„Zajmuję się wnukami za darmo, a zięciowi jest żal kasy, by zawieźć mnie do lekarza. Pokaże im, że ze mną się nie zadziera”

kobieta w aucie fot. iStock, monkeybusinessimages
„Od czasu do czasu odwiedzałam syna czy córki na niedzielny obiad, i mimo że wszyscy starali się być uprzejmi, miałam wrażenie, że robią to tylko dlatego, że muszą”.
/ 08.02.2024 11:15
kobieta w aucie fot. iStock, monkeybusinessimages

Zajęło mi cztery lata, a ja znów musiałam uporządkować swoje życie. Nie było to proste zadanie, nawet pomimo teoretycznego wsparcia moich czworga dzieci. Podkreślam – teoretycznego...

Z Markiem mieliśmy tyle pomysłów i planów, że czasami zdawało się, że doba jest za krótka, aby o nich wszystkich porozmawiać. Gdzie pojechać na wakacje? Gdzie spędzić rocznicę ślubu? Jak odświeżyć mieszkanie? Co zasadzić na działce? Jak jeszcze bardziej rozpieszczać nasze wnuki?

Byliśmy tak pełni pozytywnej energii, że moglibyśmy nią obdarować wielu młodych ludzi, którzy nierzadko wykazują znaczne oznaki zmęczenia, rezygnacji i wypalenia mimo tego, że tak naprawdę niewiele jeszcze w życiu przeszli.

Czasami po prostu nie mogłam ukryć swojego zdziwienia, kiedy rozmawiałam o tym ze swoim synem i córkami, ale oni zawsze potrafili znaleźć jakieś powody do narzekania i niezadowolenia.

– Mamo... – jęczała najstarsza córka – wy mieliście pracę, ponieważ każdy musiał pracować, nie zadłużaliście się na kupno jakiegoś drobiazgu, wiedzieliście, że macie zapewnioną emeryturę. Czy wy naprawdę mieliście się czym stresować?

– Ja mogę stracić pracę w każdej sekundzie! – podchwycił temat nasz syn. – Jeśli dostanę mandat, będę musiał poprosić was o pożyczkę, bo cały mój budżet w domu po prostu się zawali.

Zawsze miałam ochotę przypomnieć im, że udało nam się wychować i dać wykształcenie naszym czterem dzieciom bez wsparcia dziadków. Ale zdawałam sobie sprawę, co zaraz padnie w odpowiedzi: że wszystko dostaliśmy za darmo – studia, przedszkola, wakacje firmowe i obiady w szkole. Nieistotne.

W końcu ani ja, ani Marek nie planowaliśmy robić naszym dzieciom wyrzutów, że mimo iż wciąż pracujemy zawodowo, to dodatkowo opiekujemy się siedmiorgiem wnuków, kiedy tylko mamy siły i czas, a także co chwilę pomagamy wypełniać luki w ich niezamykających się budżetach.

Chcieliśmy, aby radowali się z życia

Nagle i dramatycznie skończyły się nasze wspólne plany. Wszystko stało się tak szybko, że nie mogłam dojść do siebie, ani odzyskać równowagi. Marek wybrał się na działkę na rowerze i nie wrócił już do domu. W trakcie drogi miał zawał.

Zgon nastąpił, zanim nadeszła pomoc. Nigdy wcześniej nie miał problemów ze zdrowiem, nie skarżył się na dolegliwości, mógł być uznany za przykład perfekcyjnie zdrowego mężczyzny tuż przed sześćdziesiątką.

Największym jego błędem było to, że nie robił badań tak regularnie, jak powinien. Miał w sobie młodzieńczą energię, ale w pewnym momencie jego ciało po prostu odmówiło mu dalszego posłuszeństwa.

To była potężna tragedia. Uświadomiłam sobie, że nie staniemy się już parą energicznych seniorów, nie zrealizujemy żadnych wspólnych marzeń czy planów. Wszystko poszło na marne. Moje życie się rozpadło, a mnóstwo uspokajających leków, które brałam, niszczyło moją wątrobę.

Było ciężko, ale musiałam nauczyć się, jak sobie radzić bez Marka. Bez pomocy leków nie dałabym rady. Musiałam iść do pracy, utrzymać choć trochę jasność umysłu i nie zaczynać płakać na widok mężczyzn moich koleżanek z pracy. Nie mogłam przestać płakać za każdym razem, gdy któraś z nich starała się mnie pocieszyć, mówiąc, że szybka śmierć jest lepsza niż długie cierpienie. O rety!

