„Rok kręciłem się obok niej, bo byłem zbyt nieśmiały, by zrobić pierwszy krok. Zrobiła to za mnie jej matka”

chorobliwie nieśmiały mężczyzna fot. Adobe Stock, samuel
Za każdym razem, kiedy chciałem jej powiedzieć, co czuję, w gardle wyrastała mi ogromna gula.
/ 13.05.2021 16:13
chorobliwie nieśmiały mężczyzna fot. Adobe Stock, samuel

Pamiętam dokładnie ten wrześniowy poranek, kiedy pierwszy raz zobaczyłem Julię. Drobną, szczupłą blondynkę, z wprawą kręcącą wielką kierownicą autobusu, którym dojeżdżałem do pracy. Już samo to zrobiło na mnie ogromne wrażenie.

A gdy jeszcze przekonałem się, jak zgrabnie porusza się nim po zatłoczonych ulicach, omal okulary nie spadły mi z nosa.
Odtąd „widywałem” Julię niemal codziennie przez miesiąc. Strasznie mi się podobała… Mimo to nie wiedziałem, jak ją zaczepić i zacząć znajomość. Nigdy nie miałem śmiałości do kobiet. A już taka wykonująca – jak mi się wydawało – typowo męską pracę, onieśmielała mnie zupełnie. I zarazem pociągała.
Może dlatego, że sam wykonywałem – w powszechnym przekonaniu – typowo „damski” zawód. Skończyłem pedagogikę i zostałem opiekunem w przedszkolu.

Gapiłem się tylko… Jak do niej zagadać?

Żeby móc dłużej obserwować Julię (wtedy jeszcze nie wiedziałem, jak jej na imię), zacząłem wychodzić wcześniej do pracy i wsiadać przystanek wcześniej. Wtedy miałem pewność, że zajmę miejsce blisko kierowcy, z którego będę mógł ją podziwiać. Ale wciąż nie wiedziałem, jak do niej zagadać (ta moja przeklęta nieśmiałość!). Zwłaszcza że nie wolno rozmawiać z kierowcą… Musiałem więc się cieszyć samym jej widokiem.

Kiedyś w połowie października Julia zniknęła. Miałem jeszcze nadzieję, że tylko zmieniła godziny jazdy, więc zacząłem wychodzić naprawdę wcześnie rano, żeby sprawdzić, czy jej gdzieś nie ma.
Gdy jej nigdzie nie zlokalizowałem, umówiłem się z dyrektorką, że przez tydzień będę przychodził później. Chciałem mieć czas, by sprawdzić wszystkie poranne autobusy na tej linii. Nic z tego… Powoli zacząłem się godzić z myślą, że już jej nie zobaczę za kierownicą.

Tymczasem pod koniec listopada całkiem przypadkowo oglądałem serwis sportowy po głównym wydaniu wiadomości i tam, podczas relacji z rajdu samochodowego, nagle zobaczyłem dwudziestokilkuletnią Julię Drohiczyńską. Tak się nazywała piękna pani kierowca.
W pierwszej chwili pomyślałem: „Hip hip, hura! Wreszcie ją odnalazłem! I nawet wiem, jak się nazywa…”. Uznałem to wręcz za pewien postęp w „naszym związku”. Jednak po chwili ogarnął mnie smutek, bo pasja Julii oznaczała, że mogę jej już więcej nie zobaczyć w moim – zwyczajnym – autobusie.

Szybko jednak okazało się, jak bardzo się myliłem. W połowie grudnia, kiedy jechałem do pracy, zupełnie niespodziewanie znów ujrzałem ją za kierownicą autobusu. Tak się ucieszyłem tym widokiem, że zapomniałem o zwyczajowej dyskrecji, z jaką ją obserwowałem.
Zauważyła, że się jej przypatruję. Wiedziałem to, ale i tak nie byłem w stanie oderwać od niej oczu.
– Coś się stało? – zapytała, gdy zatrzymaliśmy się na przystanku.
– Nie, ja… To znaczy… – dukałem przez chwilę speszony, by wreszcie z siebie wydusić: – Widziałem panią w telewizji, pani Julio.
– Aha! – uśmiechnęła się zadowolona. – I dlatego tak mi się pan uważnie przypatrywał, panie…
– Romek – odpowiedziałem pewniej.
– Tak, przypatrywałem się, bo myślałem, że już pani tu nie zobaczę. Przecież rajdy to nie to samo, co miejska ulica.
– Eee, te rajdy to na razie takie hobby. I tak dobrze, że do nich nie dopłacam. Ale zarabiać muszę na razie inaczej – poklepała kierownicę autobusu.

