– Może byś, Marysiu, umyła to okienko, jak już Marcinek zaśnie? Tam, gdzie są ślady po jego paluszkach, wiesz.
„Paluszki” widniały zawsze na całej wielkiej balkonowej szybie, upapranej brudnymi łapami pana domu. Ale to był właśnie jej język: okienko, paluszki, obiadek, kawusia. Zadziwiające, co macierzyństwo czyni z kobiet, nawet tych, które latają do pracy, zamiast siedzieć w domu z ukochanym potomstwem.
Ciekawe, czy w swoim banku też tak mówiła?
„Kredycik dla pana, kontko dla paniusi?”. Idiotka. Pewnie, mogła mnie nie lubić. Straciła już młodość i urodę, a ja miałam siedemnaście lat, szczupłą i zgrabną figurę modelki i buzię anioła z renesansowego obrazu. Wiedziałam to, bo interesowałam się historią sztuki i nieustannie wertowałam albumy, sama pięknie rysowałam i malowałam, uchodziłam za niezwykle zdolne dziecko, mówiło się o mnie, że „mam przyszłość”. Niemniej rodzice uważali, że powinnam trochę pracować, żeby poznać wartość pieniądza.
Pani Beata była koleżanką mamy z pracy i mieszkała na tym samym osiedlu, sama zaproponowała, bym w soboty niańczyła jej synka. Czasem od rana do południa, a czasem, gdy „państwo” wychodzili – wieczorem. Musiałam wtedy pomóc mu się wykąpać, położyć go i być przy nim w pokoju, póki nie zasnął. Najbardziej mnie wtedy rozczulał, taki czyściutki, pachnący mydłem i dzieckiem. Bezbronny w obliczu nocy, dziwnej krainy snów, w którą miał znowu wkroczyć, niechętnie, z oporem. Nie lubił kłaść się do łóżka, bał się ciemności, miał bujną wyobraźnię i wątłe światło lampki nocnej, wszystkie cienie i półcienie na ścianach, przerażały go. Przy mnie czuł się bezpieczny, a ja lubiłam tę świadomość, dodawała mi animuszu, pewności siebie.
Czułam się bardziej dorosła, niż w istocie byłam
Marcinka z miejsca pokochałam i traktowałam jak małego braciszka, którego zawsze chciałam mieć, ale niestety, pozostałam jedynaczką. Nie znosiłam jedynie tych jego nabzdyczonych starych, no ale na szczęście zwykle nie było ich w domu, w końcu to dlatego tam w ogóle przychodziłam.
– Na obiadek daj Marcinkowi mięsko i trochę brokułków, na pewno będzie nimi pluł, ale nie zważaj na to, wciśnij w niego, ile się da. I jabłkowy soczek do popicia. Na deserek bananek. Żadnych bajeczek z telewizora, tylko książeczki. Czytaj mu jak najwięcej, Marysiu – prosiła „pani”.
Jak ja nienawidziłam tych jej tekstów. Tysiąc razy ją prosiłam, by nazywała mnie Marią, a najlepiej Mają, a ta w kółko tylko Marysia i Marysia. Mąż pani Beaty omiatał mnie wzrokiem niby niedbale, ale doskonale czułam, że śledził zmiany w mojej twarzy, a szczególnie figurze.
– Marysia pasuje do ciebie – mówił. – Po prostu jesteś taką śliczną małą Marysią.
Aż się we mnie gotowało wszystko w środku. Nie mogłam doczekać się, kiedy przestaną pieprzyć i sobie pójdą, a ja zostanę sam na sam z Marcinkiem. Nigdy nie awanturował się, nie grymasił, nie sprawiał mi żadnych kłopotów. Jeśli nie chciał jeść „brokułków”, sama je zjadałam bądź wrzucałam do sedesu, bo bałam się, że starzy mogą sprawdzać kosz na śmieci. Czytanie bajeczek zajmowało z pięć minut, dłużej dzieciak nie był w stanie się skupić, więc bawiliśmy się, a często też prowadziliśmy nasze sekretne rozmowy. Przytulał się do mnie i tajemniczym szeptem opowiadał najrozmaitsze bajduły: jakieś wieści z przedszkola, z domu. Fantazjował zawsze na potęgę i nie rozróżniał prawdy od zmyślenia. Jeśli spotykaliśmy się przed południem, szliśmy na spacer do pobliskiego parku, bardzo to lubił.