W końcu Marek to był mocny i silny mężczyzna w wieku 57 lat, a nie ciężko chory staruszek, dla którego śmierć byłaby ulgą!

Cztery ściany i samotność

Wszystkie dzieci z ich rodzinami mieszkały na swoim, a ja po raz pierwszy w życiu nie miałam z kim porozmawiać. Żeby przedyskutować obejrzany film, pośmiać się z usłyszanego kawału, trochę ponarzekać na pracę, no i planować, głośno marzyć...

Przez pierwsze trzy miesiące po odejściu Marka, nasze pociechy dzwoniły do mnie dość regularnie, chcąc zapytać o moje samopoczucie czy o to, czy czegoś mi nie brakuje albo, czy nie potrzebuję z czymś pomocy. Nie przyprowadzali wnuków już tak często jak dawniej, jakby babcia pogrążona w smutku mogła na nie źle wpłynąć.

Było to miłe, ale ja i tak nigdy nie postrzegałam rozmów telefonicznych jako prawdziwej formy komunikacji. Dla mnie to była tylko namiastka, rutynowy rytuał bez sensu, wykonywany za pomocą bezdusznej maszyny. To nie było dla mnie.

Nie narzucałam się jednak, bo przecież każdy ma swoje własne życie, tak to sobie tłumaczyłam. Od czasu do czasu odwiedzałam syna czy córki na niedzielny obiad, i mimo że wszyscy starali się być uprzejmi, miałam wrażenie, że robią to tylko dlatego, że muszą.

Robili to, bo tak należy, bo nie chcieli być postrzegani jako niewdzięcznicy czy osoby bez uczuć, bo nie chcieli zawieść matki–wdowy, która ich potrzebowała. I rzeczywiście, byli mi potrzebni, niestety.

Do tej pory nie miałam kłopotów z poruszaniem się, ponieważ Marek zawsze mnie woził. Był zawsze gotowy i punktualny. Pracowaliśmy oboje na zmiany i dostosowywaliśmy grafik tak, żeby mój mąż mógł po mnie przyjechać, żeby mógł mnie odwieźć na dyżury w weekendy i święta. Ale to się skończyło.

Było kilka rzeczy, które nie zawsze potrafiłam zrobić sama. Jak dojechać i wrócić z pracy, robić duże zakupy, iść do lekarza, czy odwiedzić Marka na cmentarzu. Czasami musiałam prosić dzieci o pomoc. Miałam przecież osiem osób na podorędziu, które miały samochody. Syn z żoną, trzy córki z mężami. Wszyscy mieszkali dość blisko. Ale każde z nich miało swoje sprawy, swoje obowiązki w domu, swoje dorosłe zmartwienia.

Dzwonienie do każdego z osobna, żeby znaleźć kogoś, kto jest w stanie mnie gdzieś podwieźć, zaczęło robić się trochę poniżające. Nie oczekiwałam, że będą licytować się, kto mnie podwiezie z pracy wieczorem! Nie chciałam od nich, żeby czuli, że muszą spłacać jakiś dług za to, że ich wychowałam czy coś. Potrzebowałam po prostu zwykłej, rodzinnej przysługi.

W końcu troszczyłam się o nich z czystego serca, nie po to, aby mieli biegać za mną, kiedy się zestarzeję. Kiedy na miejscu pracy prosiłam czasami którąś z koleżanek, aby mnie podwiozła, zawsze były chętne do pomocy. Jednak irytowały mnie ich pozornie niewinne komentarze, że przy takiej ilości dzieci powinnam mieć do dyspozycji darmowych szoferów, lub że one, będąc na moim miejscu, co tydzień byłyby gościem u innego potomka, dając mu szansę na troszczenie się o mnie.

Uważa, że benzyna na mnie jest strata?

Gdy jednak jeden z moich zięciów, który mnie odwoził do domu, rzucił żartobliwie, że jego samochód nie jeździ na wodę, moja cierpliwość się skończyła. Czy sugerował, że powinnam mu zapłacić za przejazd? Czy myślał, że jestem naiwna, nie biorąc zapłaty za opiekę nad swoimi wnukami i udzielając nieodpłatnych pożyczek? Czy może uważał, że młodsi zasługują na wsparcie, a starsi już nie?

„Niech będzie, jeśli nie chce pomóc, to nie musi – pomyślałam. – Dam radę sama”.

