby nie zginąć pod gruzowiskiem. Zrywam się na równe nogi na każdy hałas. 5 razy dziennie chodzę i oglądam te plomby, licząc nowe spękania. Nie wytrzymam tu ani minuty dłużej – szlochała, pakując walizkę.

Jeszcze tego samego dnia przeprowadziliśmy się tymczasowo do teściów. Nie wiem, czy nasz dom runie za 5 lat, pół roku czy może jutro. Codziennie jeździmy sprawdzić, czy jeszcze stoi i piszemy kolejne pisma, wierząc, że Generalna Dyrekcja jednak odkupi nasze siedlisko, byśmy mogli przenieść się w inne miejsce. Bo nasza oaza spokoju zawsze już będzie tykającą bombą. 

Czytaj także:
„Gdy zmarł teść, teściowa się zmieniła. Obsesyjnie interesowała się naszym życiem, nieproszona cerowała moje majtki”
„Czułam, że to dziecko musi żyć. Próbowałam odwieść Kasię od usunięcia ciąży i miałam rację. To dziecko uratowało jej życie”
„Adrian miesiącami mnie dręczył i prześladował. Policja mnie zbyła. Zainteresują się dopiero, gdy zrobi mi krzywdę”

Redakcja poleca

REKLAMA