„Co za niezwykłe dziecko” – myślałam z podziwem, gdy w skupieniu zbierał nasionka, uschłe listki, gałązki drzew, a wiosną małe kwiatki, które wyskubywał z trawy.
Układał z nich bukieciki i wręczał mi je z komicznie poważną miną.
– Ożenię się z tobą, jak już będę duży, bo cię kocham – powtarzał za każdym razem, kiedy się widzieliśmy, a jego wielkie orzechowe oczy (te akurat po mamusi, bo tatuś charakteryzował się spojrzeniem aligatora) robiły się jeszcze większe i poważniejsze.
Normalnie, podczas zabawy, lubił się śmiać, rechotać, wygłupiać, ale gdy przychodziło do miłosnych wyznań, jego mimika całkiem się zmieniała. Stawał się w tych momentach dorosłym facetem, który wyznaje kobiecie miłość, co z kolei bawiło mnie serdecznie.
– Nie śmiej się ze mnie, Marysia. Bartek kocha Iwonkę, Błażej Elę, a ja ciebie. Mówimy o tym czasem.
– A nie chciałbyś pokochać jakiejś dziewczynki z przedszkola?
– Nie, bo one wszystkie głupie są. I wcale nieładne. Ty to co innego. Ty jesteś duża, piękna i mądra, prawie jak moja mama. Ale z mamą nie mogę się ożenić, z mamą nie wolno, poza tym ona jest już trochę za stara, no i ma męża. A ty nie masz, prawda?
– Nie mam, ale też jestem za stara dla ciebie – śmiałam się.
– Wcale że nie! Nie jesteś stara. Jesteś w sam raz. W sam raz dla mnie!
I tak sobie gawędziliśmy
Marcinek lubił się do mnie przytulać, najbardziej przed zaśnięciem, ale nie tylko – gdy „czytaliśmy” książeczki albo na spacerze, gdy nie śmiał podejść do innych dzieci i wstydził się ich. A ja traktowałam go jak żywego pluszowego misia. Najsłodszą na świecie kochaną małą istotkę. Zazdrościłam go tej beznadziejnej Beacie. Po wakacjach miałam przygotowywać się do matury i w soboty chodziłam na korepetycje, więc moja kariera niańki się skończyła. Pani Beata zachęcała mnie co prawda, bym wpadała z wizytą zobaczyć Marcinka czy nawet pobawić się z nim, ale nie miałam na to czasu ani najmniejszej ochoty.
To był już rozdział zamknięty, szczególnie że zakochał się we mnie Janusz, chłopiec bardziej dla mnie odpowiedni, przynajmniej w kwestii wieku. I tylko przechodząc koło osiedlowego placu zabaw, szukałam wzrokiem mojego małego wielbiciela, ale jakoś nigdy go nie spotkałam. Dostałam się na moje wymarzone studia w wielkim mieście i skończyłam je.
Skończył się też, niestety, mój kilkuletni, młodzieńczy związek z Januszem: wszystkie wspólne nadzieje na przyszłość legły w gruzach, które przywaliły mnie swoim ciężarem i prawie że udusiły. Mieliśmy po studiach zostać w stolicy i tam właśnie, przez lata, widziałam swoją przyszłość – w Centrum Sztuki Współczesnej albo w Zachęcie czy innej znanej galerii. Tymczasem popadłam w depresję i przestało mi zależeć na czymkolwiek, w tym najbardziej ponurym momencie swojego życia nie byłam w stanie zdecydować, co dalej ze sobą zrobić. Zabrakło mi motywacji, by realizować ambitne plany.
Za namową koleżanki wyjechałam do Rzymu, opiekowałam się rodziną chorych staruszków. Wydawało mi się, że w wolnych chwilach zwiedzać będę muzea i kościoły, spacerować po ulicach, placach i napawać się ich pięknem. Ale nie umiałam zdzierżyć nieznośnego skrzeku rzeczywistości. Po prawdzie – nie nadawałam się na pielęgniarkę, bo do tego w istocie sprowadzała się moja praca. Zmieniałam podopiecznych, miasta, mieszkania, ale Włochy przestały być dla mnie krainą z bajki. Przybrały oblicze starych, zrzędzących, nieszczęśliwych ludzi.