W końcu miałam samochód. Pozostał po Marku, ale nigdy go nie prowadziłam. Nie chciałam, nie potrzebowałam i nie miałam prawa jazdy. Po prostu tak się złożyło... Ale nie ma to jak pobudzić ambicje kobiety po ciężkim ciosie. Upłynął ponad rok od śmierci Marka.

Na początku była to dla mnie trudna droga – nauka życia w nowej rzeczywistości, z pełną świadomością, że nie ma możliwości wrócić do starego stylu życia, że nigdy już nie odzyskam tego, co miałam dawniej.

Zrozumiałam jednak, że Marek nie byłby zadowolony, gdybym zatraciła się w bezruchu – a byłam już niebezpiecznie blisko takiego stanu. Stałam się zgorzkniała z powodu przygnębiających nastrojów, zaniedbałam swoje wnętrze, chociaż z zewnątrz mogło wydawać się inaczej.

Przekonywałam siebie, że już nic dobrego mnie nie spotka, a wszystko, co najlepsze już się wydarzyło. Potrzebowałam jednak bodźca, którym okazała się chęć pokazania dzieciom, że nie jestem od nich zależna nawet w tak błahych sprawach jak prowadzenie samochodu. Udowodnienia, że wciąż potrafię zebrać się w sobie i zawalczyć o swoje własne życie.

Mając nadzieję, że ich zaskoczę, natychmiast poczułam się jak nastolatka pełna energii. W tajemnicy zdecydowałam się na kurs prawa jazdy. To nie była prosta decyzja. Musiałam się naprawdę postarać. Brałam udział w lekcjach, uczyłam się na pamięć testów, a potem z lękiem usiadłam za kierownicą, myśląc, że na pewno uderzę w drzewo albo w latarnię.

Okazało się, że z instruktorem obok wcale nie jest tak łatwo popełnić tak poważny błąd. Oczywiście nie poszło mi idealnie, nie zdałam za pierwszym podejściem. Ani za drugim, ani za trzecim. Po czwartej próbie chciałam już poddać się, ale żałowałam pieniędzy, które już wydałam.

Udało mi się zdać za piątym podejściem. Ale to był dopiero początek mojej przygody za kierownicą. Teraz musiałam nauczyć się samodzielnie prowadzić mój samochód.

Dokładnie tak – wtedy musiałam nauczyć się prowadzić samochód, ponieważ jak mówią, nauka na kursie prawa jazdy nie uczy cię, jak prowadzić, tylko jak zdać egzamin. Z dużym trudem, ale z determinacją, zaczęłam prowadzić samochód wieczorami, a nawet w nocy, aby ruch na drogach był jak najmniejszy.

Bardzo wiele nas łączy

Chciałam uniknąć sytuacji, kiedy ktoś trąbi na mnie na światłach, bo silnik mi zgasł podczas ruszania. Starałam się pokonać stres i nauczyć się cieszyć prowadzeniem samochodu, stopniowo oswajając się, z tym że siedzę na miejscu kierowcy.

Kiedy na urodziny najmłodszej córeczki przyjechałam do jej domku, będąc ostatnią osobą która się pojawiła, zaskoczenie i radość rodziny były dla mnie największym prezentem. Wszyscy oglądali, jak wysiadłam z samochodu. Sama w sobie stałam się atrakcją urodzin! I tak, zaczęłam nowe życie od czegoś tak prostego jak zdobycie prawa jazdy...

Minęły już cztery lata od kiedy Marek odszedł. Teraz spotykam się z pewnym panem, kuzynem mojej przyjaciółki. Jest wdowcem od ośmiu lat. Bardzo wiele nas łączy. Śmiejemy się z tych samych rzeczy i mamy wspólne marzenia. Wiem, że Markowi nie spodobałoby się, gdybym po jego śmierci przestała żyć swoim życiem. Muszę z niego korzystać, póki jeszcze mogę.

Czytaj także:
„Mąż mnie zdradzał i w końcu odszedł do kochanki młodszej o 25 lat. Zostawił mnie z kredytem, ale sama jestem dobie winna”
„W rocznicę ślubu chciałam zaskoczyć męża. To on zrobił mi niespodziankę, oskarżając mnie o zdradę”
„Wnuczka synchronizuje się z listonoszem przynoszącym rentę. Zabiera połowę koperty i zapomina o samotnej babci”

Redakcja poleca

REKLAMA