Tego dnia mogłem uznać, że nasza znajomość została formalnie zawarta. Teraz stawałem obok niej i witałem się z nią skinieniem głowy. Czasem nawet zamienialiśmy niezobowiązująco kilka słów. Niekiedy informowała mnie, że przez kolejny tydzień będzie jeździć
o innej godzinie lub na innej trasie.
Byłem już prawie nawet gotowy, żeby zapytać ją, co robi po pracy. Ale gdy przychodziła chwila, w której miałem to zrobić, zaczynałem się tylko straszliwie pocić i nie pozostawało mi nic innego, jak wysiąść na swoim przystanku.

Tak minął rok, odkąd poznałem Julię. Chciałem, żeby nasza znajomość się zacieśniła, lecz ciągle nie umiałem się zdobyć na odwagę i gdzieś ją zaprosić (ja chyba powinienem się leczyć!). Aż któregoś dnia usłyszałem od niej:
– To już nasz ostatni wspólny kurs.
– Jak to? Zmienia pani trasę? Na jaką?
– Ale się pan zdenerwował – zerknęła na mnie zdziwiona. – Nie, nie zmieniam. Po prostu wygląda na to, że rajdy mogą stać się moim zawodem. Ostatnio dobrze mi szło. Znalazł się sponsor, który chce opłacić moje starty na najbliższy rok.
– Aha… To szkoda… Bo… Bo widzi pani… Ja… – znowu urwałem przerażony własną odwagą.
– Co pan? – zapytała, patrząc na drogę.
– Ja… Życzę pani powodzenia. Będę trzymał za panią kciuki. Do widzenia – skapitulowałem, gryząc się w język.

Miałem wrażenie, że chciała, bym powiedział coś więcej. A ja, przysięgam, nie potrafiłem! Byłem na siebie wściekły, przeklinałem własną nieśmiałość. Gdybym mógł cofnąć czas, wyznałabym jej wszystko, co czuję… Wtedy nie umiałem.

O matko! Czy ona żyje?! Czy będzie zdrowa?

Musiałem pogodzić się z myślą, że już więcej nie zobaczę Julii. No może co najwyżej na ekranie telewizora, podziwiając jej sukcesy… Właśnie dlatego zacząłem się interesować rajdami. Znalazłem w internecie kalendarz takich imprez i dzięki niemu dowiedziałem się, gdzie i kiedy będzie startować moja znajoma. Pomyślałem nawet, że może kiedyś wybiorę się na trasę, żeby jej pokibicować.
Tymczasem, zanim do tego doszło, znalazłem w internecie wiadomość, że Julia miała ciężki wypadek. Serce mi zamarło na widok zdjęcia rozbitego auta. Wieczornej relacji w telewizji omal nie przypłaciłem zawałem. Gdy jeszcze usłyszałem, że stan Julii jest krytyczny…

Sprawa na kilka dni stała się głośna, mogłem o niej przeczytać wszędzie. Niewiele myśląc, wziąłem urlop, bo nie byłem w stanie się na niczym skupić oprócz śledzenia informacji o niej. Na szczęście jej stan się poprawiał. Kiedy stał się stabilny, media przestały się interesować Julią i zostałem z niczym.

Jasne, ucieszyłem się, że Julia czuje się lepiej. Z drugiej strony, wcale nie byłem pewien, jaki naprawdę jest teraz stan jej  zdrowia. Wiadomo, media lubią koloryzować… Dlatego wpadłem na szalony pomysł, że… pojadę ją odwiedzić w szpitalu na drugim końcu Polski.
Dopiero jednak kiedy znalazłem się na miejscu, zacząłem się zastanawiać, skąd przyszło mi do głowy, że mnie do niej wpuszczą. Nie byłem przecież ani jej krewnym, ani nawet chłopakiem… No właśnie, w tej chwili przy jej łóżku mógł czuwać jej prawdziwy chłopak! Nie miałem przecież bladego pojęcia na temat jej życia osobistego.
Skoro już jednak tu przyjechałem, postanowiłem spróbować do niej wejść.