Miałam tego dość
Po pięciu latach wróciłam do domu i z niechęcią, podkręcana jedynie przez rodziców, szukałam roboty, która by mi choć odrobinę pasowała. Długo nie mogłam znaleźć, w naszym niedużym mieście na historyków sztuki nikt polowań nie urządza. Siedziałam w domu, hodowałam chandrę, aż wreszcie zahaczyłam się w domu kultury. Wystawiali tu swoje prace miejscowi artyści, oczywiście amatorzy, organizowaliśmy również najróżniejsze kursy, także plastyczne. Ja sama zdecydowałam się poprowadzić „szkołę kolażu”, stosowne plakaty pojawiły się na ulicach, zaprojektowałam je tak, by przyciągnąć możliwie najszersze grono młodych ludzi i wkręcić ich w sztukę, obudzić w nich kreatywność.
I tak oto znowu napotkałam Marcinka, o którym zdążyłam już właściwie zapomnieć. Wyrósł na chmurnego, zamyślonego chłopaka, a moja bardzo już dorosła osoba wyraźnie go onieśmielała. Nie mówiąc o tym, że w ogóle był nieśmiały, taki delikatny młody wrażliwiec. Pamiętał mnie. Niechętnie, ale przyznał się, gdy go spytałam.
– Oczywiście, że panią pamiętam, tylko że wtedy była pani Marysią. – I nadal nią jestem, chociaż zawsze wolałam Maję. I proszę, byś mówił mi po imieniu, tak jak wszyscy.
Niezupełnie wszyscy, tak naprawdę mało kto potrafił czy też miał ochotę, Marcinek też pozostał przy formie „pani”. Uświadomiłam sobie, że ma tyle lat, ile ja miałam, gdy się nim opiekowałam, a ja jestem w wieku jego ówczesnej matki, którą uważałam za starą babę. Czy on też myśli o mnie tak jak ja wówczas o jego rodzicielce? Uważa mnie za mamuta, dinozaura? I czy pamięta o tych swoich wzruszających wyznaniach, które mi czynił jako dziecko? Jasne, że nie pamięta, odpowiadałam sobie natychmiast. Był przecież taki mały i głupiutki.
A jednak, na przekór racjonalnym wyjaśnieniom, które sama sobie czyniłam, pojawiła się między nami chemia. Gdy pochylałam się nad nim i udzielałam wskazówek dotyczących jakiejś pracy, Marcin czerwienił się i zapominał języka w gębie.
Był roztrzęsiony
Ja też starałam się nieustannie uważać na słowa, czułam, jak łatwo go zranić krytyką czy choćby niewystarczającym entuzjazmem dla tego, co robił. Rozczulało mnie to. Miał nieokiełznaną, fascynującą wyobraźnię, zupełnie tak jak kiedyś, tylko że teraz wymyślał ciekawe, nieoczekiwane połączenia form, kolorów, treści. Bolałam nad tym, że nie widzi swojej przyszłości jako artysta, starzy pchali go na studia politechniczne. Rozmawiałam z nim na ten temat w czasie wspólnych powrotów do domu, co jest ważne w życiu, czego się trzymać: słuchał uważnie, odpowiadał z powagą i dojrzałością. Nasze dyskusje przeciągały się często, jakbyśmy nie mogli się rozstać. Wystawaliśmy pod moim blokiem niczym para nastolatków. Czasem łza kręciła mi się w oku.
„To tylko dziecko” – tłumaczyłam sobie.
Ale czułam inaczej. Trochę czasu musiało minąć – dwa lata – nim pozwoliłam sobie wreszcie popaść w ten romans. Dojrzewał, pęczniał i nabierał coraz smakowitszej treści. Ale obarczony był dwunastoletnią różnicą wieku i jakże niebezpieczną młodością Marcina. Dopóki nie zdał matury, trzymaliśmy emocje na bardzo krótkiej smyczy, skandal, którym groziła nasza historia, mógłby tę zatęchłą mieścinę wysadzić w powietrze. Kiedy dostał się na politechnikę (jednak!), rodzice wynajęli mu w Warszawie mieszkanie, po jeszcze jednym namyśle rzuciłam wtedy pracę w domu kultury i pojechałam za nim.
