Chyba każdy – o ile ma w domu radio lub telewizor – zna piosenkę Jamesa Blunta „You’re Beautiful”. A nawet jeżeli ktoś nie kojarzy tytułu, to po kilku pierwszych taktach powinien rozpoznać ten przebój.
Opowiada on historię chłopaka, który zobaczył w metrze dziewczynę piękną jak anioł. Ta uśmiechnęła się do niego, a on zrozumiał z przerażeniem, że nigdy z nią nie będzie. Zaraz wsiądą do swoich pociągów, pojadą w dwie przeciwne strony. Więcej się nie spotkają i już, koniec historii. Na tych kilkudziesięciu słowach i paru prostych taktach James Blunt zbudował karierę, a mnie i miliony innych chłopaków na całym świecie aż mdliło od sentymentalnej zadumy bijącej z każdego wersu.
Jednak dziś wiem, że takie historie się zdarzają. Mnie się zdarzyła. W listopadowe popołudnie powinno być ciemno i zimno, ale tym razem nie było. Ciepła, słoneczna aura bardziej kojarzyła się z wiosną niż z jesienną szarugą. Po treningu czekaliśmy z Karolem na autobus. Byliśmy nielicho zmęczeni, a tu jak na złość nic nie kursowało.
Ludzi przybywało i można było sobie wyobrazić, co się stanie, kiedy w końcu przyjedzie autobus. Tłok w japońskim metrze przy tym to pestka.
– Przepraszam, 115 już jechało? – z zamyślenia wyrwał mnie nagle dziewczęcy głos. Odwróciłem głowę i zamarłem. Niebieskie oczy, pociągła twarz okolona jasnymi włosami, zmysłowe usta jakby stworzone do całowania. Smukłą kibić podkreślał dopasowany granatowy płaszczyk. Piękna…
– E, tego, e… – wyjąkałem.
Nie pamiętałem, czy jechało 115. Przez chwilę w ogóle nie pamiętałem niczego – jak się nazywam, jak się mówi po polsku lub w jakimkolwiek innym języku ani gdzie jestem.
Staliśmy w tłumie, ale dla mnie istniała tylko ona. I jedynie to się liczyło. Nas dwoje, połączonych przez sekundę jakąś intymną linią, po której pędziło tysiące informacji, choć ani jedno słowo. Poczułem, że bardzo chcę z nią być, rozmawiać, trzymać ją za rękę, gładzić po włosach. Jej uśmiech mnie obezwładniał. I dlatego nie mogłem nic powiedzieć: byłem zaczarowany.
– Sto piętnastka? – Karol przejął ciężar konwersacji, widząc, że chwilowo zgłupiałem i zaniemówiłem z wrażenia.
– O, właśnie jedzie!
Wskazał na zbliżający się pojazd. Dziewczyna skinęła głową na pożegnanie i skierowała się ku krawężnikowi, skąd zgrabnie wskoczyła do wnętrza autobusu. Śledziłem ją do momentu, kiedy usiadła przy oknie i… popatrzyła na mnie. Długo i badawczo. Wiedziała, że ją obserwuję. Poczułem się jak natręt. Zmusiłem się, żeby odwrócić wzrok. „Przestań się gapić, kretynie” – skarciłem samego siebie. Tymczasem autobus z numerem 115 powoli odjeżdżał wraz z moim… aniołem.
– Ależ z ciebie gbur – mruknął Karol. – Panna grzecznie pyta, a ty stoisz jak nieme cielę.
Musiałem się zgodzić. Zachowałem się jak baran, ale po prostu nie mogłem inaczej. Po chwili wcisnęliśmy się do wnętrza naszego autobusu. Podobnie jak większość ludzi czekających na przystanku. Szybko wróciłem do rzeczywistości.
