„Zakochałam się w innym na wakacjach z mężem. Dopiero na tle Andrzeja dostrzegłam, że mój mąż jest zwykłym burakiem”

Odkryłam, że mój mąż to zwykły burak fot. Adobe Stock, Tatyana Gladskih
„Trzymało mnie za gardło wzruszenie, tkliwość i tęsknota. Nie byłam w stanie zapanować nad uczuciami, które mną owładnęły, chciało mi się płakać. Idiotko, leżysz u boku kochającego i kochanego męża, z którym masz dwoje dzieci i miliony wspólnych spraw, przestań poddawać się dziecinadzie. Ale nie mogłam”.
/ 26.10.2022 11:15
Odkryłam, że mój mąż to zwykły burak fot. Adobe Stock, Tatyana Gladskih

Minęło tyle czasu, przyszła zima, a ja wciąż nie mogłam go zapomnieć. Popadłam w chandrę, nic mnie nie ruszało, wręcz przeciwnie, czułam rosnącą apatię i melancholię. Bliskim tłumaczyłam swój nastrój pandemią, zmęczeniem paskudnym rokiem, lękiem przed zachorowaniem. Prawda była zupełnie inna: tęskniłam za Andrzejem jak nastolatka za wakacyjną miłością, mimo że ten wiek dawno mam za sobą. Odchowałam dwoje dzieci, zawsze im oddana. Przez tyle lat rodzina była dla mnie na piedestale.

Więc co się nagle stało?

Andrzej pojawił się podczas naszej podróży na Kretę. Był już koniec września i nagle zdecydowaliśmy, że dłużej nie wytrzymamy, musimy oderwać się od rzeczywistości. Z dnia na dzień kupiliśmy wycieczkę. Hotel nad cieplutkim morzem, basen, pyszne jedzonko i drinki, z miejsca pozwoliły nam zapomnieć o codziennych kłopotach. Hulaj dusza. Każdego ranka wkładałam bikini, rozpinaną białą kieckę i z ręcznikiem pod pachą, książką w torbie i mężem przy boku sunęłam na plażę. Była prześliczna, piaszczysta, biała, z widokiem na malownicze skały po drugiej stronie zatoki. A przede wszystkim – niemal pusta. Hotelowi goście, mniej liczni niż zwykle, preferowali basen i wycieczki po wyspie, my woleliśmy kąpać się w lazurowych falach i wylegiwać na słońcu.

– Popatrz na tego gościa, jak się czai, żeby do nas podejść. I chciałby, i boi się – zarechotał Włodek już pierwszego dnia.

Z poczuciem wyższości „dobrze zbudowanego mężczyzny”, krępego i obdarzonego pokaźnym brzuchem, przypatrywał się jakiemuś blademu chuderlakowi, którego ja omiotłam najzupełniej obojętnym spojrzeniem.

– To co robimy? – spytał zniecierpliwiony brakiem odzewu z mojej strony. – Zachęcamy go czy wręcz przeciwnie?

– Czemu w ogóle pytasz? Oczywiście, że to drugie. Źle ci ze mną? Nudzisz się? Na co nam jakiś intruz?

– Mów ciszej, może nas słyszeć. I jaki tam intruz, człowiek jak i my, tylko bardziej samotny, biedaczyna. Może go żona rzuciła albo nawet się nigdy nie ożenił? Zobacz, jakie to chuchro, kto by go chciał. Spójrz na te białe nogi, wyglądają jak babskie, słowo daję. Gdyby należały do kobitki, to by mi się nawet podobały.

Popatrzyłam na dolne kończyny nieznajomego, były rzeczywiście po kobiecemu zgrabne, cała reszta wydawała się bardziej męska, choć nie w rodzaju prezentowanym przez mojego męża. Chuchro nie było wcale takim chuchrem, tylko się garbiło i stąd brało się wrażenie wąskich, rachitycznych ramion.

– Skąd w ogóle wiesz, że to Polak?

– Pamiętam go z Okęcia, mignęła mi gdzieś ta twarz. Leciał z nami.

Jeszcze raz popatrzyłam na niego obojętnie, a on dostrzegł moje spojrzenie i uśmiechnął się szeroko, całą twarzą, z oczami włącznie. Były ciepłe, brązowe, aksamitne.

