„Zakochałam się w biedaku, więc rodzice wygnali mnie z domu, a brat pozbawił spadku. Moją rodzinę zniszczyła chciwość...”

kobieta, którą brat pozbawił spadku fot. Adobe Stock, Rido
„– Nie dostaniesz ode mnie ani grosza! – wrzeszczał. – Przez lata się nie odzywałaś, a teraz chcesz mnie ograbić. Jak ci nie wstyd przed moimi dziećmi! Mam im teraz wszystkiego odmawiać, bo tobie się spadku zachciało? A może zazdrosna jesteś, że ja mam rodzinę, a ty jesteś sama jak palec?”.
/ 23.09.2022 08:45
kobieta, którą brat pozbawił spadku fot. Adobe Stock, Rido

– Chciwość to grzech, który obraca się przeciw człowiekowi i przynosi nieszczęście – powiedział ksiądz na pogrzebie moich rodziców. Miał rację, o czym wszyscy się przekonali.

Rodzice zginęli w wypadku samochodowym. Mieli dom i niewielki zakład produkcji odzieży ochronnej pod Zieloną Górą.  Mieszkał z nimi mój brat, Bronisław, z żoną i dwojgiem dzieci. Razem z ojcem prowadził przedsiębiorstwo. Od lat nie utrzymywałam z nimi kontaktu, bo w wieku 18 lat uciekłam z domu, a właściwie zostałam do tego zmuszona. Gdy wróciłam po północy do domu, ojciec uderzył mnie w twarz i złamał mi nos. Nie akceptował tego, że spotykałam się z Frankiem, który był maszynistą. Uważał, że kolejarz chce się wżenić w naszą rodzinę, ponieważ prowadzimy biznes.

Tymczasem Franek naprawdę mnie kochał, dlatego nazajutrz wyjechał ze mną do Zielonej Góry, gdzie wzięliśmy ślub. Zamieszkaliśmy najpierw u jego cioci, potem dostaliśmy mieszkanie kolejowe. Gdy po 10 latach Franek zmarł na zawał, musiałam się przenieść do mniejszego lokalu komunalnego. Utrzymywałam się z niewielkiej renty, ponieważ w fabryce, w której pracowałam, straciłam lewą stopę. Rodziców ani brata nigdy nie poprosiłam o pomoc, choć było mi ciężko. Od czasu do czasu udało mi się dorobić parę groszy przy haftowaniu serwetek.

Zdecydowałam się walczyć przed sądem

Po śmierci rodziców postanowiłam jednak upomnieć się o swoją część spadku. Nie zostawili testamentu, więc musiałam się dogadać z bratem, ale on uważał, że nic mi się nie należy.

– Ojciec cię wyklął, poza tym jesteś nieślubna. Mama wyszła za tatę dopiero, gdy miałaś trzy lata. Ja jestem prawowitym dziedzicem – wykrzyczał mi to ze złością w twarz.

Chciałam się z nim dogadać po dobroci, żeby nie ciągać się po sądach, ale on i jego żona byli zaślepieni zachłannością. Nawet do pokoju mnie nie zaprosili, tylko wrzeszczeli w przedpokoju. A moja bratowa, Marianna, której nie znałam, wyprosiła mnie z domu.

– Proszę nas więcej nie nachodzić. Mamy dwoje dzieci, potrzebujemy dużego domu, a zakład nas utrzymuje. Pani jest sama, a to oznacza mniejsze potrzeby – stwierdziła Marianna.

Szybko wyszłam, żeby się nie rozpłakać na ich oczach. W domu długo nie mogłam dojść do siebie i zastanawiałam się, co zrobić. Nie chciałam tego tak zostawić, żeby wiedzieli, że nie mogą pozbawiać mnie moich praw, jakbym była przybłędą. Poradziłam się prawnika, który miał darmowe dyżury w osiedlowym klubie seniora.

– Jeśli nie może się pani porozumieć z bratem, trzeba założyć sprawę spadkową w sądzie. Sędzia zdecyduje, komu ile się należy i nawet jeśli uzna, że połowa majątku po rodzicach to za dużo, bo nie mieszkała tam pani ani nie opiekowała się rodzicami, to dzieciom zawsze choćby zachowek się należy – wytłumaczył mecenas.

Pomógł mi złożyć wniosek. Majątek wyceniono na 400 tys. Sąd uznał, że brat, skoro mieszka tam z rodziną i prowadzi zakład, musi mnie spłacić kwotą jedynie 180 tysięcy złotych.

Ucieszyłam się, ale moja radość trwała krótko. Po wyjściu z sali rozpraw Bronisław zaczął mi wygrażać.

Nie dostaniesz ode mnie ani grosza! Przez lata się nie odzywałaś, a teraz chcesz mnie ograbić. Jak ci nie wstyd przed moimi dziećmi! Mam im teraz wszystkiego odmawiać, bo tobie się spadku zachciało? A może zazdrosna jesteś, że ja mam rodzinę, a ty jesteś sama jak palec – wycharczał.