Oczywiście w sekrecie...
Sekret musiał się wydać, a jego starzy praktycznie oszaleli. Myślę, że najchętniej by mnie zatłukli własnymi gołymi pięściami i niezupełnie jeszcze martwą zasypali ziemią albo wsadzili wraz z kamieniami do worka i wrzucili do wody na otwartym morzu. Niewyobrażalna, zaciekła nienawiść. Moi też musieli się dowiedzieć. I jeszcze różni inni ludzie, których nie powinno to obchodzić. W rodzinnym mieście byłam skończona. Kilka razy miałam ochotę wycofać się i uciec – tym razem może do Hiszpanii? Do Portugalii? Gdziekolwiek, byle daleko od szczerzącego kły aligatora i jego małżonki harpii, która życzyła mi wszystkiego najgorszego, choć, co prawda, próbowała ze mną rozmawiać i odwoływać się do mojego poczucia odpowiedzialności, a nawet – estetyki.
– Popatrz na siebie w lustrze, jesteś stara. Stara panna, zgorzkniała nieudacznica. Niczego w życiu nie osiągnęłaś, choć taka byłaś zawsze przemądrzała, a teraz ciągniesz za sobą w dół mojego chłopca. Dlaczego mu to robisz, skoro, jak twierdzisz, go kochasz? To nie jest żadna miłość, to egoizm. Ale zobaczysz, niedługo będzie się wstydził przedstawić cię kolegom. Będzie mu ciebie żal. Jest tak wrażliwy, że ci tego nie powie, ale będzie czuł dla ciebie litość, a w końcu cię znienawidzi. Albo zwyczajnie zmęczy się tobą i pójdzie, odejdzie, a ty zostaniesz sama, żałosna, ośmieszona, skompromitowana na amen – wykrzyczała mi ostatnio na ulicy.
Przed rodzicami początkowo było mi wstyd – no bo jak można zakochać się w takim dzieciaku? No ale można, więc co? Na dodatek Marcin nie jest już wcale dzieciakiem. Chwilami sprawia wrażenie człowieka dojrzalszego ode mnie. Choć, rzecz, jasna może to być tylko wrażenie, moje złudzenie. Znalazłam w końcu w stolicy odpowiednią dla siebie pracę, tak jak chciałam, w galerii, i Marcin wcale nie musi się mnie wstydzić.
Miłość odmładza kobietę
A dobre zawodowe kontakty dodają jej skrzydeł. Wróciłam do pasji z dzieciństwa, czyli malowania, noszę się jak artystka, jestem wyzwoloną, odważną kobietą śmiało sięgającą po to, co jej zostało przeznaczone. Świadomą swojej atrakcyjności. Przeglądającą się codziennie w oczach zakochanego mężczyzny. Tak, wierzę, że Marcin jest mi przeznaczony.
Nie wiadomo, na jak długo, wcale nie twierdzę, że będziemy ze sobą do grobowej deski, ale faktem jest, że odkąd zamieszkaliśmy razem, wszystko układa nam się świetnie. Jakby to, że posłuchaliśmy głosu uczuć na przekór wszystkiemu, było nam teraz wynagradzane. Jestem szczęśliwa, a i on na takiego wygląda. Ostatnio podczas wernisażu spotkaliśmy Janusza, moją młodzieńczą wielką miłość. Był sam i szybko zniknął, wychyliwszy przedtem kilka głębszych. Wiem, bo obserwowałam go, zaskoczona brakiem nawet cienia tęsknoty.
Czytaj także:
„Gdy zmarł teść, teściowa się zmieniła. Obsesyjnie interesowała się naszym życiem, nieproszona cerowała moje majtki”
„Czułam, że to dziecko musi żyć. Próbowałam odwieść Kasię od usunięcia ciąży i miałam rację. To dziecko uratowało jej życie”
„Adrian miesiącami mnie dręczył i prześladował. Policja mnie zbyła. Zainteresują się dopiero, gdy zrobi mi krzywdę”