Postanowiłem za wszelką cenę odnaleźć nieznajomą
Do późnej nocy nie mogłem zmrużyć oka. Kręciłem się w pościeli i myślałem o dziewczynie z przystanku. Nazywałem ją w myślach aniołem, choć nikomu bym się do tego nie przyznał. A już na pewno nie Karolowi i innym kumplom z klubu, gdzie trenowałem zapasy. Wyśmialiby mnie. To prawdziwi twardziele, którzy nie zawracają sobie głowy sentymentalnymi bzdurami. Nie uwierzyliby, że można się zadurzyć od pierwszego wejrzenia w nieznajomej i marzyć wyłącznie o tym, by całe życie spędzić właśnie z nią. Sam bym nie uwierzył, gdyby mnie osobiście to nie dotknęło.
Sęk w tym, że mój anioł pojawił się tylko po to, żeby zaraz zniknąć. Pojechała i już. A ja zostałem niczym jakiś polski, płaczliwy James Blunt, tyle że bez zdolności wokalnych… „No coś ty? Weź się w garść, chłopie! – skarciłem się za te żałosne myśli. – Wsiadła do autobusu linii 115, znaczy udała się w konkretne miejsce. Może tam mieszka? Znajdziesz ją bez trudu.”
Tak pokrzepiony na duchu wreszcie zasnąłem. Śniło mi się, że błądzę nocą po wielkim mieście i za każdym razem, kiedy skręcam w kolejną ulicę, doznaję wielkiego rozczarowania. Odczuwam ogromną pustkę, z powodu braku czegoś, co miało tu na mnie czekać. Trudno opisać moją ulgę, kiedy otworzyłem oczy i stwierdziłem, że jestem w swoim pokoju, a niekończące się poszukiwania to tylko senny koszmar.
Rodzice wyszli już do pracy, ja też powinienem się zbierać na uniwersytet. Ale na samą myśl, że będę siedzieć na nudnych zajęciach, ucząc się rzeczy, które dziś guzik mnie obchodziły, miałem ochotę wyć. Czasem są ważniejsze rzeczy niż nauka. Dziś mnie na uniwerku nie zobaczą. Postanowiłem: poszukam jej. Muszę jej poszukać.
Autobus linii 115 od miejsca naszego spotkania do pętli zatrzymuje się na jedenastu przystankach. Z tego sześć to wspólna trasa z innymi liniami, a ostatnich pięć następuje po skręcie w Zabłotki – tak nazywa się jedna z dzielnic naszego miasta. Prawdopodobnie dziewczyna wysiadła na którymś z tych pięciu przystanków, bo na wcześniejsze dojechałaby każdym innym autobusem, a pytała właśnie o 115. W najbliższym sąsiedztwie jednego przystanku mieszka kilkaset osób, jednak nie więcej niż trzysta. Jeżeli na każdym z pięciu przystanków zapytam o nią wszystkich przechodniów w moim wieku, to istnieje spora szansa, że ktoś będzie ją znał…
Twarz rozjaśniła mi się w uśmiechu. „Dam sobie radę!”– pomyślałem zadowolony. Tak pokrzepiony ruszyłem na poszukiwania od siódmego przystanku aż do pętli. Szybko dotarło do mnie, jak beznadziejnego zadania się podjąłem. Domy, ulice, przejścia, sklepy, podwórka – wszędzie, gdzie pytałem, natykałem się na uśmieszki, wzruszenia ramion i serdeczne lub złośliwe uwagi. Budziłem współczucie, rozbawienie, smutek, ale nikt nie potrafił mi pomóc. Mówię o praktycznej pomocy, a nie radach typu „Koleś, porąbało cię? Daj se spokój”. Dodatkowo zdałem sobie sprawę, że moje pytania są idiotycznie nieścisłe. „Piękna, zjawiskowa, anielska” – to przecież kpina, a nie opis. Naprawdę wychodziłem na jakiegoś nawiedzonego świra.