Dobre oczy

Złapana na gorącym uczynku, też się uśmiechnęłam. Potraktował to jako zachętę i uniósł się lekko z leżaka. Chwilę się jeszcze wahał, więc machnęłam do niego przyjacielsko.

Może zechce pan do nas dołączyć?

Dołączył. Włodek powitał go swoim firmowym tubalnym rechotem.

– No, wreszcie będę miał z kim pogadać, bo moja małżowinka, ha, ha, to z nosem w książce cały dzień siedzi. Ach te kobiety. Tylko im romanse w głowach, powieści, filmy, seriale.

– Włodek! – zaprotestowałam nieco zbyt gwałtownie. – Wcale nie czytam romansu, lecz reportaże. Bardzo ciekawe. Zna pan?

Podsunęłam mu książkę.

– Tak, czytałem niedawno. Rzeczywiście świetna rzecz.

– A pan też z tej rodziny? Moli książkowych? Ale piwko zimne pan ze mną wypije? Mam na imię Włodek, a ta piękna niewiasta to Hania.

– Andrzej. Może skoczę po to piwo?

– Pójdźmy razem.

Tak się zaczęła ich zdumiewająca zażyłość. Już fizycznie byli do tego stopnia niepodobni, że na sam ich widok nie mogłam się nie śmiać. Mój wyprostowany, potężny mąż kroczył jak panisko w niezapiętej koszuli, spod której wystawał wielki i okrągły niczym piłka plażowa brzuch, a ta chuda lebiega nieomal biegła przy nim truchtem, trochę jak dziecko, które nie może nadążyć za tatusiem, gdy wracają razem z przedszkola. Włodek perorował nieustannie, gestykulował, podniecał się, pokrzykiwał. Wreszcie mógł się wygadać, bo i ja, i dzieciaki dawno już przestaliśmy go słuchać.

Czy Andrzej znajdował w jego towarzystwie przyjemność?

Wątpię, ale uśmiechał się wyrozumiale nawet wtedy, gdy ja miałam ochotę na Włodka krzyczeć, miękko i delikatnie wchodził w najgorętsze dyskusje, po prostu przedstawiał swoje zdanie i wcale nie zależało mu na przekonaniu kogokolwiek, że ma rację. Na pewno więcej słuchał niż mówił, przy Włodku i tak inaczej się nie da, ale on spokojnie godził się na taki układ.

Musi być bardzo samotny – podsumowałam go pierwszego wieczoru – taki jest zrezygnowany jakiś, żal mi go.

– Tak, głupio być samemu na wakacjach. Jak poszliśmy po piwo wyznał mi, że nawet ma jakąś babę, tylko nie chciała czy też nie mogła z nim przyjechać. Coś tam opowiadał, ale nie słuchałem uważnie.

– Ach tak… Pewnie dlatego przypiął się do nas, żeby nie mieć pokus, gdy ktoś na niego tam w domu czeka.

– Pewnie tak. Po co kusić licho?

Następnego dnia znów spotkaliśmy go na plaży. Włodek się ucieszył, ja właściwie też. Byłam zaciekawiona.

A pan, panie Andrzeju, dlaczego sam tutaj? Można wiedzieć?

– Jasne. Moja pani nie lubi tego typu eskapad. I zresztą coraz mniej jest moją panią.

Mówiąc to miał ponury wyraz twarzy, więc nie śmiałam dalej drążyć tematu. Patrzyliśmy na mojego męża walczącego z falami, były na tyle duże, że i ja, i nasz nowy znajomy baliśmy się wejść do morza.

– A państwo jesteście bardzo szczęśliwym małżeństwem, prawda?

– Wyglądamy?

– O tak. Aż się chce pogrzać w tym waszym cieple.

– Naprawdę?

– Przecież właśnie to robię. Nawet trochę się boję, że się narzucam. Nie chciałbym…

– Ależ skąd, wcale się pan nie narzuca!

Czy powiedziałam to zbyt gorliwie?

Właściwie nie zależało mi na jego towarzystwie. A jednak, gdyby się teraz wycofał i znalazł sobie nowe, byłoby mi trochę przykro.

– Lubi pani morze?

– Kocham.

– Ja też.