Kupiłem wielki bukiet kwiatów, a pielęgniarce przedstawiłem się po prostu jako znajomy z autobusu. I już po chwili stałem obok łóżka Julii… W drzwiach minąłem się z jej matką.
Moja skryta miłość wyglądała fatalnie, prawie cała zagipsowana, z kończynami porozwieszanymi na wyciągach. Na mój widok uśmiechnęła się blado.
– Pan Roman… Jak to miło, że pan wpadł… Pewnie wypoczywał pan gdzieś w okolicy? Głupia sprawa z tym wypadkiem – powiedziała cicho.
– Ja… – bąknąłem bez sensu.

Zbierałem się, by jej wreszcie wszystko wyznać. Tylko czy miałem prawo akurat teraz zawracać jej głowę moimi uczuciami? Zresztą i tak bym z siebie nic nie wydusił… Chyba liczyłem też trochę na to, że już sam fakt, że się zjawiłem w tym miejscu, powie jej wystarczająco dużo.
– Tak, ma pani rację. Postanowiłem pochodzić przez tydzień po górach, a kiedy usłyszałem, co panią spotkało, postanowiłem tu zajrzeć – powiedziałem, uśmiechając się nieporadnie.
Najchętniej zapadłbym się pod ziemię… Jednak to nie ja i moje uczucia były teraz najważniejsze, tylko ona.
– Bardzo się cieszę, że pana widzę – odparła. – To tak daleko od domu, że nie mam tu żadnych znajomych… Jest tylko moja mama, właśnie się pan z nią minął, ale ona też niedługo musi wracać. A ja zostanę tutaj jeszcze przez dwa tygodnie… Potem, mam nadzieję, przewiozą mnie do naszego szpitala. Albo przynajmniej gdzieś bliżej – mówiła z trudem.

Była tak bardzo osłabiona! Zrobiło mi się jej żal, chciałem ją przytulić, ale tylko wstawiłem kwiaty do słoika…

Teraz trzeba ją wspierać, dodawać otuchy

Wychodząc, obiecałem, że będę ją codziennie odwiedzał. Powiedziała, że nie chce mi psuć wypoczynku, ale skłamałem, że chodzę po górach tylko przed południem, popołudnia i wieczory mam wolne, i w sumie nudzę się straszliwie.
Była mi bardzo wdzięczna. Nie chodziło jej tylko o towarzystwo, lecz także o to, że mogłem jej pomagać w drobnych sprawach i nie musiała za każdym razem wołać niezbyt sympatycznych pielęgniarek. Mogła się też komuś zwierzać.

A muszę stwierdzić, że bynajmniej nie tryskała optymizmem. Przed tym rajdem nie zdążyła wynegocjować wszystkich warunków umowy ze sponsorem, była więc przekonana, że teraz on się wycofa. Trudno zresztą mu się dziwić, bo nie było szans, żeby Julia mogła usiąść za kierownicą przez najbliższy rok. W ogóle, jak sama mówiła, lekarze nie dawali jej gwarancji, czy wróci do rajdów.
– A w sumie przecież ja umiem tylko jeździć… – żaliła mi się. – Tym chciałam się zajmować całe życie, więc nigdy za bardzo nie przykładałam się do nauki.

Wzdychała. W takich chwilach była bliska płaczu. Powstrzymywała się chyba tylko ze względu na mnie. Starałem się ją pocieszać najlepiej, jak umiałem, czułem jednak, że sama musi się uporać z tym problemem.
– Musisz po prostu dużo ćwiczyć, a reszta sama się ułoży – tłumaczyłem jej z przekonaniem (już podczas drugiej wizyty przeszliśmy na „ty”).
Opiekowałem się Julią ponad tydzień. Dłużej nie mogłem, kończył mi się urlop. Oczywiście obiecałem, że ją odwiedzę, jak tylko trafi do naszego szpitala.