Po południu byłem wyczerpany do cna, zarówno fizycznie, jak i psychicznie. Mój entuzjazm opadł do zera. Siedziałem na ławce i zastanawiałem się, co dalej począć i dlaczego jestem takim idiotą, że pozwoliłem jej odjechać. Przecież mogłem za nią wsiąść albo chociaż zapytać o imię… „Teraz biegaj po Zabłotkach, głupku, a może i po całym kraju, skoro okazałaś się takim gamoniem!” – westchnąłem w duchu.
Stałem się w tej okolicy postacią rozpoznawalną
Przypomniała mi się powieść szwajcarskiego pisarza Dürrenmatta o człowieku, który poszukiwał sprawcy porwań dzieci. Człowiek ten zrezygnował ze wszystkiego, z całego dotychczasowego życia, żeby tylko znaleźć poszukiwanego. To był jego główny cel. Osiadł w okolicy i kupił stację benzynową, bo śledztwo wykazało, że porywacz jeździł konkretnym modelem samochodu trasą koło stacji.
„Ja też osiądę tutaj, będę nieformalnym mieszkańcem Zabłotek” – postanowiłem. A wszystko po to, żeby ją odnaleźć. Mojego anioła… Poszukiwania trwały już od kilku dni. Po dwóch dniach nieobecności poszedłem na uniwerek, bo resztki zdrowego rozsądku mówiły mi, że życie nie kończy się na włóczeniu się po Zabłotkach i warto pomyśleć o sesji. Jednak siedziałem na zajęciach i wykładach jak na tureckim kazaniu, byle przetrwać te kilka godzin, odbębnić swoje, a potem znów oddawałem się poszukiwaniom. Wciąż wierzyłem, że ją odnajdę.
Szczerze mówiąc, niewiele z tego okresu pamiętam. Ciężko mi sobie przypomnieć, co ludzie do mnie mówili, co ja odpowiadałem. Zauroczenie pomieszane z rezygnacją to fatalna mieszanka. Byłem idealnym materiałem na frustrata. Rodzice coś zauważyli i zaczęli mnie sondować, szczególnie mama, czuła na wszelkie smutki jedynaka. Ale akurat w dziedzinie mydlenia oczu staruszkom jestem dobry. Zwaliłem wszystko na ciężkie treningi.
Tymczasem na Zabłotkach stawałem się już postacią rozpoznawalną. Jedni do mnie machali, inni na mój widok kręcili palcem przy czole, jeszcze inni mówili mi „Dzień dobry”. Czekałem tylko, aż zacznę być obiektem kpin, a gromada dzieci będzie za mną chodzić, skandując „Wariat, wariat”. Jasne, przesadzam. Ale to dlatego, że plan poszukiwań wzdłuż trasy autobusu 115 nie spełnił pokładanych w nim nadziei. Zresztą ani u Dürrenmatta, ani u Jamesa Blunta zakończenia nie były optymistyczne. Powoli się poddawałem.
Mama coraz bardziej coś podejrzewa. Niedobrze
Na treningach również się nie pojawiałem. Nie miałem ochoty na mocowanie się i zgłębianie światłych uwag trenera. To niesamowite, że w tak krótkim okresie można stracić zainteresowanie całym dotychczasowym życiem… Wszystko zaczęło mnie nudzić i denerwować.
Pewnego dnia odwiedził mnie Karol. Był trochę zaniepokojony moim nagłym zniknięciem. Kiedy zaczął wypytywać, co się ze mną dzieje, uchwyciłem krótkie, zaniepokojone spojrzenie mamy. Usłyszała, że nie trenuję, a im tłumaczyłem, jak bardzo niby jestem zmęczony treningami. Ocknęła się w niej podejrzliwość, którą będę musiał jakoś uśpić. Ale Karolowi nie zamierzałem się spowiadać z moich nieobecności ani tym bardziej z mojego stanu ducha. Co taki mięśniak by zrozumiał?!
– Słuchaj, możesz robić, co chcesz, ale przynajmniej przyjdź jutro na przystanek. Taka jedna cię szukała. Ta, co cię kiedyś pytała o autobus, a ty nawet pyska nie raczyłeś otworzyć. Coś chce od ciebie – stwierdził.