Milczeliśmy. O, jak miło, pomyślało mi się. Milczenie z Włodkiem zawsze trzeba było jakoś wyszarpać, wywalczyć.

– Najbardziej lubię Bałtyk – szepnęłam, bo trochę było mi wstyd, że będąc na Krecie tęsknię za Dębkami – i to właśnie o tej porze, jesienią, a nawet zimą. Lubię chodzić brzegiem, słuchać szumu fal i krzyków mew. To mąż namówił mnie, żeby przyjechać tutaj. Nie, nie musiał mnie przekonywać, ja też chciałam przedłużyć sobie lato, powygrzewać się jeszcze na słońcu, zapomnieć o bożym świecie, ale jednak…

– Rozumiem. Ciągnie panią do północnych klimatów. Mnie też. Jestem tu właściwie przez przypadek.

Zastrzygłam uszami, chętnie posłuchałabym, co za przypadek go tu sprowadził, ale Włodek wyskoczył właśnie z wody i zaczął wokół nas biegać, skakać, śmiać się zaraźliwie, prychać. Gdyby był psem, trząsłby do tego kudłami i merdał ogonem. I tak minął tydzień. Andrzej co rano czekał na nas na plaży, popołudniami robiliśmy sobie „wolne”, a potem znów spotykaliśmy się podczas kolacji. Nikogo innego nie poznaliśmy, więc we troje tylko piliśmy czerwone wino. Wszystko kręciło się wedle jednego scenariusza – Włodek gadał, my tylko czasami wtrącaliśmy trzy grosze. Zawsze trzymaliśmy z Andrzejem wspólny front, oczywiście w ramach towarzyskiej gry – dwoje na jednego, za to najsilniejszego (czytaj: najgłośniejszego).

Poza tym, że ten front naprawdę był wspólny

Coraz to spoglądałam zdumiona na człowieka, którego przecież nie znałam, a który wypowiadał moje własne słowa, tyle że czynił to dużo lepiej, zgrabniej, ciekawiej niż ja sama. Na Okęciu pożegnaliśmy się w roztargnieniu. Po wyjściu z hali przylotów Włodek niecierpliwie rozglądał się za naszym synem, jedną nogą był już w domu. Ja czułam się oszołomiona lotem i ścięta zimnem, nagła jesień mnie poraziła.

Może pana podrzucimy – raczej oznajmiłam niż spytałam – syn ma duże auto, spokojnie zmieścimy się razem.

– Dziękuję. Wezmę taksówkę, mam zaraz pociąg.

Nasz Kacper jak zawsze się spóźniał. Wściekły Włodek nieprzytomnym ruchem podał Andrzejowi rękę. Już go nie widział, już go nie słyszał.

– Ale my i tak będziemy przejeżdżać koło dworca, proszę jeszcze chwilkę zaczekać. Syn na pewno za chwilę się pojawi.

– Naprawdę dziękuję.

Ujął moją rękę i nagle, zupełnie niespodziewanie, spojrzał mi w oczy. To było jak petarda wrzucona w moją głowę. Poczułam zamęt, chaos, wirowanie. Jakby mózg rozpadł mi się na maleńkie kawałki, a one zaczęły tańczyć, każde na swój sposób, każde w swoją stronę. Nie mogłam wyrzec słowa. Andrzej odjechał, Kacper przyjechał. W samochodzie milczałam, czego nikt nie zauważył, bo dwóm mężczyznom mojego życia buzie się nie zamykały.

– Słuchaj – zagadnęłam Włodka wieczorem – ty wziąłeś namiary na tego Andrzeja, prawda?

„Tego Andrzeja”. Udawałam przed mężem, że po upływie kilku godzin w domu towarzysz naszej wakacyjnej podróży stał się dla mnie kimś obcym i dalekim, można by się zastanawiać, czy w ogóle istniał.

– A po cholerę? On nawet nie mieszka w Warszawie. I chyba nie wiemy gdzie?

– Co z tego? Gdybyśmy mieli jego numer, można by kiedyś do niego zadzwonić, zapytać, co słychać, życzenia na święta złożyć. Mógłby nas odwiedzić, ludzie przyjeżdżają do stolicy czasem.