Głupio mi było, bo ludzie zaczęli się przyglądać tej scenie. Bronisław sczerwieniał ze złości. Zrozumiałam, że byłam bardzo naiwna, myśląc, że wyrok sądu zmiękczy ich serca. Nie chciałam przecież zabierać im domu ani zakładu. Zgodziłam się na spłatę zasądzonej kwoty w niewielkich ratach, tak żebym nie musiała się bać o przeżycie od pierwszego do pierwszego i ewentualnie coś odłożyć na przyzwoity pogrzeb.

Nie docenili mojej dobrej woli. Przez następne dni nie odbierali ode mnie telefonów ani nie reagowali na listy. Gdy do nich przyjeżdżałam, żeby omówić szczegóły naszych rozliczeń, dzieci zatrzaskiwały mi drzwi przed nosem, krzycząc: „Mamo, ta straszna baba przyszła”. W końcu postanowiłam odwiedzić zakład ojca. Zastałam tam Bronisława. Na mój widok krzyknął przy pracownikach: „Wynoś się stąd, bo zawołam policję. Nie dostaniesz ani grosza. Ojcowizna jest moja. Nie pozwolę ci żerować na mnie”.

Pieniądze nie przyniosły szczęścia jego rodzinie

Zmroziła mnie zajadłość, z jaką to wypowiedział. Pozostałych słuchaczy chyba też, bo zapadła grobowa cisza. Dotarło do mnie, że nic nie zdziałam po dobroci. Znów poprosiłam prawnika o radę. Stwierdził: „Tylko komornik może wyciągnąć od nich te pieniądze”

Słyszałam wiele opowieści o komornikach i wszystkie były straszne. Moja przyjaciółka ze strachu przed ciągłymi wizytami komornika specjalnie zepsuła dzwonek do drzwi. Niewiele to dało, bo i tak z uporem natrętnej muchy pojawiał się i kopał w jej drzwi tak długo, aż oburzeni sąsiedzi zaczęli straszyć, że złożą na niego skargę. Nie wyobrażałam sobie napuszczenia na Bolesława i jego rodzinę kogoś podobnego. Gdybym to zrobiła, znienawidziłabym samą siebie.

Traktowałam ten spadek jako zadośćuczynienie za wykluczenie z rodziny, które miało być wsparciem dla starszej, schorowanej kobiety. Już i tak czułam się żebraczką, dopominając się o swoje. Gdybym jeszcze płaciła za odzyskanie tych pieniędzy, czułabym się po prostu podle. Dlatego postanowiłam zapomnieć o spadku.

Przez jakiś czas po cichu liczyłam na to, że emocje opadną i mój brat zdecyduje się mi pomóc. Nie wykonywałam jednak żadnego ruchu. Często odwiedzałam grób rodziców, ale ani Bronisława, ani jego rodziny nigdy przy nim nie spotkałam. Chyba rzadko przychodzili na cmentarz, skoro jedyne świeże kwiaty i znicze były ode mnie.

Często gawędziłam ze stałymi bywalcami cmentarza, którzy opowiadali mi o Bolesławie. Wszystko wskazywało na to, że pieniądze raczej nie dawały szczęścia jego rodzinie.

Bronisław był bezwzględnym szefem. Pracownicy w jego zakładzie narzekali na niego. Zwalniał nawet za 10 minut spóźnienia i oszukiwał. Namawiał ludzi, żeby przychodzili do pracy w sobotę, bo trafiło się nadzwyczajne zamówienie, a potem nie płacił za nadgodziny, tłumacząc, że klient się wycofał. Prawie każdy we wsi przewinął się przez jego zakład – taka była rotacja. Na etacie zatrudniał tylko swoje dzieci, Bartka i Basię, ale to była fikcja, bo w ogóle się w zakładzie nie pojawiali. Rzucili szkołę i szastali pieniędzmi na lewo i prawo.

– Bartek na urodziny dostał od ojca samochód, ale długo się nim nie cieszył, bo rozbił go, gdy wracał pijany z dyskoteki. W szpitalu leżał potem trzy miesiące – powiedziała mi pani Wanda, sąsiadka Bronisława.

Policja miała Bartka na oku. Całymi dniami szwendał się po wsi w towarzystwie podejrzanych typków i ciągle wplątywał się w bójki. Bolesław tolerował wybryki syna do momentu, kiedy trafił do więzienia za napad na stację benzynową. Gdy syn po odsiadce wrócił do domu, odciął go od „łatwych” pieniędzy. Kazał mu zarabiać. Miał się nauczyć szycia rękawic i codziennie przychodzić do pracy.

– Mogę zarządzać tą firmą, ale zwykłym robolem nie będę – oświadczył wówczas ojcu Bartek.