Żegnając się z Julią, poprosiłem, żebyśmy się wymienili numerami telefonów. Zgodziła się bez wahania. Szkoda, że nie widziała, jak moje serce ze szczęścia wywinęło radosnego fikołka
No cóż, i na tym to moje serce musiało poprzestać, bo nadal brakowało mi odwagi, że powiedzieć, co do niej czuję!
Julia zadzwoniła dzień po powrocie do naszego miasta. Od razu popędziłem do szpitala. Na miejscu dowiedziałem się od jej mamy, która czuwała przy córce, że Julia śpi, bo podróż i dodatkowa porcja środków przeciwbólowych zrobiły swoje.

Starsza pani wzięła sprawy w swoje ręce

Chciałem wrócić do domu i pojawić się w szpitalu następnego dnia, ale jej mama nieoczekiwanie poprosiła mnie
o chwilę rozmowy. Poszliśmy do szpitalnej kawiarni i usiedliśmy przy stoliku.
Jakie pan ma zamiary wobec mojej córki? Proszę wybaczyć, ale muszę to wiedzieć – zapytała bez ogródek i nieco w starym stylu pani Drohiczyńska.
– Ja… To znaczy… Nie wiem.
– Ale jest pan w niej zakochany?
– Skąd pani to wie? – spojrzałem na nią zaskoczony.
– Zauważyłam to już w tym szpitalu w górach – odparła. – Wprawdzie Julia naprawdę wierzyła, że pan się tam znalazł przypadkowo, ale ja nie wierzę w takie przypadki. Widzę, jak pan na nią patrzy. Dlatego pytam o zamiary.
– Ja… To znaczy…
– Boże! Niech pan wreszcie to z siebie wykrztusi! – zirytowała się. – W końcu to nie we mnie się pan zakochał!

Ale ja nie byłem w stanie nic powiedzieć!

Na szczęście miałem przy sobie ukończony list, w którym po powrocie z gór postanowiłem wyznać Julii swoje uczucia. Łudziłem się, że kiedyś odważę się jej go dać… Teraz stało się dla mnie oczywiste, że to nigdy nie nastąpi, wręczyłem go więc pani Drohiczyńskiej. Przeczytała list, z trudem powstrzymując uśmiech.
– Ach, więc to tak! – skomentowała krótko, gdy skończyła czytać. – Rekwiruję ten list – stwierdziła kategorycznie.
– Ale zaraz, momencik! – zaprotestowałem. – To nie do pani…
– Zorientowałam się – spojrzała na mnie kpiąco. – Oddam to adresatce. Osobiście. I to jak najszybciej.
– Może sam go dam!
Nie odważy się pan. Pan ledwo się ośmielił mnie go pokazać. Ale podoba mi się pan. Pan jest pedagogiem, prawda?  (skinąłem głową). No to znaczy, pan wie, jak postępować z dziećmi. To się przyda. Julię ojciec wychował na taką chłopczycę, ona by sobie z dziećmi nie poradziła… Proszę przyjść jutro…
– A jeśli Julia nie będzie chciała…
– Będzie, będzie! – roześmiała się starsza pani. – Dobrze znam moją córkę.

Miała rację. Kiedy przyszedłem następnego dnia, Julia uśmiechnęła się radośnie na mój widok i poprosiła, żebym usiadł. A potem chwyciła mnie za dłoń i… Dalej już rozmowa potoczyła się sama. Otworzyłem się przed nią jeszcze bardziej niż w liście.
Julia przeszła wiele miesięcy intensywnej rehabilitacji. Zaraz po jej zakończeniu pobraliśmy się. Moja żona znowu zaczyna myśleć o rajdach, choć na razie kieruje tylko autobusem. Planujemy dziecko, ale czuję, że Julia i tak nie zrezygnuje ze ścigania się. I muszę się pogodzić z tym, że dla syna to ona będzie idolką, nie ja.

Czytaj także:
„Miałam być na każde jego zawołanie. Gdy się postawiłam, pociął sobie całe przedramiona. Uznał, że go nie kocham”
„Mój narzeczony zawsze robił straszne prezenty. Nie sądziłam jednak, że przez jeden z nich stracę sprawność”
„Liczyłem na to, że się pobierzemy, będziemy mieć dzieci. Ona bez słowa spakowała swoje rzeczy i się wyprowadziła”

Redakcja poleca

REKLAMA