– Ona… mnie szukała? – wyjąkałem zaskoczony.
– Tak, dziwne, co nie? Poprosiła mnie nawet o kontakt do ciebie, jakiś mejl, telefon. Ale nic jej nie dałem. Obcym nie udostępniam poufnych informacji. Nigdy – zapewnił mnie Karol. – Powiedziała, że może jeszcze kiedyś przyjdzie.
Karol się odmeldował, a ja stałem targany burzą uczuć. Chciała mejl albo telefon, ale dobry kolega zadbał o moją prywatność… Miałem ochotę za nim pobiec i go zabić. Jednak się opanowałem. Po co mi morderstwo na sumieniu? Zostawiłem zemstę na najbliższy trening. Dam mu taki wycisk, że popamięta…
A tymczasem pobiegłem na przystanek. Cały wieczór tam przesiedziałem. Po północy poszedłem do domu, ale pojawiłem się znowu o świcie. Wkoło przewalały się tłumy ludzi. Robotnicy, uczniowie, staruszkowie. Miałem wrażenie, że wszyscy mieszkańcy miasta wsiadają tu do autobusów, ale jej nie było. Znowu zbliżał się wieczór. Zaczęło mnie ogarniać zwątpienie.
– Cześć – usłyszałem nagle. Nie musiałem się odwracać, by wiedzieć, że spłynęła z nieba jak anioł.
– Cześć – odparłem, spoglądając z uwielbieniem w jej stronę.
Odwróciłem się i znowu zapadłem w ten dziwny stan. Byliśmy tylko my dwoje, a świat daleko, daleko w tyle. Najchętniej chwyciłbym ją za ręce, przytulił i tak został, nie pozwalając jej już nigdy więcej odejść ode mnie nawet na krok. Jednak ani drgnąłem. Nie znaliśmy się przecież, nawet nie wiedziałem, jak ma na imię. Nie było mowy o żadnym przytulaniu.
– Szukałem cię – powiedziałem.
– Słabo szukałeś. Dobrze, że twój kolega tu przechodzi, inaczej… Zawiesiła głos, jakby nie wiedziała, czym wytłumaczyć swoje zainteresowanie mną. Zaczerwieniła się i spuściła wstydliwie oczy.
– Myślałem, że mieszkasz na Zabłotkach, i tam cały czas chodziłem. Całe Zabłotki przeczesałem, niektórzy z tubylców już mi nawet „Dzień dobry” mówią. Chciałem cię znaleźć i wytłumaczyć się, usprawiedliwić, że tak stałem wtedy jak to nieme cielę. Umiem mówić, wiesz…
Strasznie ją to rozbawiło. Zaczęła się śmiać, a ja po chwili dołączyłem do niej. Faktycznie, moje tłumaczenia wypadły dość idiotycznie. Ale co miałem powiedzieć? Że się w niej zakochałem od pierwszego wejrzenia? Jeszcze by się wystraszyła i uciekła! Mało to na świecie nawiedzonych świrów i prześladowców? Nagle spoważniała i popatrzyła na mnie tak jak wtedy, zza szyby autobusu, długo i badawczo.
– Jedzie jakiś autobus. Wsiądziesz ze mną? – spytała.
– Jaki autobus? – zapytałem, próbując dojrzeć numer.
– Jakiś. Nasz, jeżeli zechcemy.
Czytaj także:
„Rok kręciłem się obok niej, bo byłem zbyt nieśmiały, by zrobić pierwszy krok. Zrobiła to za mnie… jej matka”
„Miałam być na każde jego zawołanie. Gdy się postawiłam, pociął sobie całe przedramiona. Uznał, że go nie kocham”
„Musiałem konkurować z byłym mężem mojej ukochanej. Nie tylko o jej serce, ale i o sympatię jej dzieci”