Chyba zgłupiałaś. To obcy człowiek. Nawet nie wiadomo, co za jeden, mało o sobie mówił. Snob…

„Nie. Na pewno nie wyniosły, na pewno nie snob” – myślałam leżąc w łóżku i rozpamiętując naszą krótką znajomość, dzień po dniu, godzinę po godzinie.

Trzymało mnie za gardło wzruszenie, tkliwość i tęsknota. Nie byłam w stanie zapanować nad uczuciami, które mną owładnęły, chciało mi się płakać. Idiotko, leżysz u boku kochającego i kochanego męża, z którym masz dwoje dzieci i miliony wspólnych spraw, przestań poddawać się dziecinadzie. Ale nie mogłam. Zastanawiałam się, co by było, gdyby tak jak na lotnisku popatrzył na mnie wcześniej. Czy też straciłabym głowę? Co znaczyło to jego spojrzenie? Czy w ogóle coś? Może mi się przywidziało, może mój ogłuszony mózg dokonał fałszywej interpretacji?

Zapewne tak było...

Tej nieprzespanej nocy pożegnałam się nawet z wyłącznie – jakże mglistą – ideą zdrady wobec męża. A i tak czułam się winna. I im bardziej czułam się winna, tym bardziej nie znosiłam Włodka. Jego gadulstwa, wymądrzania się, panoszenia w świecie. Jego egoizmu. Tego, jak wszystko ogarnia, kontroluje, nad wszystkim panuje. Jak mogłam wytrzymać tyle lat z człowiekiem tak obcym mi duchowo, o innych zainteresowaniach, do których to ja zawsze musiałam się dostosować? W najdłuższe wieczory roku zastanawiałam się nad tym, nie mogąc wyjść ze zdumienia – co się ze mną stało? W którym momencie tak się pogubiłam? Kto mnie podmienił na inną?

Kryzys wieku średniego. Przed rodziną udawałam, że czytam smutną książkę, że martwię się pandemią. Niepotrzebnie, i tak nikt nie zwracał uwagi na moje nastroje, nigdy nie zwracał. Jestem pod tym dachem po to, by ugotować, posprzątać, uprać i uprasować. Prowadzę coś w rodzaju małego pensjonatu. Więc tymczasem żyję w swojej głowie i tym czymś, co nazywają sercem. I coraz mniej jestem pewna dotychczasowych pewników: że szczęśliwa ze mnie żona i matka, że dobrze mi w życiu, że niczego mi nie brakuje. Ta dziwna, niezrozumiała „wakacyjna miłość”, które przecież właściwie nie zaistniała, nie miała ani czasu, ani żadnych szans na rozwój, wyrzuciła mnie z orbity. Uświadomiła, że egzystuję w fałszu. I tak już musi zostać, bo jestem maskotką i samodzielnie nigdy nie zrobię kroku. Zapomniałam, jak to się robi.

W końcu zdecydowałam się spakować na zimę i upchnąć w pawlaczu resztkę letnich ciuchów, tę właśnie, którą jeszcze zabrałam na Kretę. Smętnie wzięłam do ręki leciutką plażową kiecuszkę, przytuliłam ją do twarzy w poszukiwaniu zapachu morza i wspomnień. Pod policzkiem wyczułam zgrubienie. W kieszeni było coś twardego, co okazało się karteczką – upraną w pralce i przyklejoną do delikatnego materiału. Litery i cyferki napisane obcą ręką, coś jak imię i numer telefonu, rozlały się i straciły kształt. Gdybym się mocno wysiliła, to może udałoby się je odczytać? Na wszelki wypadek głęboko schowałam ten zdeformowany świstek papieru. Wiem, że ma czarodziejską moc: może odmienić moje życie. Muszę tylko zdecydować, czy na pewno tego chcę.

Czytaj także:
„Gdy zmarł teść, teściowa się zmieniła. Obsesyjnie interesowała się naszym życiem, nieproszona cerowała moje majtki”
„Czułam, że to dziecko musi żyć. Próbowałam odwieść Kasię od usunięcia ciąży i miałam rację. To dziecko uratowało jej życie”
„Adrian miesiącami mnie dręczył i prześladował. Policja mnie zbyła. Zainteresują się dopiero, gdy zrobi mi krzywdę”

Redakcja poleca

REKLAMA