Wygnał ją z domu tak, jak ojciec mnie

Bronisław był zawzięty i słowa dotrzymał. Ponieważ syn nie pojawiał się w zakładzie, nie dał mu już ani grosza. Bartek chodził naburmuszony i mruczał pod nosem: „Jeszcze mnie popamiętasz”. Kilka dni później zakład doszczętnie spłonął. Policja natychmiast ujęła sprawcę podpalenia. Był nim Bartek. Znaleziono go w pobliżu zakładu, pijanego, z okopconą twarzą i kurtką śmierdzącą benzyną. Gdy funkcjonariusze zakładali mu kajdanki, wrzeszczał do ojca: „Nie chciałeś mi oddać zakładu, to sam ci go zabrałem”.

Z kolei Basia przysparzała Bronisławowi innych kłopotów.

– Większość czasu spędzała w Zielonej Górze w galerii handlowej, skąd przywoziła reklamówki pełne ciuchów. Czasem w ogóle nie wracała na noc do domu, za co Bronisław urządzał jej karczemne awantury – opowiadała mi pani Wanda.

W końcu Basia pewnego dnia przyznała, że jest w ciąży i nie zna ojca dziecka. Bronisław wpadł w furię. Wyzywał ją od najgorszych.

– Wychowałem lafiryndę. Wynoś mi się natychmiast z domu. Nie zamierzam utrzymywać twojego bachora. Niech robi to ten, co ci go zrobił – krzyczał.

Gdy pani Wanda skończyła opowiadać o wygnaniu Basi, przypomniałam sobie, jak mnie ojciec uderzył i jak z tego samego domu musiałam uciekać.

– W naszej rodzinie nieszczęścia lubią się powtarzać, bo nikt nie uczy się na błędach starszych, tylko je powtarza – stwierdziłam i opowiedziałam pani Wandzie swoją historię.

Żal mi serce ściskał na myśl o biednej dziewczynie, zwłaszcza że nie mogła liczyć nawet na wstawiennictwo matki, bo ta od miesięcy chorowała na raka i przeważnie leżała w swoim pokoju osłabiona po chemioterapii.

Lepiej późno niż wcale

Umarła kilka tygodni po odejściu Basi z domu. O jej pogrzebie dowiedziałam się z klepsydry na cmentarnej tablicy ogłoszeń. Kondukt żałobny był krótki, a na jego czele szedł tylko Bronisław – zmęczony życiem staruszek podpierający się laską. Wyglądał przygnębiająco, ale nie tylko dlatego, że cierpiał po stracie żony. Było mi go żal, bo za trumną szło zaledwie kilkanaście osób i nie było wśród nich jego dzieci.

Został sam jak palec, bo skutecznie przez lata zniechęcał do siebie wszystkich dookoła. Swoją najbliższą sąsiadkę i moją znajomą panią Wandę też, ale ona – choć z nim nie rozmawiała – przyszła na pogrzeb, bo żal jej było żony Bronisława. Od Wandy dowiedziałam się, dlaczego nie ma jego dzieci.

– Bartek odsiaduje wyrok za podpalenie, a Basia trafiła do domu samotnej matki. Po porodzie oddała dziecko do adopcji i wyjechała za granicę – powiedziała mi na ucho Wanda.

Kilka dni później wydarzyło się coś, co było dla mnie największym zaskoczeniem od śmierci rodziców. Przyjechał do mnie mój brat.

– Sprzedałem dom rodziców i przeniosłem się do domu opieki. Już nie potrzebuję więcej, niż jest to niezbędne do przeżycia. Zrozumiałem, że przez żądzę pieniądza zniszczyłem swoją rodzinę. Za późno to do mnie dotarło. Jedyne, co mogę zrobić, to naprawić błąd, który popełniłem przed laty, dlatego daję ci te pieniądze. Może chociaż tobie ułatwią życie – powiedział, wręczając mi dużą kopertę z plikami banknotów.

Zaraz potem wyszedł. Nie chciał rozmawiać, nie chciał słuchać podziękowań. Zupełnie jakby bał się bliskości. W kopercie było 100 tysięcy zł, o wiele mniej, niż przyznał mi sąd, ale i tak się ucieszyłam. Długo na nie czekałam, ale przynajmniej miałam satysfakcję z tego, że kiedyś podjęłam decyzję o wycofaniu się z walki o spadek za wszelką cenę. Szkoda tylko, że musiało się zdarzyć tyle złego, by chciwość, przed którą przestrzegał ksiądz na pogrzebie rodziców, została poskromiona.

Czytaj także:
„Jestem oszczędna. Chomikuję papier toaletowy, jadam najtańszą szynkę i nie mam przyjaciół. To wszystko zbędne wydatki"
„Sąsiadka żebrze o cukier, a w salonie ma nowy telewizor. Takiej to dobrze, narodziła dzieci i myśli, że wszystko jej wolno”
„W dzieciństwie babcia wmówiła mi, że moja mama nie żyje, ale dorosłam i nabrałam wątpliwości. Postanowiłam ją odnaleźć”

Redakcja poleca

REKLAMA